Poprzedni odcinek relacji z Round The half World znajdziecie tutaj!
Kapsztad, RPA
W nocy pisze do mnie Carlos, dobry kolega z Gran Canarii. Jego przyjaciel mieszka w Kapsztadzie i na pewno będzie chętny spiknąć się z nami na mieście.
To dobra opcja, zważywszy, że mamy zaplanowane ze dwie atrakcje na cały pobyt (pingwiny + Cape Point i Górę Stołową) i nic na wieczór/na miasto. Lokalesi są zawsze mile widziani.
Ranek
Wstajemy wyspani, w miarę. Nikt nie budził rano, żaden budzik też nie dzwonił.
W domu jest pusto, tzn. jesteśmy tylko my. Levis prawdopodobnie u lekarza. Na spokojnie jemy śniadanie, zbieramy się na wyjście i czekamy na gospodarza.
I czekamy.
Piszę do niego wiadomości, bez odzewu, mimo statusu „dostarczono”.
I czekamy.
Dom jest zamknięty. Tzn są jakieś klucze, ale nie wiadomo od czego, poza tym nie wiem czy możemy zniknąć z nimi.
Robi się południe, moja irytacja się powiększa – znów ucieka nam sporo czasu, który moglibyśmy poświęcić na zwiedzanie.
Miałem robić pranie w pralce, ale nie wiem co i jak i nie chcę za bardzo ruszać nie swoje rzeczy, więc piorę rzeczy w Scrubie.
I czekamy.
W końcu siostra wpada na pomysł (ciekawe dlaczego ja nie wpadłem na niego wcześniej?), że przecież mamy lokalną kartę i może trzeba po prostu zadzwonić.
Okazuj się, że Levis nie dostał żadnego powiadomienia o wiadomościach (taki standard) i że kluczy nie można brać, bo to komplet jego żony, ale, na szczęście już wraca.
Uff..
15 minut później jesteśmy w stanie wyjść z domu.
Nie mamy za dużo opcji. Decydujemy, że Górę Stołową zrobimy jutro, teraz pojedziemy na południe, do pingwinów i na przylądki.
Kapsztad, podobno, to strasznie zakorkowane miasto, ale jakoś tego nie zauważamy.
A po kanałach chodzą flamingi.
Cały zachodni Kapsztad to górki, z których najwyższa i najbardziej znana Góra Stołowa wznosi się kilometr w górę. Żeby dojechać do pierwszego naszego celu, czyli Boulder’s Beach możemy wybrać dwie drogi: wzdłuż wybrzeża lub przez górki.
Wybieramy tę drugą.
Pingwiny
W samym Simonstad trochę ciężko przegapić plażę. Raz, że oznaczona jest sporej wielkości drogowskazem z pingwinem, a dwa – co bardzo mocno widać po zjechaniu na parking – jest to spora atrakcja, bo ludzi jest bardzo dużo.
Niestety, przeżywam dramat po wejściu przez główną bramę. Plaża jest płatna (R70, ok. 21 zł – oficjalnie jest to park narodowy i płaci się conservation fee, do tego mamy wybieg i ogrodzenia. Jak w zoo. Pingwinów, faktycznie, jest trochę. Prawie tyle, co ludzi. A tych są tabuny – żeby przejść, trzeba się przeciskać. Potrzebuję trzech sekund, żeby mi się odechciało tam łazić.
Szkoda mi tych 20 zł, ale odpuszczam.
Szczęściem Magda mówi, że jest jeszcze inna ścieżynka, której ludzie nie widzą i gdzie nie idą. Faktycznie, zaraz przy bramie jest skręt, trochę schowany, bo ja też go nie zauważyłem. Idąc bokiem, wzdłuż ogrodzenia, trafiamy na małe patio gdzie raz, że nikogo nie ma, a dwa, że te nieszczęsne nieloty widać o wiele lepiej. No i jest cień ;)
Trochę humor mi to poprawia. Siedzimy tam dobre pół godziny, zanim ludzie się nie schodzą.
