Poprzedni wpis dotyczący niniejszej wycieczki (w zasadzie jej przydługi wstęp) znajdziecie tutaj.
Dzień 0
Wyjazd
W piątek, jak zwykle przed wyjazdem, mamy delikatny stres. A to coś w robocie jeszcze do zrobienia, a to zaskakujące korki po drodze z pracy do domu, a to korki w drodze na autobus do Rzeszowa, a to korki na trasie tymże autobusem i mimo godzinnego zapasu drżenie o to, czy zdążymy na ostatni autobus z Rzeszowa do Dynowa.
Na szczęście spakowani byliśmy, kanapek tym razem nie robimy, kierowca wiozący nas na autobus, mimo ewidentnie niebycia z Warszawy, ba! nawet z Polski, dość umiejętnie poradził sobie z jazdą przez centrum miasta (i nie przejmował się za bardzo łamaniem przepisów), a autobus, mimo ślimaczego tempa zdążył się zmieścić w godzinnym zapasie który mieliśmy, a i przy okazji zniwelował do 10 minut czas, który mieliśmy tkwić na rzeszowskim dworcu. Czyli do przodu.
A potem, dzięki zaskakująco jasnej i zaskakująco zimnej nocy mam okazję po raz kolejny odkrywać jak dziko potrafią wyglądać okolice drogi nr 878. Serio, przy odrobinie wyobraźni, patrząc przez okno można się było nieźle wkręcić w klimaty rodem z dobrego horroru.
W domu meldujemy się przed 1.
Dzień 1.
Pociąg z Przemyśla mamy o 15:42. A do Przemyśla przeszło godzinę jazdy. To daje nam chwilę czasu na wyspanie się i zrobienie kanapek rano.
No i dobrze, że nie musimy tłuc się autobusem, bo moi wspaniałomyślni rodzice (buziaczki dla nich) zdecydowali, że podrzucą nas samochodem na stację.
Kolej transgraniczna
Pociągi do Ukrainy odjeżdżają z peronu 5., w zasadzie dedykowanego dla kursów na wschód, choćby ze względu szeroki rozstaw torów. Kto tam nie był wcześniej może mieć delikatny problem z trafieniem – najpierw trzeba przejściem podziemnym przejść na peron 4., a dopiero stamtąd, kolejnym tunelem, na nasz, docelowy.
Bilety do Kijowa kupowałem w Warszawie. Z miejscówkami, tak, żebyśmy siedzieli obok siebie.
Jak się zapewne domyślacie, nic to nie dało, bo numeracja z rezerwacji ma się nijak do tej z pociągu. Nasze miejsca, teoretycznie obok siebie są w dwóch niemal krańcowych częściach wagonu. Do tego mamy czeski film w postaci „nikt nic nie wie i nikt nie wie dlaczego”, a pani prowadnica (po naszemu konduktorka), po wzruszeniu ramionami pt. „co mnie obchodzi co macie na biletach” każe nam siadać byle gdzie, mając przy tym zdziwioną minę, jakbyśmy powinni się raczej byli cieszyć, że w ogóle mamy miejsca siedzące. Do tego pojawiają się jeszcze celnicy i fukają, żeby zamieszania nie robić.
Czyli zaczyna się wesoło :) Znaczy się z ciśnieniem podniesionym.
Na szczęście taki stan rzeczy trwa tylko do Lwowa, czyli jakieś półtorej godziny. Tam 2/3 ludzi wysiada i możemy sobie wybrać gdzie chcemy siedzieć. Znajdują się gniazdka z prądem, znajduje się tablet filmami i pozostałe 5h do Kijowa upływają nadzwyczaj szybko i komfortowo.
Moje wcześniejsze doświadczenia z koleją ukraińską pokrywały się dotychczas z panującym w Polsce stereotypem, czyli średnią czystością, godzinnymi postojami na stacjach i punktualnością rodem z PKP – tym razem byłem miło zaskoczony, bo naprawdę podróż była przyjemna.
Kijów
W Kijowie zostajemy na noc, samolot mamy dopiero jutro. Stąd głównym czynnikiem przy wyborze hostelu były jego odległość od dworca i cena. I to się trochę zemściło teraz, bo nasza miejscówka, pomimo dobrych ocen i 10 minut piechotą od pociągu jest maksymalnie warta te 15 zł/os, które zapłaciliśmy. Hostel umiejscowiony jest w piwnicy, pokoje są spore, bo ok. 25m2, ale co z tego, jak w każdym z nich są lufciki zamiast okien, śpi po 12 osób, a pomiędzy łóżkami przestrzeni jest ma maksymalnie jedną osobę.
To kolejna sytuacja, która utwierdza mnie w przekonaniu, aby nie za bardzo wierzyć systemowi ocen w serwisach bukujących miejsca noclegowe – mam wrażenie, że dla niektórych ludzi tanio=dobrze i takie mają kryteria przy wystawianiu cenzurki.
Plusem jest natomiast czystość miejsca.
Udaje nam się położyć spać koło 1. w nocy. Budziki nastawione na 7.30 – samolot o 11.40, więc na lotnisku trzeba być o 10, stąd wyjazd z Kijowa musi być najpóźniej o 9.
Całe szczęście lotniskowy SkyBus jedzie spod dworca.
Dzień 2.
