Prolog
Drażniła mnie ta Mołdawia. Nie ze względu na jakieś modne teraz uprzedzenia, nie – była po prostu białą plamą na mojej prywatnej mapie podbojów; jednym z niewielu krajów w Europie, których nie udało mi się jeszcze odwiedzić. Niby leży blisko, a jednak daleko – zawsze coś przeszkadzało, żeby tam pojechać.
Nie było zatem pytaniem czy to zrobić. Pytaniem było kiedy będzie nadarzająca się do tego okazja.
Padło na majówkę. Akurat w 2017, biorąc jeden dzień urlopu drugiego maja, z weekendem i świętami robiło się 5 dni wolnego. W efektcie dawało to wystarczającą ilość czasu na dojechanie do Mołdawii i z powrotem.
I też bez zbędnego zastanawiania się wiedziałem, że pojedziemy tam motocyklem.
O ile, na początku, zakładałem, że oprócz odwiedzenia Mołdawii skoczymy może do Kamieńca Podolskiego, bo to niemal po drodze, tak, jak się zabrałem za planowanie trasy, wyszło mi trochę coś innego. Standard.
A dlaczego tak?
A na przykład dlatego, że ma najukochańsza, stały towarzysz wycieczek, nigdy nie była nad Morzem Czarnym. Grzechem byłoby zatem, będąc raptem 100 km od Odessy, by tam nie skoczyć.
Ja byłem kilka razy, ale tak naprawdę to tylko raz, za 12-letniego gówniarza spędziłem tam z rodziną 3 tygodnie, więc tym bardziej, z przyjemnością przypomnę sobie zamierzchłe czasy.
A, że z Odessy do Warszawy najwygodniej wrócić przez okolice Kijowa (najwygodniej = tak, żeby zawieszenia nie stracić) i nie da się zrobić tego w jeden dzień, to kolejnym punktem który zaznaczyłem na mapie była stolica Ukrainy. Tak przy okazji.
Coś Wam ten sposób układania trasy wycieczki przypomina? Pewnie jedynie tym, co czytali moje wcześniejsze, motocyklowe wypociny i cokolwiek z nich pamiętają – np. wyprawę po najmniejszych krajach Europy :)
I tym sposobem rozplanowałem circa 2500 km: Warszawa – rodzinny Dynów – Kamieniec Podolski – Kiszyniów – Odessa – Kijów – Warszawa plus wszystko, co po drodze uda się ustrzelić. Jak na powyższym obrazku.
Przygotowania
Im bliżej było wycieczki, tym coraz większą presję czuliśmy ze strony pogody, której prognozy były iście damoklesowe. Strasznie, ale to strasznie nie chciałem powtórzyć historii sprzed roku, gdzie ciągły deszcz i chu**wa nawierzchnia dość mocno zepsuły nam wycieczkę. A teraz zupełnie nie wiedziałem czego się mogę/mam spodziewać. Mieliśmy kwiecień – totalny plecień (ze wskazaniem na zimę), więc drżałem bardzo i w ostatnim tygodniu tego miesiąca byłem ze wszystkimi znanymi prognozami pogody za pan brat.
Noclegi, standardowo, ogarnąłem przez Couchsurfing. Choć, w sumie, nie było to jakoś wybitnie ekonomicznie uzasadnione, bo ceny spania za 2 osoby w tamtych terenach kształtowały się w okolicach 40-60 zł. Chyba z przyzwyczajenia to robiłem, choć z drugiej strony te ewentualne 250 zł zaoszczędzone na noclegach równa się benzynie na 1000 km, czyli de facto stanowi pokaźną część wyjazdowego budżetu.
Dwa dni przed wyjazdem zima zrobiła najazd na Wałbrzych, Pcim Dolny i inne Wąbrzeżna. Ogólnie, przez polski Internet przewaliła się fala doniesień o anomaliach pogodowych. W Warszawie piździło, było zimno, raz chciało lać, raz nie chciało, cały czas wisiały ciężkie chmury.
Chcielismy wyjechać w piątek, 29. kwietnia. Radary opadów mówiły, że wtedy wieczorem mamy małe szanse na uniknięcie mokrego, w sobotę już dużo większe, a potem (czyli jak będziemy według precyzyjnie nakreślonego planu mijali Tarnopol) już ma być spoko.
Uspokoiło mnie to trochę i, wraz z pozytywną sugestią mej Magdy, pozwaliło mi podjąć finalną decyzję, że jedziemy. Bo, momentami, byłem już bliski rezygnacji.
Czemu wyjeżdżamy w piątek, zaraz po pracy? Bo chcę przejechać przez dom rodzinny, leżący w przedsionku Bieszczadów – raz, że po drodze i dzieli dłuższy pierwszy odcinek na dwa krótsze, dwa, co oczywiste, dom, to dom, trzeba przytulić rodziców czasem.
Przy okazji u mamy zamówiłem sobie wałówę na wyjazd, czyli 15 bułek z mielonym. Będzie nam to robiło za śniadania i przegryzki po drodze.
Dzień 0.
Udaje się nam zebrać przed 18. Zakładam ze 4h jazdy. Mamy do zrobienia 350 km, z czego połowa dwoma pasami, potem jednym, niemniej wieczorem już ruchu nie powinno być za dużego.
Godzina też w sumie jest celowa, bo patrząc na mapy pogody mam nadzieje, że uda nam się choć trochę trafić w „tunel” pomiędzy chmurami deszczowymi.
Już na dzień dobry zakładamy membrany „przeciwdeszczowe” (cudzysłów jest znaczący:) i cienkie kurtki puchowe, które mają robić za podpinki. Nie pada, ale niebo jest ciężkie i wilgoć aż wisi.
Wodoszczelność à la ruski zegarek
Ruch spory, ale dwa pasy i szerokie pobocza pozwalają omijać wszelakie zastoje na wylotówce z Warszawy. I nie pada. Do Radomia.
Tam zaczyna bardziej niż delikatnie kropić, potem jeszcze bardziej i jeszcze i po godzinie jazdy mamy już dość pogody. Pomimo założonych w międzyczasie gumowych kombinezonów przeciwdeszczowych.
W butach z naszywką „waterproof” mam bajorko, choć w zasadzie to go nie czuję, bo w ogóle nóg z zimna nie czuję; rękawiczki, mimo handbarów są tak samo mokre. Choć nie tak, jak rękawiczki Magdy, która na którymś tam postoju wylewa z nich wodę. W ogóle, to jej współczuję, bo ja mam grzane manetki i silnik blisko nóg, więc coś – ona nie ma nic.
Bez znaczenia jest to, że mamy na sobie chyba wszystkie ciepłe ciuchy. Wyglądamy jak ludziki Michelin i taką samą mamy ruchomość. A i tak zimno i mokro.
Od Nowej Dęby leje jak z cebra. Jadę na wimięojcaisyna, bo momentami mam wizjer w kasku tak zalany i zaparowany, że ledwo pasy widzę, a w zasadzie wyłącznie one i tylne światła pojazdów z przodu są moim jedynym wyznacznikiem toru jazdy (jest już ciemno). Musze tak, bo drugą opcją jest uniesienie szybki, a to powoduje, że twarz tną mi miliony igiełek deszczu. Nie da się tego wytrzymać dłużej niż chwilę.
Jest wesoło.
Do Dynowa dojeżdżamy po, bagatela 5,5h jazdy, o 23. Dopiero teraz trafiamy na „tunel” deszczowy. Tutaj nie pada.
Z przemoczonymi kulasami, zziębnięci i, co się okazuje, upierdzieleni na błotno w zasadzie od pasa w dół. Motocykl wygląda, jakby własnie wrócił z niezłego crossa.
Dobrze, że suszarka jest w domu i dużo krzeseł na mokre ciuchy.
Na rano mam ambitny plan wstania o 7. i wyjazdu o 8. – tak sugerują mapy z pogodą, jeśli chcemy uniknąć deszczu. Oczywiście powoduje to wielki lament i protesty ze strony rodzicielki, która chciałaby jeszcze chwilę pobyć z latoroślą i tym samym moją irytację, bo nie uśmiecha mi się pogodowa powtórka z rozrywki. Szczególnie, że ukraińskie drogi się trochę różnią jakością od naszych.
Dzień 1.
Rano okazuje się, że nawet nie chcąc, dostosowuję się do matczynego życzenia.