Przy wyjściu dziewczyny zahaczają o toaletę, ja, czekając na nie, słyszę jakiegoś Amerykańca mówiącego o tym, że trochę wyżej można wejść bezpośrednio na plażę.
Dopytujemy w kasie i okazuje się, że 500 metrów dalej jest drugie wejście, nieogrodzone, oficjalnie zamknięte, ale z naszym biletem można wejść.
Momentalnie ruszamy.
I faktycznie! Mamy dokładnie to, co widziałem na zdjęciach i chciałem zobaczyć na żywo.
Pingwiny są na wyciągnięcie ręki!
Jak pewnie słyszeliście, pingwiny są bardzo monogamiczne. Jak łączą się w pary, to na całe życie.
Takie zaloty i mizianie wyglądają momentami rozkosznie!
…ale i tak kończą się jak zwykle :P
Posiedzenie na plaży jest długie, słońce na niebie ostre, czuję to mocno na plecach. Ale humor mam zdecydowanie lepszy!
Cape Point
Dlaczego i z czego jest znany półwysep Przylądkowy? Przede wszystkim z przylądka Dobrej Nadziei, odkrytego dla Europejczyków przez portugalskiego pana Diasa pod koniec XV wieku, w który wielu wierzyło że:
– jest miejscem dzielącym ocean Atlantycki i Indyjski
– jest najbardziej wysuniętym na południe miejscem Afryki.
Oba powyższe fakty są prawdziwe, z tym, że dla Przylądka Igielnego, znajdującego się 150 km na południowy wschód.
I o ile pierwszy z tych faktów jest umowny, tak z drugim nie ma co dyskutować :)
Na pewno dla średniowiecznych żeglarzy był to punkt, który obecnie nazwalibyśmy milestone w osiągnięciu mitycznej drogi morskiej do Indii.
Cały półwysep, to park narodowy. Żeby wjechać, trzeba kupić kupić bilet. R135 od łeba, czyli po 42 zł. Minusem jest też to, że dzisiaj park jest otwarty do 20. Sporo zabawiliśmy z pingwinami, bo dochodzi szósta..
Od wjazdu do Cape Point jest dobre 12 km. Całkiem ładna droga kończy się placem i parkingiem, z którego dalsza wycieczka może być kontynuowana pieszo. W oddali widać szczyt i latarnię morską.
Ludzi nie ma niemal w ogóle. Wygląda, jakby wszystko było pozamykane.
Widzę jakieś tablice informacyjne. Mówią, że do Cape Point mamy 20 minut marszu, a żeby osiągnąć przylądek Dobrej Nadziei, trzeba drałować jakąś godzinę czterdzieści.
Kurde, to nie wygląda za ciekawie na pierwszy rzut oka. Nie mamy czasu, ale jakoś nie przemawia do mnie wizja wybrakowanego zwiedzania.
Widzę panie sprzątające – ide do nich, może tam uda mi się zasięgnąć języka?
Tablice nie kłamią – faktycznie, do przylądka Dobrej Nadziei jest ponad półtorej godziny – ale marszu. Po pierwszym pytaniu dostaję od pań mapkę, która wskazuje, że można tam dojechać samochodem. Panie potwierdzają, że faktycznie tak jest.
To już zdecydowanie lepiej. Idziemy zatem na nogach w stronę Cape Point, a potem jedziemy autem do drugiego przylądka.
Przylądek Dobrej Nadziei
Pierwsze, co widzimy, zjeżdżając w dół, to kolejne, dziko żyjące ptaki-nieloty. Tym razem te największe. Zaskakuje nas to niesamowicie, nie spodziewalibyśmy się tu takich przedstawicieli dziko żyjącej fauny. Jak widać co park, to safari.
Gdzieś w oddali migają biegnące antylopy.
Czuję się jak w Krugerze ;)
Docieramy do przylądka. Ludzi niemal brak.
Przed nami przepięknie wyglądający napis. Jak nie można mieć tytułu najbardziej południowym ani zachodnim miejscem w Afryce, to można wymyśleć sobie coś innego – i tym sposobem przylądek Dobrej Nadziei jest najbardziej na południowy-zachód wysuniętym miejscem Afryki. Można? Można!