Wstajemy dopiero o 8. – sam czuję, że deszcz dał mi solidnie w kość i jest mi potrzebna chwila snu. A potem, zanim się zbieramy, robi się 10.30. Oczywiście pomstuję, czym świat stoi, wieszczę ciągły deszcz i skaranie boskie na drodze, ale cóż zrobić?
Ciuchy mamy wilgotne, moje buty wilgotne (mimo pakuł z gazet, które poupychałem przed snem, żeby wilgoć wyciągneły), na szczęście przynajmniej Magdy buty są suche (wczoraj też nie przemokły – jednak co Gore-Tex, to Gore-Tex).
Pierwotnym mym planem było, żeby pojechać w stronę Przeworska, potem autostradą do przejścia w Korczowej, ominąć Lwów południem i skręcieć na Tarnopol i Kamieniec. Po chwilowym zastanowieniu się i dyskusji z ojcem decyduję się jednak uderzyć na Przemyśl i przejście w Medyce, żeby potem pojechać na Lwów.
Przy wyjeździe nie pada. Na szczęście. Droga też jest dość sucha, więc trzymam kciuki, żeby moje wieszczenia się nie sprawdziły.
Krótka lekcja ekspresowego przekraczania granicy motocyklem
Przejście w Medyce wita nas chyba kilometrową kolejką. Grubo – myślę i nie zastanawiając się, mijam ją z boku.
Zajeżdżam pod światła przed szlabanami na polskiej granicy. Wszyscy stoją, celników nie ma, jestem trochę skonsternowany, bo nie wiem czy mnie zaraz ktoś nie ochrzani. Magda idzie do budki pytać, czy można się „legalnie” wepchać jednośladem – celnik patrzy na nas jak na idiotów i odburkuje, że co jego to obchodzi i żeby się ustawić na pasie dla osobówek, bo stoimy na tym dla autobusów.
Nic to, zaryzykujemy. Pcham się niepewnie pomiędzy autokarami, z duszą na ramieniu, że zaraz zaczną mnie samochodziarze opierdzielać i trąbić na mnie. A tu nic. Jakiś Ukrainiec przesuwa się swoim samochodem z pół metra, macha ręką gdzie wjechać, żeby się zmieścić, drugi się uśmiecha, też macha ręką – nooo, jesteśmy w domu! Od razu wraca mi pewność siebie, zsiadam z moto i idę pogadać z chłopakami.
Parę minut później słyszę ryk wysokich obrotów jakiegoś sportowego przecinaka. Oho, myślę, to nie jesteśmy sami turyści motocykliści, a na dodatek ten też się przeciska pomiędzy samochodami. Więc jest spoko.
Koleś podjeżdża do nas, spod kasku widać pięknego wąsa i równie piękną klawiaturę zębów wyglądających jakby niekoniecznie w tym miejscu urosły. Dwa słowa i już wiemy, że to nie turysta, tylko pan mrówka, który jeździ tam i z powrotem po „towary” i tak zarabia na życie. On tu zna wszystkich, wszyscy jego znają, mówi, że na motocyklu nigdy nie stoi w kolejce i żeby jechać za nim, to nie będzie czekania.
I to jest strzał w dziesiątkę, bo koleś przez 10 minut przejazdu przez granicę pokazuje mi całą technikę szybkiego pokonywania takich przejść, całą procedurę, co, gdzie i jak trzeba robić, gdzie podejść, a na kogo czekać. I nie dość, że uczy co i jak, to przy każdej kontroli, jak nam idzie wolniej, trzyma kolejkę, pokazuje celnikom, że jesteśmy razem, słowem poprowadzi nas za rączkę ale tak, że szybciej granicy w Medyce to w życiu nie przekroczyłem. Do tego szkoła wyciągnięta stąd przydała się później i procentowała na każdym następnym przejściu (a mieliśmy ich jeszcze 4 na choćby tej wycieczce).
Także, kolego drogi na białej CBRce z granicy w Medyce, jeśli kiedykolwiek będziesz to czytał – DZIĘKI!
Kantor i ukraiński Internet
Po ukraińskiej stronie robimy stopa. Trzeba ogarnąć niezbędne rzeczy: hrywny, jakąś kartę SIM z Internetem i jakieś fajki na drogę.
Kantorów jest parę, niby wszędzie takie same ceny, ale udaje się ponegocjować delikatnie cenę i jesteśmy parę złotych do przodu.
Karta SIM to kapkę większy problem, bo nie potrzebuję niczego żeby rozmawiać, czy słać SMSy – dla mnie istotny jest pakiet Internetowy na parę dni. Sprzedawcy przygraniczni nie są za bardzo za pan brat z ofertami i pakietami, co więcej, starterów tu nie za bardzo uświadczysz, więc biegam od sklepu do sklepu. W końcu udaje się, przy pomocy jubej pani z baru znaleźć opcję która mi najbardziej odpowiada: za 50 UAH (7 zł) dostaję SIMa z Internetem na miesiąc; oprócz tego zostaje mi całe 1 UAH na dzwonienie i SMSy.
Obkupieni, możemy ruszać.
Ukraińskie drogi
Drogę do Lwowa można przemilczeć. Ot droga. Nawierzchnia w miarę dobra, nie pada, ruch niewielki. Przed Lwowem delikatnie się zagęszcza, droga momentami pogarsza.
Lwów omijamy, wbijamy się na obwodnicę i skręcamy na Tarnopol.
Jak zbierałem wcześniej informacje na temat stanu dróg w Ukrainie ostrzegano mnie, że do Lwowa jest ok, potem już gorzej.
No i zjazd z obwodnicy wita nas brakiem asfaltu, tłumem robotników i maszyn do budowy drogi. Hmmm..
Dwieście metrów później wjeżdżamy na świeżutki, równiutki asfalt. Czyżbyśmy trafili na efekty rewolucji drogowej?
Niestety. Choć to dobre trwa niemal 40 km. Ale potem zaczyna się dramat. Rozpoczyna się slalom gigant pomiędzy dziurami i uważanie, żeby sobie języka nie przygryźć od wertepów.
Oczywiście pasy ruchu nie obowiązują, każdy jedzie takim torem, przy którym zaliczy najmniej dziur. Taki stan trwa do Złoczowa, gdzie asfalt się kończy i jedziemy po ubitym żwirze.
Na dodatek zaczyna padać. Zatrzymujemy się przy jakiejś stacji, żeby dać odpocząć wytelepanym członkom i nałożyć na siebie coś przeciwdeszczowego. Przy okazji zaliczamy kibel, bułę z mielonym i papierosa. Ze sklepu wychodzą panowie pracownicy, palą z nami fajki i są bardzo ucieszeni, że jesteśmy z Polski. Jeden z nich chwali się znajomością naszej historii, opowiada o Irenie Sendlerowej, jest bardzo pozytywnie. Najlepsze jest to, że on mówi po ukraińsku, ja mówię po polsku (no, może od czasu do czasu wtrącam ukraińskie, czy rosyjskie zwroty) i się rozumiemy.
Pytam o stan nawierzchni dalej. Mówią, że to samo, co i wcześniej. Kurde, to niedobrze.
Ale panowie nie mieli racji. Nawierzchnia jest w kratkę. Jest momentami słabo, ale częściej są momenty całkiem świeżego asfaltu. Jest lepiej niż było.
Tylko do Tarnopola.
Bo potem to już nie jest jazda.
Sypie się wszystko. Zaczyna lać, powtarza się sytuacja z wczoraj, szybciutko w butach mam jeziorko, rękawiczki mokre. Do tego zaparowany i zalany wizjer, momentami nic nie widzę. Przestaje mi się telefon ładować, przez co tracę GPSa, a irytujące jest to, że nie wiem dlaczego. No i dziury. Jak w dobrym serze szwajcarskim. Aaa, nie, mam lepsze porównanie – droga wygląda jak koszula biednego parobka: dziura na dziurze i łata na łacie. Tak, to zdecydowanie lepsze określenie.
Telefon wpinam do powerbanka, zaczyna działać. Do drogi się powoli przyzwyczajam. Rozkoszujemy się Ukrainą :))
Ostatnie 70 km do Kamieńca pokonuję ze stałą prędkością >100 km/h. Mimo dziur. Bo mam dwie opcje: albo jazda czterdziestką, slalomem między dziurami, albo ponad setką – wtedy prędkość magicznie wyrównuje nierówności ;)
Deszczu już nie zauważam, na koniec, jak i wczoraj, przestaje padać jak dojeżdżamy do celu, do Kamieńca Podolskiego.
Kamieniec Podolski
Jest 19. lokalnego czasu. Czyli 420 km po ukraińskich drogach i w deszczu, z przejściem przez granicę i przystankami przejechaliśmy w 7,5 h. Google szacuje ten odcinek na 6 godzin i 50 minut, oczywiście bez przerw i z maksymalną dostępną prędkością.
Wychodzi na to, że nie zawsze jechaliśmy przepisowo :)
Jesteśmy upierdzieleni jeszcze gorzej niż wczoraj. Kufry boczne mają na sobie warstwę błota. Zastanawiam się jak my to wniesiemy do mieszkania, gdzie będziemy nocować.
A śpimy dzisiaj u kolegi Olega, który był jedyną osobą z Couchsurfing, która zgodziła się nas przyjąć w Kamieńcu.
Wszystko jest fajnie, jest tylko jeden minus – niespodziewanie zjawili się u niego znajomi z Odessy i poprosili o nocleg. Głupio mu było odmówić, więc mamy dokwaterowanie do naszego pokoju. Nic, może przeżyjemy.
Motocykl chcę zostawić pod blokiem, ale Oleg mówi, że 100 m dalej jest parking strzeżony. Idę sprawdzić jaka jest cena nocowania. Spodziewam się czegoś na kształt 10 zł; jak będzie tyle, to przypnę go łańcuchem do ławki pod klatką. Jak słyszę prawdziwą kwotę za dobę, to mam wrażenie, że się przesłyszałem: 7 hrywien. Dokładnie złoty czterdzieści za 24h postoju.
Zdecydowanie lubię takie miejscówki.
Parkuję moto zaraz pod budką ciecia, żeby miał baczenie. Przy okazji pokazuję mu, że włączam alarm i że jest blokada na tylnej tarczy hamulcowej, żeby czasem nic głupiego mu nie przyszło do głowy.
Tak w ogóle, to wymyśliłem sobie, że chyba lepiej będzie blokadę zakładać na tylne koło zostawiając moto na noc pod chmurką – z przodu mam blokadę kierownicy, więc ktoś chcący mi sprzęt ukraść, musiałby przenieć całego jednoślada, bo przepchać na kołach to go nie da rady.
Trochę zaskoczony jestem, jak okazuje się, że Oleg to mąż i ojciec i w mieszkaniu, w którym będziemy spali żyje z żoną i dwójką małych (bodajże 6 i 4 lata) dzieci.
Ale jest sympatycznie. Dostajemy pokój, w ruch idzie od razu suszarka, tak samo jak pakuły z gazet idą do butów, bo w moich, standardowo, jest powódź.
Przy okazji pytam o kamieńską twierdzę, bilety, etc. Okazuje się, że nasz gospodarz pracuje tam, jest garncarzem – czyli tapla się w glinie. Zaprasza do siebie, wejście mamy za darmo, wystarczy mówić na bramkach, że idziemy do niego. Git.
Niemniej, generalnie słabo idzie z dogadywaniem się – próbujemy na 4 różne języki, ale pech chce, że Oleg nie rozumie ani polskiego, ani angielskiego, zaś moja znajomość ukraińskiego i rosyjskiego okazuje się niewystarczająca na swobodną rozmowę.
Padamy na twarz szybko.
Do spania dostajemy duże poduchy, standard w PL 30 lat temu i do teraz na wschodzie.
To się okaże trochę przekleństwem, bo rano wstajemy obydwoje ze sztywnymi karkami i bólem głowy – zdecydowanie odwykliśmy od takich frykasów.
Spanie w czwórkę w jednym pokoju też dołożyło swoją cegiełkę do mojego złego samopoczucia, bo mam taką przypadłość, że im mocniej jestem zmęczony, tym mocniej chrapię. A, że naszym współspaczom wybitnie to przeszkadzało, więc starali się robić wszystko, żebym nie wydawał żadnych odgłosów. Co w efekcie powodowało, że non stop mnie budzili w nocy.
A na to wszystko dzieci urządziły sobie jeszcze rano koncert. Byliśmy dla nich atrakcją, więc wpadanie z hukiem do pokoju, w nadziei, że już nie śpimy uskuteczniały bardzo często :)
Tak więc poranek witam prochami i nadzieją, że jak jeszcze chwilę uda mi się zdrzemnąć, to głowa przejdzie.
Dzień 3.
Na szczęście nikt nas nie goni ze wstawaniem. W sumie powiedziałem Olegowi, że musimy się wyspać, bo jazda dała nam w kość i chyba potraktował nasze słowa poważnie.
Wstajemy koło 10., z głową lepiej, trochę ćmi, ale do wytrzymania. Gospodarza nie ma, współspaczy też, jest żona z dziećmi.
Babinia życzliwość
Jak pakujemy bambetle na motocykl, wychodzi do nas sąsiadka, starsza babinka. Widzieliśmy się z nią wczoraj, wymienilismy uprzejmości, dzisiaj idzie z nami pogadać o Polsce. Jest bardzo serdeczna i miła – przejmuje się strasznie, że pada, zimno i że daleko jedziemy, zaprasza nas na śniadanie. Jak dziękując odmawiamy, to jeszcze bardziej się nakręca. Biegnie do domu, przynosi czekoladę, żebyśmy mieli co jeść, za chwilę znów wraca tam i przez balkon podaje nam jakieś prezenty. Jest przy tym tak serdeczna, że jesteśmy w strasznej kropce – mamy świadomość, że odmawiając sprawiamy jej przykrość, a z drugiej strony nie mamy serca brać czegokolwiek od niej, bo na jakiej podstawie?
W końcu, kompromisowo, dziękujemy za czekoladę. Babinka ma łzy niemal w oczach, macha nam z całej siły na pożegnanie, jak ruszamy dalej.
I jak tu nie czuć się cieplej?
Kamieniecki zamek
Nazwisko Olega podane przy bramie wejściowej do zamku powoduje tyle, że rosły pan sprawdzający bilety zdajesię nas zupełnie nie widzieć, jakbyśmy byli powietrzem. Po prostu przeszliśmy, a on nas nawet nie zauważył.
A trafiamy akurat na jakąś imprezę – jadąc już przez centrum widzieliśmy spory spęd ludzi plus atrakcje w stylu rycerzy odzianych w kolczugi i zbroje, uzbrojonych w miecze i tarcze i naparzających się w stylu średniowiecznego MMA. I już wtedy zacząłem żałować, że nie możemy tam spędzić tak z połowy dnia.
Na zamku to samo – w cholerę ludzi, na środku scena i ekipa instalująca nagłośnienie, po bokach sklepy z pamiątkami, jedzenie na modłę nasto-wieczną, atrakcje w stylu strzelanie z łuku, kuszy i mimo siąpiącego deszczu aż się chce posiedzieć tam dłużej.
Najlepsze jest to, że wszystkie atrakcje są strasznie tanie i zupełnie nienachalne! Nawet tłumy ludzi nie przeszkadzały tak bardzo, jak np. w Rzymie, gdzie momentami trzeba się było opędzać od przechodniów i nagabujących handlarzy.
Pod zamkiem panowie wojacy mają swój obóz. Iście średniowieczny widok.
Nie przepuszczamy tez możliwości odwiedzenia Olega w pracy.
To też fajna zabawa, bo praca spokojna, jest ciągły kontakt z ludźmi, a na koniec coś fajnego wychodzi spod jego rąk.
Pogoda ducha
Deszcz nie odpuszczał. Siąpi cały czas.
Umyśliliśmy sobie, że z Kamieńca pojedziemy jeszcze do Chocimia. W sumie, to i tak niemal w kierunku, w którym jedziemy. Zboczymy niewiele.
Na drodze powtórka z rozrywki. Leje, pełno dziur, czasem nawet brakuje asfaltu. Jadę z podniesioną przyłbicą, bo z zamkniętą nic nie widzę.
Momentami przestaje ciapać. Teoretycznie dobry moment na rozglądanie się, ale nie bardzo mogę – muszę patrzeć na dziury. Czyli jest wesoło.
Przed samym Chocimiem, na moście nad Dniestrem znów mi wyłącza się telefon z GPSem – coś jest nie tak albo z kablem, albo z gniazdem ładowania. Stojąc na poboczu i próbując popodłączać wszystko łapię ze dwa razy gruby rozbryzg z dziury, w którą sobie jakiś ktoś właśnie wjechał.
Byłoby wesoło, gdyby nie to, że moje wkurwienie sięga niemal zenitu ;)
W końcu wyciągam drugi kabel z torby, wkładam go w powerbanka, pierwszy wypierdzielam – działa, można jechać.