Niemniej, zachód słońca nad Atlantykiem wygląda świetnie!
Dziesięć minut przed 20. zdajemy sobie sprawę, że trzeba wracać. Nie wiadomo jak reagują tutaj na spóźnienie się. Może po prostu zamykają szlaban i fajrant? I przyjdzie nam spędzić noc tutaj?
W każdym razie gonię te 12 km jak głupi. Bramę wjazdową osiągamy o 20:02. Ściskam kciuki, żeby nie było pusto, ale widzę, że pod szlabanem stoją 4 samochody.
Skoro stoją, to znaczy, że jeszcze ktoś tam jest.
Jak dojeżdżamy, to okazuje się, że za różowo jednak nie jest. Szlaban jest zasunięty, a panowie strażnicy trzymają wszystkich i słychać hasło „mandat”. Ci z samochodu z przodu prowadzą jakieś dyskusje.
Jesteśmy ostatni w kolejce, więc siedzimy, czekamy i patrzymy na rozwój sytuacji.
Dyskusja trwa z 10 minut, po czym panowie zaczynają wypuszczać samochody po kolei, dając wcześniej do podpisania jakieś papierki.
Jak dochodzi do nas, pan wręcza nam karteczkę, gdzie mamy wpisać numer rejestracyjny samochodu, imię i nazwisko i godzinę wyjazdu. Wyjeżdżam od razu z twarzą, że trochę przeginają z tym zatrzymywaniem, że przyjechaliśmy o czasie i, tak naprawdę, to są wredni, że trzymają nas tutaj. A tak w ogóle, to na jakiej zasadzie?
Pan pokazuje mi na bilecie, napisane małym drukiem, że próba wyjazdu po godzinie zamknięcia może powodować nałożenie mandatu. 1:0 dla niego, faktycznie, nie zauważyłem tego. Wytrąca mi wszystkie argumenty z ręki, próbuję jeszcze coś ugrać tym, że przy wejściu nikt nam nie powiedział, że spóźnienie = kara. Strażnik przeprasza i mówi, że spisuje jedynie numer rejestracyjny, bez żadnych konsekwencji teraz – musi sporządzić „raport”. Jeśli ktoś będzie chciał cokolwiek z tym zrobić, to na pewno nie on.
Chyba nie chce mi się już kłócić, nie wygram dzisiaj. Podpisuję i wyjeżdżamy.
Jest już ciemno.
Kolega Carlosa napisał, że jednak nie da rady się spotkać dzisiaj, musi zostać w pracy dłużej. W sumie, to nikomu z nas się nie chce już nigdzie wyłazić, więc jedziemy prosto do domu.
Po drodze, oczywiście, mapy Googla muszą pokazać, że znają się lepiej na adresach i prowadzą w złe miejsce – kluczymy chwilę, ale uda się w końcu dojechać do Levisa.
Na miejscu czeka nas niespodzianka: pani domu przygotowała kolację! Trafiamy jeszcze na szwagra i szwagrową gospodarzy, niemniej, nie zostają oni za długo.
Z jedzeniem czekali na nas. Mamy styl europejsko-zuluski, smakuje bardzo fajnie. Potem na stół wyjeżdżają alkohole i zaczynają się dyskusje. Te jeszcze szybciej niż u Pietera przechodzą w stronę tych ważkich i drażliwych. Mam okazję poznać zdanie drugiej strony: Levis jest jednym z tych czarnoskórych, którym się udało osiągnąć status finansowy i społeczny często niedostępny dla nich przede wszystkim dzięki swojej wytrwałości. Dyskutując i poruszając różne wątki i, ważne, abstrachując od zaszłości historycznych, mocno zgadzamy się co do sedna sprawy: rasizm jest bardzo zły, ale nienazywanie rzeczy po imieniu w imię poprawności politycznej jest na takim samym poziomie.
Kończymy nasiadówkę koło północy. Jutro trzeba wstać koło 6., bo gospodarze do pracy, a my na zwiedzanie.
Góra Stołowa
Rano, chwilę po 7. jesteśmy wszyscy gotowi do wyjazdu.