W Chocimiu, pod zamkiem, babuszka krzyczy od nas 5 UAH za parking. Mówimy, że na chwilę, zatrzymujemy się i… decydujemy, że jedziemy dalej. Nie chce nam się, szczególnie, że do zamku trzeba iść jeszcze paręset metrów dalej.
Wracamy do naszej rozrywki. Deszcz, dziury w asfalcie, czasem w ogóle jego brak.
Oby do granicy mołdawskiej, tam mamy wjechać na M14, która wygląda na mapie jak autostrada i prowadzi do samego Kiszyniowa.
Pieska granica
Granica z Mołdawią mała i szybka. Oczywiście wjeżdżamy bez kolejki, czekamy jedynie chwilę, aż paniom z okienek zechce się wbić nam pieczątki do paszportów.
Przy okazji, jedna juba w mundurze próbuje coś do mnie zagadać – ale robi to w tak przesiąknięty władczością sposób, że najprostsze jej pytanie o to jak się jedzie, brzmi jak przesłuchanie. Staram się być miły, ale mam straszną awersję do pokazywania siły i podejścia pt. „co ty mi tu?” i w takich chwilach jak najperfidniej staram się być przysłowiowym dyplomatą, czasem bardziej, czasem mniej zawoalowanym.
10 minut na jedną granicę, 10 minut na drugą i możemy odhaczyć kolejny cel. Jesteśmy w Mołdawii.
Człowiek zgłodniał, więc kolejne 15 minut trzeba przeznaczyć na kanapki z mielonym w towarzystwie dwóch psów, które idą za nami jeszcze od strony ukraińskiej. Rzucane kawałki bułek są niemal zasysane przez nie, nie ma znaczenia, że mielony jest z musztardą, albo, że to sama bułka. Psy niemal na sztywno wodzą za nami oczami i reagują na każde najmniejsze nasze poruszenie, w nadziei, że coś spadnie.
Ale na koniec okazują się niewdzięcznikami, bo niemal nie dają nam odjechać stamtąd, szczekając, skacząc koło koła i próbując łapać za pięty, jak ruszamy.
Mołdawia
M14 okazuje się rozczarowaniem. Spodziewałem się autostrady, czy czegoś o dwóch pasach, a dostajemy zwykłą drogę z jednym pasem w każdym kierunku. Plus jest jeden: nawierzchnia jest lepsza niż w Ukrainie. Co prawda jej równość jest mocno dyskusyjna, ale nie trzeba jechać wpatrzonym w drogę, jak te psy na granicy w nas, w poszukiwaniu dziur.
250 km do Kiszyniowa pokonujemy w 3h. Co mnie zaskakuje, to prawie całkowity brak ruchu na drodze. Jedziemy niemal sami, od czasu do czasu mijamy jakieś miejscowości, ale wrażenie jest, że jedziemy wśród mocno niezamieszkałych terenów.
Jest zimno jak cholera. Padać, nie pada, czasem delikatnie siąpi, nie ma dramatu. Ale prognoza mówiła, że ma być ze 20 stopni, a tu jest całkiem blisko 10.
Ciekawe w jakim stanie zdrowia wrócimy do domu :)
Na dodatek mój łeb zaczyna przypominać o sobie i ciężkiej nocy.
Artjom
Kiszyniów wita nas szeroką na 4 pasy drogą wjazdową. Normalnie Europa.
Żeby dojechać do Artjoma, naszego dzisiejszego gospodarza trzeba przejechać przez całe miasto.
Od razu widać i czuć klimat postsowiecki, natomiast nie robi to na mnie jakiegoś negatywnego wrażenia. Ot, kolejny moloch, szary, z wysokimi budynkami, szerokimi ulicami, specyficznym ruchem drogowym. Nie wiem dlaczego, ale czuję się tu dość swojsko.
Z racji tego, że nie dysponuję Internetem, a mam tylko adres mieszkania Artjoma, muszę wrócić do analogowych metod szukania, czyli „koniec języka, za przewodnika”. Ale jak pytam pierwszego lepszego przechodnia o konkretny blok, ten wyciąga z kieszeni telefon komórkowy i szuka na mapie.
Ot i symbol nowych czasów. Nie trzeba nic wiedzieć, jak się ma gdzie szukać.
Zajeżdżamy pod blok. Dzwonię domofonem – Artjom mieszka na 5 piętrze. Magda zostaję przy motocyklu, ja idę na górę.
Otwiera mi młody chłopak i od razu – cześć, daj misia, miło mi.
Fajnie, cześć, miło Cię poznać!
Spoko, myślę, i proszę, żeby zszedł z nami na dół, to nam pomoże kapkę z bagażami – zabierzemy się ze wszystkim na raz. I zaraz słyszę jazgotanie – z pokoju wychodzi jego, najprawdopodobniej, matka. Coś tam dziamdziają na siebie (po rosyjsku, nie do końca rozumiem, ale nie wygląda to na przyjacielską pogawędkę) i Artjom z kwaśną miną idzie do kuchni po kubeł ze śmieciami.
Mama, przechodząc koło otwartych drzwi nawet mnie nie zaszczyca spojrzeniem.
Chyba nie za wesoło tam w tym domu jest, mam wrażenie.
Pytam chłopaka, czy wszystko ok będzie z noclegiem. Mówi, że tak, że ok.
No spoko.
Mam w zanadrzu jeszcze jeden kontakt, jedną dziewczynę, która też nam zaoferowała nocleg w razie czego.
Mocuję moto (z blokadą na tylnej tarczy) do ławki i pakujemy się na górę.
Mieszkanie malutkie – dwa pokoje i kuchnia. Będziemy spali w pokoju naszego gospodarza, razem z nim, na szczęście na osobnych łóżkach.
Magda coś przebąkuje, że chyba chciałaby jakiś hotel mieć choć w jedną noc…
Artjom to specyficzny chłopak. Ma trochę inne spojrzenie na rzeczywistość – w miarę, jak rozmawiamy, coraz bardziej przypomina mi głównego bohatera filmu „Into The Wild„. Mam wrażenie, że w swoim życiu kieruje się zupełnie innymi kategoriami niż większość ludzi, mniej przyziemnymi – rozumiem jego podejście, ale jednocześnie mu współczuję, bo nie znajdzie za bardzo zrozumienia – a wśród ludzi i wobec dorosłego życia będzie się czuł wyobcowany, stłamszony.
Widać ewidentnie, że z matką mu nie po drodze i że ani jedno, ani drugie nie ma świadomości wzajemnych oczekiwań od siebie i ich stosunek doszedł do poziomu ciągłej irytacji i narzekania na siebie.
Chłopak ma plan – chce z karimatą, śpiworem w plecaku, dwiema parami gaci i bez pieniędzy objechać całą Europę. Pokazuje mi mapę planowanej trasy. Zamysł śmiały i fajny i nawet do zrobienia bez kasy, przy odrobinie wyrozumiałości dla ewentualnego sypiania czasem na kartonach, czy nieczęstego jedzenia. Natomiast łamię mu trochę jego plan informując, że Couchsurfing, na którym oparł szkielet swojej wycieczki, każe sobie płacić za dostęp do serwisu (bez niego możemy wysłać 10 zaproszeń tygodniowo, co de facto nie pozwala na zaplanowanie dłuższego niż 2-3 dniowego wyjazdu). Mam nawet wrażenie, że bardzo głęboko się tym faktem przejął – nie zwraca uwagi na to, że ta opłata to €17 rocznie i, że nawet dla niego nie powinna być problemem. Efekt jest taki, że jak idziemy spać, to siedzi z nosem w telefonie i patrzy za informacjami w temacie, w nocy budzi się i też czyta i rano oznajmia mi, że on chyba nie będzie musiał jednak płacić.
Nie zgłębiam z nim tematu, szczególnie, że rano zachowuje się bardzo dziwnie i odmiennie od miłego przywitania wczoraj – tak, jakby chciał, żebyśmy już sobie pojechali i dali mu święty spokój.
Nie jest to wcale miłe i nie znajduję wytłumaczenia na takie podejście. Ten ranek i takie dość ignorujące traktowanie powoduje, że wczorajsze „zrozumienie” i delikatne współczucie dla niego zostaje zastąpione wkurzeniem. Idziemy mu na rękę i zbieramy się stamtąd w pół godziny, bez śniadania.
Trochę nie do końca to ogarniam, bo później dostaliśmy w CS dość miły komentarz z jego strony. Chodzi mi po głowie taki termin, jak „dwubiegunowość” – może to jest odpowiedź?
Dzień 4.
Plus tej sytuacji jest taki, że nie guzdraliśmy się rano i mamy dzisiaj trochę więcej czasu na jeżdżenie.
Moto stoi ładnie na swoim miejscu, poranny serwis i nasze krzątanie się koło maszyny przyciągają wzrok przechodniów.
Dzisiaj chcemy dojechać do Odessy jadąc przez Naddniestrze. Niby mamy tylko 200 km do zrobienia, ale nie wiemy co nas czeka w tej „rosyjskiej części” Mołdawii. Ponoć niekoniecznie może być różowo na granicach i ogólnie z jazdą przez ten „kraj”.
Jak wieczorem siedzieliśmy u Artjoma, przyszli do niego znajomi i trochę pytaliśmy, czy jest coś ciekawego do zwiedzenia. Wskazali na twierdzę w Benderach, zaraz za „przejściem granicznym” między Mołdawią a Naddniestrzem. To idealnie po drodze dla nas, poza tym twierdzili sam pobyt i przekraczanie granicy powinny być bezproblemowe.
Oby mieli rację. Na wszelki wypadek sprawdzam, czy jest alternatywna trasa do Ukrainy w stronę Morza Czarnego, taka, żeby móc ominąć separatystyczne państwo i nie wracać na północ.
Jest, więc mamy spokój. Jak będzie problem na granicy, to najwyżej każę im się całować w nos i zawrócimy.
Kiszyniów
Przed opuszczeniem miasta jedziemy zrobić jeszcze raz rundkę dookoła mołdawskiej stolicy.
Podoba mi się tu. Czuć sowieckiego ducha, ale jest kolorowo, jak dla mnie przyjemnie.
No i słońce wyszło i ciepło się zrobiło, może też dlatego? ;)
Śmieszne mają te nazwy na stacjach benzynowych. Było Okko, Wog, chyba Elo, a teraz mamy Tirex.
Na Tirexie tankujemy. Państwo mają problem z nami, bo chcę płacić kartą, a nie powiedziałem im tego przed tankowaniem. Dziwne, że są wkurzeni, bo na drzwiach są naklejki chyba wszystkich możliwych kart płatniczych, terminal jest zbliżeniowy, a nigdzie nie widzę informacji, że trzeba poinformować o tym fakcie przed zalaniem.
W końcu się udaje, ale z widocznym fochem ze strony pana od dystrybutora.
Jak narzekaliśmy u Artjoma na pogodę, że dramat, mówił, że oni też dopiero mają pierwszy dzień ciepły, a dwa dni wcześniej to przez miasto przeszedł cyklon.
Mijamy od czasu do czasu tego dowody.
Wyjeżdżamy za Kiszyniów. Ni z tego, ni z owego – bum:
Nie ma żadnych drogowskazów, wielkich parkingów, po prostu jedzie sobie człowiek drogą i widzi lotnisko na poboczu. O, tak o.
Przynajmniej teraz już wiem gdzie jest.
Dopiero teraz czujemy, że nam się wycieczka zrobiła. Jest słonecznie, gorąco, ruch niewielki. Magda w końcu wyciągaaparat. Jedzie się spokojnie, 90-100 km/h normalnie i równe 50 km/h w miasteczkach. Mołdawcy się wzięli na sposób i w każdej z miejscowości które mijamy wsadzili odcinkowy pomiar prędkości.
I nie mają problemu z dzidowaniem w terenie zabudowanym.
Nawierzchnia też lepsza.
Naddniestrze
Dojeżdżamy do „granicy”.
Zatrzymujemy się przy stopie po mołdawskiej stronie, policjant tylko macha, żeby jechać.
100 metrów dalej stoją drugie budki. Naddniestrzańskie.
Podjeżdżamy bez kolejki, jako pierwsi.
Paszporty idą do okienka.
– Dokąd!?
– Do Odessy.
– Ile zostajecie tutaj?
– Nie zostajemy, jedziemy prosto.
– Aha. Czyli tranzyt.
W Naddniestrzu jest trochę posrany system meldunkowy. Bez obowiązku informowania policji o swoim pobycie można tu przebywać max 10h, potem trzeba udać się na komisariat z karteczką z hotelu czy innego miejsca noclegowego i się meldować.
My tranzytem, spędzimy tu parę godzin, więc ten problem nas ominie.
Po chwili dostajemy paszporty z powrotem, wraz z karteczkami tranzytowymi. Oprócz naszych nazwisk pisanych cyrylicą, numerów paszportów jest ładnie wypisana godzina naszego wyjazdu. Czyli od teraz + 10 h.
To co, to już wszyskie „procedury” za nami?
Nie. Pan celnik stojący na zewnątrz mówi do mnie coś po rosyjsku. Nie do końca rozumiem, bo mówi szybko, a ja mam kask na głowie, więc słabiej słychać. Proszę, żeby powtórzył. A pan celnik myk! i płynnie przechodzi na angielski: czy jestem pierwszy raz w Naddniestrzu?
Tego się nie spodziewałem! No tak, pierwszy. To muszę zapłacić cło za motocykl.
Racja, teraz sobie przypominam, że trzeba zapłacić jakieś parędziesiąt złotych za możliwość wjazdu tutaj własnym pojazdem.
Parkuję w miejscu wskazanym przez mundurowego, Magda zostaje przy moto, a ja idę ogarniać biurokrację.
Wchodzę do baraku, wskazują mi okienko po lewej. Siedzi tam ładna pani, nadszarpnięta co prawda przez ząb czasu i gromadkę dzieci, ale nadal robiąca, przynajmniej na mnie, wrażenie.
Daję jej dowód rejestracyjny, pani bierze i klepie coś w komputer. 5, 10 minut, co jakiś czas zadaje jakieś pytania, a ja cały czas trochę specjalnie lampię na nią i uśmiecham się jak najbardziej potrafię. Kminię, czy walnąć jej jakiś komplement, czy nie i czy i jaki będzie to miało wpływ na moją „sprawę”. W końcu nie ma okazji, więc się nie odzywam.
Jak już kończy, pyta mnie jaką mam walutę.
Domyślam się, że chodzi o płacenie. Przez głowę przelatuje mi, że gdzieś czytałem, że akceptują jedynie ichnie ruble, ewentualnie Euro, a jak nie, to są problemy.
– Mam tylko hrywny – lecę va banque i robię najniewinniejszą w świecie minę – i polskie złotówki. Ja tylko na Ukrainę wybierałem gotówkę, w Mołdawii nie potrzebowałem, dlatego – uśmiecham się.
Pani patrzy na mnie, robi zatroskaną minę i kiwa głową, że ok.
Ha, czyżby mój urok osobisty zadziałał i łyknie to? Nie wierzę.
Pani coś tam drukuje, daje mi karteczkę i mówi, że płacić mam naprzeciwko.
Biorę, dziękuję i obracam się do drugiego okienka.
Tam, trochę smutniejszy pan pyta jaką walutą będę płacił. Mówię, że hrywnami. Pan robi wielkie oczy, zdumione, a tu nagle, zza moich pleców wyskakuje pani z okienka obok i mówi, żeby brać hrywny.
Stoję, obserwuję ich dialog, jak pani pana przekonuje i nie wtrącam się.
Po chwili pan mówi „no dobra, będą hrywny”. Szkierwa, ten mój urok jednak działa!
Liczy na kalkulatorze, liczy i mówi – 400 UAH.
Płacę hrywnami, a pan zadaje pytanie – a wy, w Polsce, macie co, Jewro? Hrywny?
– Nie – śmieję się – mamy tylko polskie złotówki.
Grzebię w kieszeni i wyciągam 50 groszy.
– O, tak właśnie wyglądają – daję mu pooglądać.
Widzę, że się oczy zaświeciły i już ma ochotę schować do kieszeni, ale mu chyba trochę głupio. Ułatwię ci to, kochaniutki, ale nie za darmo.
– Chcesz? – pytam. Kiwa, że tak.
– To daj mi jakąś waszą walutę, a tę sobie weź.
Celnik momentalnie sięga do kieszeni i daje mi naddniestrzańskiego rubla. Cały plastikowy, śmieszny, ale fajny, inny.
O, tak, to mogę interesy robić :)
Mam iść do trzeciego okienka.
Tam jeszcze smutniejszy pan najpierw mnie legitymuje, potem z miną wartą lepszej sprawy, po rosyjsku tłumaczy mi co jest napisane na papierku, który mi przekazuje: dostaję dokument, z którym przez miesiąc mogę swoim motocyklem jeździć po terytorium Naddniestrza.