Gospodarze jadą do pracy, my zostajemy pod domem – jeszcze przez chwilę zastanawiamy się nad planem dnia.
Mamy czas do 14., bo o tej godzinie musimy wyruszać na lotnisko. Nasz samolot do Durbanu odlatuje o 16.15. W związku z tym zakładaliśmy, że dziś zdążymy wyjść/wyjechać na Górę Stołową, być może będzie jeszcze czas na odwiedzenie centrum miasta.
Ale, jak to przy porannej fajce, do głowy przychodzą pomysły. Ten jest dość szalony. Może by tak olać Kapsztad i pojechać, na głupiego, do L’Agulhas, żeby zobaczyć faktycznie najbardziej wysunięty na południe punkt Afryki oraz miejsce styku Atlantyku i oceanu Indyjskiego – przylądek Igielny?
Brzmi na tyle ciekawie, że warto się pochylić nad tym.
Sprawdzam mapy – drogą mamy tam jakieś 230 km w jedną stronę. Samochodem to ok. 3h jazdy, w dwie strony 6. Jest chwila przed ósmą, czyli licząc samą jazdę z maksymalną dostępną prędkością bylibyśmy z powrotem chwilę przed 14. Zakładając pół godziny na miejscu nie zostaje nam nic na ewentualne obsuwy. W sumie, wypad do Suazi odpowiedział nam, że jest szansa, ale chyba nie chcę kusić losu ponownie.
Kurde, jak byśmy pomyśleli o tym wczoraj i dzisiaj wstali godzinę wcześniej – na bank teraz bylibyśmy w trasie na południowy wschód.
Nic, trzeba się obejść smakiem i kontynuować pierwotny plan.
Ruszamy znów na południe.
Na miejsce dojeżdżamy po półgodzinie.
Wyjazd pod samą górę to serpentyny. Fajnie to wygląda ze względu na widoczny przeskok – przez pół miasta jedzie się spokojnie po płaskim i nagle, w przeciągu sekundy robi się górzyście jak w San Francisco.
Na parkingu pod stołowym Visitor Centre dostajemy strzała. Parka z samochodu przed nami informuje nas, że kolejka na szczyt jest dziś zamknięta ze względu na porywisty wiatr.
Na dobrą sprawę jeszcze nie wiem co to oznacza dla nas, bo z faktów dotyczących wyciągu mam w głowie tylko jeden: jest to droga impreza. A to włącza automatycznie u mnie myślenie pt. „a może lepiej na nogach i zaoszczędzić?”.
Nie ma co myśleć, trzeba sprawdzić na miejscu. Drałujemy pod budynek.
Miasto już ładnie widać z góry.
Faktycznie, kolejka jest dzisiaj zamknięta. Nie przewidują uruchomienia jej – pogoda bardzo ładna, ale po drodze ponoć strasznie wieje. Jak w mongolskim stepie.
Jakie mamy opcje? Popatrzenie na Górę z dołu, ewentualnie wyjście na jej szczyt pieszo.
Do szczytu, wg tablic, jest 2,5h iścia pod górę. Panie pracujące tutaj mówią, że szybkim tempem można się zmieścić w 2h.
Dobrze, to spróbujemy.
Pierwsze, co nas czeka, to dwukilometrowy marsz asfaltem, żeby wejść na ścieżkę do góry. Stąd info dla motoryzowanych wybierających się na Górę Stołową: możecie śmiało podjechać samochodem za Visitor Centre, przy samym szlaku jest parking.
A za parkingiem cały czas pod górkę.
W swojej naiwności myślałem, że będzie jak w Bieszczadach: chwilę w górę, potem trochę płasko, potem do góry i tak w kółko – jest kiedy się zmęczyć, ale jest i kiedy odpocząć i nie zasapać nie przerywając marszu.
Tu tak nie jest. Tu jest cały czas pod górkę. W zasadzie to pod górkę po stromych schodach.
Dziewczyny stwierdziły, że nie idą po 10 minutach. Ja wytrzymałem godzinę.