Po czym, z poważną miną pyta mnie czy zrozumiałem i wręcza świstek.
Z równie poważną miną odpowiadam, że tak i nabożnie przyjmuję papier.
Mam jeszcze ochotę stuknąć obcasami i wymaszerować po żołniersku, ale kończę zwykłym spasiba.
Witamy w Naddniestrzu.
Stoimy jeszcze chwilę na papierosie i widzę, jak pierwsza pani wychodzi na zewnątrz. Niestety, teraz ząb czasu i dzieci widać w całej okazałości. Czar pryska, niestety.
Bendery
Wjeżdżamy do Bendery. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to szerokie drogi i pusto na ulicach. Drugie, to Szeryf.
Szeryf, czyli największa korporacja w Naddniestrzu, kontrolowana przez ichniego byłego prezydenta. Poliszynel mówi bez ogródek o mafii, rosyjskich służbach i innych szemranych powiązaniach, w każdym razie tym logo sygnowane są stacje benzynowe, supermarkety, sieć telefonii komórkowej, najbardziej znany mołdawski klub piłkarski i panbuk wie, co tam jeszcze.
Jednym słowem Szeryf to Naddniestrze, a Naddniestrze to Szeryf.
Szukamy twierdzy. Mapy Google prowadzą, choć okolica robi się dziwna, bo wjeżdżamy przez bramę do jakiejś fabryki. Ale są znaki, że to dobra droga.
Baron Munchausen
W końcu zajeżdżamy przed stróżówkę, przy której stoi umundurowany młodziak.
Musimy wejść do środka i kupić bilety.
W środku powtarza się sytuacja z „granicy” – na dzień dobry informuję, że mam tylko hrywny, ale koniecznie chcemy wejść. Niewinna i przepraszająca mina robi swoje i od razu słyszę „haraszo, dwiestie griwni„. Robię teatralną minę, że to strasznie drogo i że mam tylko 196 – nie ma najmniejszego problemu, tak naprawdę te dwieście powiedział w zaokrągleniu.
Całkiem mili ci naddniestrzańcy. Wszystko z uśmiechem.
Twierdza ładna, większa, niż ta w Kamieńcu, choć w sumie nic spektakularnego w środku nie ma. Mury z wieżyczkami, można po nich pospacerować, na wieżyczki wyjść i popatrzeć na Dniestr (zwany tu Tyrka) meandrujący niedaleko, w środku dziedziniec z niewielkimi zabudowaniami, wszystko w obrębie 100 na 80 m, na dziedzińcu ładny trebusz, dyby, w zabudowaniach muzeum, w którym niektóre opisy są nawet po angielsku.
Niedaleko jest cerkiew św. Aleksandra Newskiego, wszystko bardzo ładnie odnowione, widać, że ktoś o to dba i komuś na tym zależy.
Zdecydowanie warto spędzić tutaj z godzinkę.
Szeryf, pobeda i milicjanty
Z Benderów do Tyraspolu jest 10 km. Ale jedzie się 15 minut. Nie dlatego, że taki ruch, ale dlatego, że o naddniestrzańskich milicjantach krążą legendy. Polacy tutaj nie mają żadnej ochrony konsularnej, większość ubezpieczeń tu nie działa, więc przy jakimkolwiek problemie człowiek jest zdany tylko i wyłącznie na siebie. Stąd maksymalna prędkość jaką rozwijałem, to było tyle, co kazały przydrożne znaki minus 5 km/h, żeby niepotrzebnie nie prowokować ewentualnych mundurowych. Średnie tempo, które tam osiągnęliśmy oscylowało w efekcie w okolicach 40 km/h.
Miało to też swoje dobre strony – mogłem bezproblemowo kręcić głową na wszystkie strony i w końcu zabawić się w turystę.
Z Tyraspolu do granicy z Ukrainą jest jakieś 30 km. I była to jedna z piękniejszych dróg, jakimi jechaliśmy. Cały czas prosto, w szpalerze drzew, od czasu do czasu jakiś zakręt, zabudowania, ciepło, słonecznie, fantastycznie.
розмовляти czy говорить?
Granica – standard. Od razu jedziemy na przód kolejki, gdzie panowie mołdawscy sprawdzają paszporty, zabierają karteczki tranzytowe i salutują – droga wolna. Kurcze, czy myśmy właśnie wyjechali z Naddniestrza? Bo nie wyglądało, a przynajmniej nie dało się to przyrównać do żadnej historii zaczytanej w Internetach.
Do granicy ukraińskiej trzeba przejechać przez most nad jednym z dopływów Dniestru. Jak widać poniżej i tu kwitnie mrówczany biznes.
Tu się nie trzeba się przeciskać, bo nikogo przed nami nie ma. Ale ukraiński pogranicznik po raz pierwszy każe otworzyć nam wszystkie kufry i sprawdza co jest w środku. Nie omieszkuję zrobić ostentacyjną minę i żacham się ze dwa razy, żeby dokładnie zrozumiał, co myślę o sensowności sprawdzania turystów/motocyklistów z dalekiej Polszy – nie ten target, drogi panie!
Przy okazji, trochę niechcący stawiam do pionu celniczkę sprawdzającą nam paszporty.
Rejon Odessy jest rosyjskojęzyczny. Mało kto tu używa ukraińskiego. Ja ni w ząb nie rozróżniam pierwszego od drugiego, o ile mój rozmówca nie używa słów, które znam i przez które mogę stwierdzić kto jakim językiem się posługuje. Takim przykładem jest „mówić” („gawarit’/rozmawljaty„).
Z czystej ciekawości, stojąc przy okienku pytam, czy ona gawari, czy rozmawliaje. I w sekundzie widzę prostującą się na krześle panią, jakby co najmniej generał wszedł do ich kantorka, śpiesznie odpowiadającą, że ona oczywiście „rozmawljaju” i momentalnie oddającą nam paszporty. Przestraszyłem się delikatnie, bo i ja w tej samej sekundzie zdałem sobie sprawę, że na dobrą sprawę moje pytanie mogło zabrzmieć, jakbym co najmniej weryfikował ukraińskość ukraińskiej mundurówki. Ale zamiast złości, widzę w jej oczach życzliwość, jakbym przypomniał jej o czymś, co powinna i chce robić, ale o czym zapomina.
Oczywiście żegnamy się ukraińskimi „djakuju/budlaska” i „do pobaczenia” i uśmiechnięci znów wjeżdżamy do kraju naszych sąsiadów.
Ponownie Ukraina
Do Odessy mamy jakieś 80 km. Wraca stara śpiewka z jakością asfaltu, choć aż takiego dramatu nie ma. Udaje się spokojnie osiągnąć prędkość przelotową w okolicach 100 km/h.
Śpimy dzisiaj na południowych obrzeżach Odessy, w zasadzie rzut beretem od przystani promowej w Czernomorsku, skąd odpływają promy do Gruzji, a z których to zamierzamy skorzystać w planowanej na przyszły rok wycieczce na Kaukaz.
Vladimir
Naszym gospodarzem jest Vladimir, sześćdziesięciodwulatek, były marynarz, niezły oryginał, na co wskazywały jego zdjęcia na Couchsurfingu.
Pisał przed naszym przyjazdem, że przy wjeździe do jego domu jest strażnik, gdzie trzeba się zameldować. Pomyślałem sobie o jakimś małym zamkniętym osiedlu, ze szlabanem. Na miejscu okazuje się, że jest to całe zamknięte osiedle ale domów jednorodzinnych i wygląda jak jakieś high-endowe miejsce dla ludzi o zasobniejszych portfelach.
Krótka dyskusja z panami cieciami, po której dzwonią do naszego znajomego, żeby potwierdzić nasze przybycie i 5 minut później Vlad wita nas w bramie swojego domu.
Kurde, zdjęcia nie kłamały. Długa broda i równie długie, acz tylko na potylicy włosy, gdzie ani jedno, ani drugie dawno nie widziały grzebienia, zgrzebna koszulina na plecach, znoszone plastikowe klapki na nogach – jakbym go takiego zobaczył pod mostem, z reklamówką i wózkiem z kartonami, to serio, w ogóle bym się nie zdziwił.
Ale zagaduje do nas w ładnej angielszczyźnie, bardzo z sensem i jakby w opozycji do wyglądu. Widać, że to jego świadomy wybór.
Chwila rozmowy i wychodzi na to, że moje odczucia były trafione. Vlad to bardzo inteligentny człowiek i okazuje się, że z bogatą przeszłością – jest emerytowanym kapitanem(!) statków dalekomorskich. Takie funkcji nie dostaje byle kto. Pływał przez pół życia u różnych armatorów, odłożył trochę grosza i dlatego mógł się wybudować tutaj.
Jako marynarz ma mnóstwo opowieści w zanadrzu. Niestety, przy okazji wychodzi z nich jego druga strona – przez wszystkie historie przebija się potężna ilość zgorzknienia człowieka, który pomimo piastowania wysokiej funkcji, ze względu na narodowość był bardzo mocno wykorzystywany przez swoich pracodawców i to niekoniecznie w legalny sposób. Z jednej strony był odpowiedzialny za statek i ładunek który przewoził, z drugiej strony musiał wykonywać polecenia tych, którzy mu płacili, pod groźbą utraty pracy, czy nieuregulowania należności. Bycie przez wiele lat pod ogromną presją, połączone z dużą inteligencją, byciem szefem, a jednocześnie koniecznością podporządkowywania się dziwnym i nie fair poleceniom sprawiły, że stał się człowiekiem o specyficznych poglądach i dość mocnym przeświadczeniem o swojej racji, z jednoczesną bezkompromisowością.
Fakt, spojrzenie na życie miał sensowne, natomiast byłem niemal pewien, że nie ma za wielu znajomych, a nawet ci, którzy mają z nim kontakt twierdzą, że jest trudnym człowiekiem.
Dom duży, choć nieukończony. Dostajemy duży pokój na piętrze, tylko dla nas – w końcu!
Odessa
Długo w nim nie zabawiamy – szybka przebierka i mykamy do centrum miasta.
Dla mnie to trochę sentymentalna wycieczka, bo o ile w Odessie byłem wiele razy, to tylko raz, za gówniarza, jeszcze w ubiegłym wieku, byłem tak na dłużej, z rodzicami i rodzeństwem, stricte turystycznie. Pamiętam moją ulubioną rozrywkę po codziennych pobytach na plaży – brałem mapę, wsiadałem w autobus, jechałem pod morskoi vokzal (port) i eksplorowałem sobie centrum, na własną rękę, samotnie. Najlepsze było to, że miałem wtedy raptem 12 lat, a moja matula nie bała się mnie puszczać samego do obcego miasta. Efekt był tego taki, że pod koniec pobytu brałem młodszego o 2 lata brata i sam pokazywałem mu miasto.
Dzisiaj, jak sobie to przypominam, to aż nie mogę uwierzyć w to, że moi rodzice mieli aż takie zaufanie do mnie (przypominam, telefony komórkowe nie istniały, niemal tak samo jak Internet).
Aż miło było zobaczyć znajomą sylwetkę dworca kolejowego i przejechać sobie trasą w stronę opery i Schodów Potiomkinowskich.
Teraz parkujemy przy Bulwarze Przymorskim. Oczywiście trzeba zapłacić 20 UAH haraczu za 3h stania i idziemy pokazać Magdzie schody.
A tam zonk. Schody zamknięte i cały widok z bulwaru na port jest zasłonięty. Tak skutecznie, że nie widać nic. Duża szkoda, bo to jakby Wieżę Eiffla zakryli.
Idziemy szukać jedzenia w takim razie. Ja to koniecznie chcę zjeść bliny i soljankę. A tu drugi zonk – wszędzie tylko pizza i shoarma. Chodzimy, rozglądamy się, w końcu Magda wpada na pomysł, że chyba trzeba zwyczajnie zasięgnąć języka. Włazimy do pierwszej-lepszej knajpy i pytamy, gdzie można coś takiego zjeść. Okazuje się, że tam, gdzie trafiliśmy! Co prawda takie frykasy to menu śniadaniowe, ale dla nas je przygotują.
No i mamy moje ukraińskie żarcie – okazuje się, że karta dań jest całkiem bogata w lokalne przysmaki. Idziemy na całość – 7-daniowa wyżera + piwo, cola = 56 zł (400 UAH). Ja poproszę o takie ceny w Warszawie.
W domu czeka nas mała niespodzianka. Nasz gospodarz, najpierw delikatnie pyta, czy może mieć do nas prośbę, a potem wali z grubej rury: każe sobie płacić za to, że zużywamy mu prąd, wodę i inne media.
Całe pozytywne wrażenie w sekundzie znika.
Co prawda życzy sobie drobnej kwoty, ale fakt jest faktem. Couchsurfing jest darmowy i tam mocno gonią za takie praktyki. Poza tym to on nas zaprosił do siebie, więc nachodzi mnie dziwne wrażenie, że koleś po prostu ściąga do siebie ludzi, potem każe im płacić i w ten sposób zbiera sobie na comiesięczne opłaty.
Cóż, każdy orze, jak może.
Na szczęście spanie jest wygodne. I mamy suche ciuchy. W końcu!
Dzień 5.
Rano zdajemy sobie sprawę, że to już wtorek! Dzisiaj czeka nas trasa do Kijowa. To niby aż 500 km, ale Odessę i stolicę Ukrainy łączy jedyna w tym kraju autostrada. Powinno być szybko.
Nie spieszymy się w takim razie – idziemy jeszcze chwilę pooglądać morze.
Zauważcie na pierwszym zdjęciu jak szczelnie obudowana jest ta plaża wszelakiej maści domkami. A wg słów naszego gospodarza jest to JEDYNA publiczna i darmowa plaża w okolicy; wszystkie inne są prywatne albo płatne.
Nie chcemy sobie nawet wyobrażać, co tu się dzieje „w sezonie”. Sopot przy tym to pewnie pikuś.
M05
Wyjeżdżamy koło południa. Finalnie, w Kijowie zabukowaliśmy hotel z pokojem dwuosobowym. Czas na trochę przyzwoitych warunków.
Trasa M05 którą jechaliśmy, momentami jest autostradą jaką znamy choćby z polskich dróg. Nawierzchnia nie jest pierwy sort, ale w porównaniu z tym, co mieliśmy dotychczas, to niebo, a ziemia.
W zasadzie oprócz oglądania ciekawych niekiedy widoków, nic się nie dzieje.
Parędziesiąt kilometrów przed Umaniem wyprzedza nas kolumna radiowozów na sygnale. Same światła, bez syren. Nikogo nie ścigają, tylko sobie jadą, z piętnaście samochodów.
O ile znam przepisu ruchu drogowego, kolumny pojazdów uprzywilejowanych nie wolno wyprzedzać. Ale widzę paru śmiałków, najczęściej w samochodach z przyciemnianymi szybami, którzy śmiało się przeciskają i nikt im uwagi nie zwraca.
Obserwuję ich dobry kwadrans, aż w końcu sam zaczynam mijać suki, jedną po drugiej. Powolutku, nie przekraczając za bardzo dozwolonej prędkości łykam samochód za samochodem.
Zostają mi jeszcze ze dwa z przodu, gdy nagle jeden z radiowozów włącza syrenę i coś tam napierdziela przez megafon. Zwalniam, daję się wyprzedzić, po czym widzę w kolejnym aucie wielce wkurzonego gliniarza na siedzeniu pasażera energicznie stukającego się po głowie i sprzedającemu w moim kierunku parę jobów. Oho, chyba nagle coś im się nie spodobało.
Wracam, gdzie moje miejsce, czyli za całą kolumnę i myślę, jak bardzo będę zły, jak trzeba się będzie za nimi ciągnąć do samego Kijowa.
Na szczęście zatrzymują się na poboczu przy zjeździe na Umań.
A za Umaniem wraca drogowa Ukraina. I znów klnę. Wot autostrada.
Trzeba będzie zawieszenie sprawdzić po powrocie.
40 km przed Kijowem zaczyna się korek. Jest zwężenie i kończy się płynna jazda.
Ale patrzę, jest duże pobocze. Nieasfaltowe, co prawda, ale w końcu mój motocykl na takie nawierzchnie też się nadaje.
Manewruję, wjeżdżam między pojazdy, ruszam do zjazdu… i mam największego farta w całej mojej karierze motocyklowej.
Do teraz nie wiem jak to zrobiłem, ale chyba zadziałał instynkt.
Otóż zjeżdżając na to pobocze popełniłem dwa błędy: po pierwsze nie pomyślałem, że jestem w Ukrainie i jakiś kierowca samochodu wpadnie na taki sam pomysł co ja, a po drugie, będąc zasłonięty nie upewniłem się, że ktoś tym poboczem jedzie. A koleś po prostu tamtędy zapie*dalał.