W połowie drogi me pośladki i uda powiedziały „pierdolę to”. Mimo dobrego tempa (a może przez nie), złapałem taki kryzys, że musiałem zrobić ze trzy przystanki w przeciągu 10 minut i przy ostatnim, jak patrząc w górę zauważyłem, że ciąg dalszy wcale nie jest lżejszy, przychyliłem się do stanowiska dolnej połowy mojego ciała i powiedziałem „dość”.
Strasznie żałowałem, że nie mam żadnych kijków ze sobą, choćby grubego patyka. To by zdecydowanie pomogło w wychodzeniu.
5 minut po rozpoczęciu schodzenia.. spotykam dziewczyny! Odwidziało im się czekanie na mnie na dole. Co mnie zaskakuje, to to, że są tak blisko – nie wiem, czy moje „dobre” tempo było tak wolne jednak, czy po prostu się zasiedziałem na górze.
Wiem jedno – zdecydowanie bardziej lubię schodzenie niż wchodzenie. Mimo, że jego lekkość jest zdradliwa – postawiwszy nogę na lekko niestabilny kamień, tylko refleksowi zawdzięczam jedynie delikatne podkręcenie stawu skokowego, a nie jego ukręcenie.
Schodzimy bez strat.
Waterfront
Na dole jesteśmy z pół godziny po południu.
Mamy 1,5h do planowego wyjazdu na lotnisko. Pytanie: co można zrobić z tą ilością czasu w Kapsztadzie?
Odpowiedź daje wujek Google, który na hasło „cape town centre what to do” daje odpowiedź „Waterfront”.
Zielonego pojęcia nie mam co to jest, ale drugie zapytanie daje szereg wyników, z których przebija się jedna sugestia: MUST SEE.
Trudno, trzeba jechać.
W międzyczasie, jak siostra jest na zakupach :) ogarniam jeszcze ciąg dalszy wycieczki.
Tworząc listę atrakcji do zwiedzenia na całej trasie wycieczki zastanawiałem się jak ugryźć Burj Khalifa w Dubaju. Jak wiecie, wejście na wieżę do najtańszych nie należy.
Na forach wyczytałem, że na emirackim Grouponie od czasu do czasu pojawia się deal, w którym za ok. 150 zł jest bilet wstępu warty trzy razy więcej. To od czasu do czasu oznacza raz na 1-2 miesiące. Ostatni raz taka oferta pokazała się w grudniu i od tego czasu zrobiła się cisza.
I tak na pałę sprawdzam sobie teraz, czy aby coś się nie zmieniło. I co? I widzę piękny deal za 150 zł od osoby – bilet VIP, z poczęstunkiem na górze warty standardowo 450 zł. Momentalnie łapię ekscytację i szybko doczytuję druczki napisane małą czcionką, żeby się czymś nie zaskoczyć przed wydaniem pieniążków.
A tam: niniejszy groupon można zrealizować najwcześniej 48h po zakupie.
Zaraz, kiedy my będziemy w Dubaju? Pojutrze! Liczę i… szlag! Braknie nam ze sześciu godzin, żeby się zmieścić w limicie.
Jak pech to pech. Druga porażka dnia dzisiejszego. Po raz kolejny mogłem pomyśleć o ogarnięciu tego tematu wcześniej.
Na osłodę, kobieta od rekinów z którymi będziemy pływać jutro z rana pod Durbanem, potwierdza mi, że na naszej łódce będziemy tylko my.
Choć tyle dobrego.
Do Waterfront, oczywiście z kluczeniem, dojeżdżamy w 40 minut.
To czym jest to miejsce?
W skrócie, turystyczne centrum miasta. Dzielnica portowa, deptak, skupisko kawiarni, restauracji, sklepów.
Wchodząć tam, momentalnie czuje się dobry klimat. To takie miejsce, gdzie chce się być. Zero pretensjonalności, zero blichtru, ludzie uśmiechnięci, ceny w restauracjach bardzo przyjemne, dobre fluidy.
Od razu wiem, że godzina tam to mało – przydałby się cały dzień na chill out.
Zdecydowanie, brakło nam co najmniej jednej doby, żeby zobaczyć miasto.