Nie widziałem pędzącego samochodu, nie pomyślałem o tym, że trzeba zahamować, ja to po prostu zrobiłem. Może go usłyszałem? Nie wiem. Podejrzewam, że dzięki ABSowi zdołałem utrzymać motocykl w pionie, bo sprzęgło było w 3/4 puszczone, gaz dodany, hamowanie gwałtowne, a my we dwójkę i obładowani.. I zaraz miałem przed oczami co by było, jakbym nas wbił pod ten samochód.
Uff..
Stolica
Wjazd do Kijowa jak do Warszawy przez Janki, tylko z gorszą nawierzchnią.
Nasz hotel jest na strasznym zadupiu, ale całkiem ładny. 80 zł kosztuje nas dwójka ze śniadaniem.
Pół godziny później wyruszamy na miasto. Tym razem już normalnie, metrem.
Najpierw na Chreszczatyk i pod Majdan Niezależności, stamtąd pod Sobór Sofijski, gdzie trafiamy na jakąś sporą imprezę/koncert, a potem na pieszki, pod Złotą Bramę.
Tam trafiamy na kolejny kwiatek – na schodach siedzi sobie pan Jarosław Krysko i śpiewa sobie ukraińskie piosenki ludowe, przygrywając na bandurze. Staję z otwartą gębą i słucham, dobre 15 minut.
Jeśli ktoś lubi wschodnią, ościenną twórczość ludową (ja osobiście cenię ją dużo bardziej niż polską), to pana Jarosława bardzo polecam. Tu znajdziecie zestaw filmów z jego muzyką.
Kijów, niestety, sporo zimniejszy od Odessy. Po drodze jeszcze próbuję kupić fajki, ale w centrum nie ma Marlboro czerwonych. Nigdzie. W Odessie, w sumie, też nie było, ale tam pytałem raptem w dwóch kioskach. Tu nie ma w żadnym sklepie.
Szukamy też jakiegoś ukraińskiego jedzenia, ale standardowo, króluje szoarma i pizza, czasem jakieś sushi. W końcu siadamy w gruzińskiej restauracji, zaraz koło Złotej Bramy. Ceny jak w Warszawie. Ale przynajmniej smacznie.
Wracamy przemarznięci do hotelu.
Dzień 6.
Ranek mamy chłodny, ale na szczęście słoneczny. Dziś do zrobienia mamy przeszło 800 km, musimy dojechać do Warszawy.
Udaje nam się wyjechać przed 10. Plusem jest to, że mamy godzinę różnicy czasowej zapasu.
Jazda przez Kijów trochę na „wimięojcaisyna”. Ruch jest spory, robót drogowych równie dużo, kierunkowskazów mało, a manewrowanie ponadczterystukilogramowym w sumie jednośladem, z dość wysokim środkiem ciężkości nie należy do najprostszych.
Najpierw jedziemy wylotówką na Lwów, żeby parę km za Kijowem skręcić w lokalne drogi i wyskoczyć na E373 na Kowel i Terespol.
E373
Jest słonecznie, ale zimno. Tak bardzo, że zakładamy w zasadzie wszystko, co mamy ciepłego na siebie.
Magdzie się leje z nosa, mnie dusi w płucach. Dwa pierwsze dni dają o sobie znać.
Dobrze, że nie pada i jest jakby nieukraińska nawierzchnia na drodze – nie ma dziur.
Jest całe mnóstwo bocianów. Latają, brodzą, chodzą, polują, siedzą w gnieździe, do wyboru, do koloru.
Sporo tu też traw wypalają, przy samej drodze.
Dobrze, że widoki się też trochę zmieniają.
Są i brzozy. Dużo tych brzóz na wschodzie.
Pograniczna uprzejmość
Na granicy jesteśmy koło 17. polskiego czasu. Kolejka jak w Medyce – 3 pasy zajęte na kilkaset metrów. Ciężko się nawet przeciskać.
Omijamy, ale tym razem jedziemy po wschodniemu, pod prąd. Tak samo, z resztą, jak jakiś samochód przed nami. Nikt nie zwraca uwagi.
Przy ukraińskich budkach trzeba odstać parę minut, jest spora kolejka. Ale wszyscy są mili, nikt się nie piekli, poproszony, każdy wskazuje gdzie i co trzeba robić.
Formalności trwają z 15 minut i jedziemy na stronę polską. Tam, na pasie dla obywateli UE mały ogonek – czeka z 5 samochodów. Przy okienku odprawiany jest ukraiński autokar. Znaczy się, to potrwa.
Stajemy z boku, przy pierwszym samochodzie i czekamy.
W słońcu jest zdecydowanie goręcej, a my wyubierani.
Po chwili zza nas wychodzi zdenerwowana panienka z plikiem paszportów i idzie w stronę budki. 10 sekund później z jeszcze bardziej niepyszną miną maszeruje z powrotem do samochodu, widać, że ucałowała klamkę, tudzież natrafiła na nieczułych strażników.
Aż czuję jej wkurzenie.
Celnik macha. Pierwszy samochód rusza, my zaraz za nim. W sumie zasada jest taka, że na znak pogranicznika powinien podjechać jeden pojazd, chyba, że wyraźnie macha za kolejnym. Ten nas niby nie woła, ale wcale nie każe nam się cofać. Co więcej, bierze paszporty od tych pierwszych i podchodzi wziąć od razu nasze. Słyszymy polecenie zaparkowania z przodu i jak ci przed nami odbiorą paszporty, to mamy iść po swoje.
Czekamy spokojnie 5 minut, sytuacja odbywa się tak, jak miała się odbyć i jak wracam z naszymi paszportami do motocykla, słyszę dziamdzianie. To nasza sfochowana panienka (siedzi w samochodzie z dzieckiem i starszym dziadkiem za kierownicą) ma pretensje, że ona musi czekać, a my wbiliśmy się przed kolejkę. Grzecznie ją pytam ile przez nas dłużej czekała – minutę? Bo tyle to tak naprawdę trwało.
W tym momencie dziadek dostaje niemal apopleksji i zaczyna pluć na kierownicę coś o zasadach, kolejkach i chamskim zachowaniu. Widać, jego frustracja szuka jakiegoś ujścia.
Nie chce mi się wdawać w polemikę i dywagować na temat tego, co jest chamskie, a co nie, więc życzę mu miłego dnia i obracam się na pięcie.
Taka to typowo polska mentalność psa ogrodnika – skoro on czeka, to inni też muszą. Bez znaczenia jest to, że nasza odprawa trwała raptem minutę. On ma źle i nie ma możliwości manewru, więc wszyscy mają mieć tak samo. Daję sobie rękę uciąć, że kobita wcześniej szła właśnie po to, żeby zostać obsłużoną bez kolejki i pewnie argumentowała to faktem jazdy z dzieckiem – jej nie wyszło, więc dlaczego innym mogło?
Witamy w kraju!
Польща
Zostało nam jakieś 270 km do domu. Za obwodnicą Lublina zaczyna się ruch – wszyscy wracają z majówki, a droga to niemal ciągły plac budowy.
Robi się coraz zimniej, więc jedyna myśl, którą mamy, to żeby jak najszybciej dotrzeć do Warszawy.
Oszczędzę Wam szczegółów, ale ta końcówka trasy okraszona była dość karkołomną jazdą, niekoniecznie respektującą przepisy drogowe. Na plus należy zapisać coraz większą świadomość kierowców samochodów i bardzo częste ustępowanie nam drogi, żebyśmy mogli przejechać szybciej. Widać, przypadek na granicy był sytuacją jednostkową.
Drogę od granicy robimy w 2,5h, w domu jesteśmy na 21. Czyli 800 km z Kijowa, ze wszystkimi przystankami i przekroczeniem granicy zrobiliśmy w trochę ponad 12h.
W sumie, przejechaliśmy 2680 km, a całość wycieczki kosztowała nas niecałe 1000 zł. Całkiem nieźle, jak na 5-dniowy wyjazd dla 2 osób.
Motocykl dawno tak upierdzielony nie był, a na szybie z przodu mam feerię barw z owadzich wnętrzności.
Bo po czym poznać wesołego motocyklistę? Po ilości komarów w zębach.
P.S. Te wszystkie piękne zdjęcia są od NOSFOTOS mej najukochańszej. Te parę mniej pięknych niestety sam zrobiłem i tylko przez próżność je zamieściłem ;)