Durban
Ale czas goni. Trzeba na lotnisko. Spędzamy raptem pół godziny na Waterfront.
Do aeroportu dojeżdżamy dość szybko, odprawa idzie równie błyskawicznie.
Jandre, nasz dzisiejszy gospodarz w Durbanie pisze mi, że jego lot z Johannesburga ma opóźnienie i może przylecieć dopiero po nas. W razie czego mamy jechać do niego do domu, tam będzie czekał na nas jego chłopak Pierre.
Samolot jest dość pusty, a sama podróż mija w mgnieniu oka. Może dlatego, że jej połowę spędzam znów z nosem w oknie, próbując wyhaczyć przylądek Igielny?
Niestety, mijamy go w dość sporej odległości, na dodatek parę chmur skutecznie uniemożliwia obserwację.
Pierwsze co zauważam przy podejściu do lądowania, to że wszystko tutaj jest niesamowicie zielone! Wrażenie jest takie, jakbyśmy z palmowo-morskiego otoczenia przenieśli się nad pochmurną, letnią Szkocję, szczególnie ze względu na warstwę chmur nad miastem.
Nie pada, na szczęście. Ale temperatura tyłka nie urywa.
Samolot Jandre wylądował chwilę po naszym. Umawiamy się na spotkanie na parkingu – my musimy tam odebrać samochód, on tam swój zostawił.
Jeszcze czeka mnie wypożyczalnia. Ta sama firma, co poprzednio. Nie nastawiam się już na wojnę, nie chce mi się kłócić. Wiem, co mnie spotka w kontekście płatności.
Różnicą jest tylko to, że teraz mamy limit kilometrów wynoszący 200 – bierzemy auto na mniej niż 24h, stąd takie obostrzenie.
Nie omieszkuję natomiast, w trakcie dokonywania płatności, wyrazić głośno swojej opinii na temat tego, jak traktują klienta w konteście wykorzystania kart. Chyba nie byłbym sobą, jakbym nie próbował się odszczekać.
W odpowiedzi słyszę głodny tekst w stylu „nasze działania i polityka spowodowana jest dbaniem o klienta”, który przyprawia mnie o salwę śmiechu.
Szkoda nerwów.
Na parkingu pojawia się Jandre. Chłopak jest pod trzydziestkę, na twarzy ma ciągle błąkający się uśmiech. Sprawia bardzo sympatyczne wrażenie, mimo, że jest jasnorudy ;)
Na dzień dobry daje nam monetę pięciorandową, na autostradę. Trafia w dziesiątkę, bo ani nie wiedzieliśmy, że będą odcinki płatne, ani nie mieliśmy R5 drobnych – niesamowicie miły gest.
Zahaczywszy o sklep jedziemy do chłopaków do domu.
Na miejscu opada mi kopara. Raz, że dom w którym mieszkają wygląda świetnie, a dwa, że pokoje, które dostajemy, wyglądają jak w co najmniej czterogwiazdkowym hotelu. Brakuje tylko plazmy w pokoju i złotych klamek w drzwiach.
Co nocleg, to lepszy, nie mam słów!
Dostajemy zaproszenie na kolację – dzisiaj hamburgery robione po domowemu. Do tego piwo i kolejny zestaw rozmów na tematy różne.
Znowu nam głupio trochę, że traktują nas tu po królewsku, a my wpadamy jak po ogień – tzn. przyjazd wieczorem, a wyjazd wcześnie rano.
Ale trudno, taka wycieczka. Trochę się tłumaczymy z tego, trochę mamy nadzieję, że drobne suweniry z Polski zatrą ten fakt.
Wieczór kończy się szybko, bo rano wczesna pobudka. O 6.30 mamy być 70 km na południe od Durbanu – będziemy uskuteczniać opus magnum naszej wycieczki: harce z rekinami!
P.S. Zeby copyrightsom stało się zadość informuję iż zdjęcia dostarczyli wszyscy obecni na wycieczce, czyli NOSFOTOS mej najukochańszej i ma rodzona siostra (link do jej Instagrama).