Rano budzimy się chyba bardziej zmęczeni niż po podróży pociągiem. Musimy ogarnąć jeszcze jako tako łazienkę, bo kolejny nocleg mamy zaplanowany dopiero na pojutrze. Przed nami dość długa, bo 48-godzinna doba i niemalże ciągła podróż.
Przez to, że nie pomyśleliśmy, że rano może być kolejka do ablucji, że muszę jeszcze znaleźć bankomat, żeby zapłacić po 80 UAH za bus, to opuszczamy hotel w pośpiechu. Wyjeżdżamy z tylko 10-minutowym opóźnieniem.
Samolot
Na lotnisku czujemy, że ranek jest jednak bardziej rześki niż wieczór. Termometry wskazują zaledwie 8 stopni. Jeszcze nie wiemy, że za 24 h będziemy za taką temperaturą tęsknili.
Sama odprawa i kontrole celne w Kijowie od zachodnioeuropejskich różnią się tym, że nikt nie zwraca uwagi na nasz bagaż. A, przypominam, pomimo, że teoretycznie możemy mieć ze sobą tylko bagaż podręczny, to każde z nas ma dwa plecaki i do tego tachamy ze sobą reklamówkę z wałówą z domu. Do tego wszystkie plastikowe butelki z wodą i innymi napitkami przechodzą, nikt nie każe wyciągać, wypijać, wylewać. Och, jak ja tęsknię za tymi czasami, gdzie takie zasady przy samolotach były..
Lot punktualny, samolot duży, miejsca też sporo. Choć bawią mnie kineskopowe ekrany i centrum zarządzania nimi obsługiwane przez pana stewarda, które żywo przypominają mi labolatorium elektroniczne sprzed 20 lat (pełne oscyloskopów i innych mierników). A samolot wcale nie wygląda na tak wiekowy.
Zaskakuje mnie trasa, którą lecimy do Baku. Myślałem chwilę, przed wylotem, którędy będziemy lecieć i jak ominiemy Donbas. Okazuje się, że robimy spore koło: z Kijowa lecimy na północny wschód i już nad terytorium Rosji skręcamy na południe, tak aby dolecieć nad morze Kaspijskie i od jego strony podejść do lądowania w Baku.
Przy okazji, jak tylko chmury znikają, zatapiam nos w oknie i z włączonym GPSem robię zdjęcia. Udaje się cyknąć takie:
Ci, którzy śledzą PodróżŻyciowy profil na Facebooku pewnie je kojarzą, bo jakiś czas temu zrobiłem małą zgadywankę dotyczącą tego zdjęcia pt. „co na nim jest” i obiecałem dać na nie odpowiedź w niniejszym tekście.
A więc, uwaga, uwaga… na zdjęciu widać rosyjski Wołgograd i rzekę Wołgę.
Dlaczego taki wybór i taka zagadka?
Uwielbiam oglądać ziemię z okna samolotu. Jako bajtel oglądałem mapy papierowe, teraz mam możliwość robienia tego na żywo, w plus minus podobnej skali. I przez to biedna Madzia cierpi, bo zawszę zajmuję miejsce przy oknie, a ona siada w środku.
Zawsze też staram się znaleźć jakiś charakterystyczny i znany punkt w swoich obserwacjach. Tym razem była to najdłuższa rzeka Europy – Wołga, którą mogłem obserwować od Wołgogradu, niemal do ujścia do morza Kaspijskiego.
Jak byliśmy nad Wołgogradem, to wzrok mój przykuła jedna wyróżniająca się budowla, po kształtach której bez problemu można było określić jej przeznaczenie – stadion. A co ma stadion w Wołgogradzie wspólnego z Polską? A to, że na Mundialu w Rosji nasi, 28. czerwca zagrają właśnie na tym stadionie z Japonią i będzie to ostatni grupowy (mam nadzieję, że nie ostatni w ogóle) mecz na MŚ2018.
Ot, i cała historia!
W Baku lądujemy o czasie. Z Kamranem, który będzie naszym przewodnikiem po mieście jesteśmy umówieni po wylądowaniu.
Kontrola graniczna idzie szybko. Z wizami nie ma najmniejszego problemu – minuta przy okienku na każde z nas i jesteśmy w Azerbejdżanie!
Baku
Lotnisko, muszę powiedzieć, wygląda ładnie. Nie jest jakoś wybitnie duże, ale niczym nie odstaje np. od Okęcia, w ogóle nie czuć ducha postsowieckości, którego można by się spodziewać. Do tego jest darmowe WiFi, co nie jest oczywistością na zachodzie, więc ląduje wysoko w moim prywatnym rankingu.
Ale ma jeden podstawowy minus – nie ma szafek bagażowych, ani żadnej innej przechowalni. Podejrzewam, że chyba ze względu na ewentualne zagrożenie bombowe, niemniej, skaner przy wejściu na lotnisko powinien takie rzeczy załatwić.
Przez to będziemy zmuszeni tachać wszystkie nasze bagaże ze sobą :/
Czekając na Kamrana wychodzimy na fajkę na zewnątrz. I już widzę pierwsze oznaki zainteresowania moim wyglądem – lecą pierwsze zdjęcia robione mi z ukrycia. Jeszcze nie wiem, że to preludium do tego, co będzie w Iranie ;)
Z lotniska do miasta można dostać się w dwójnasub. Można jechać taksówką za 10-15 manatów azerskich (1 AZN to ~2,0-2,2 PLN), a można też SkyBusem, za 2,5 AZN od łebka (do tego trzeba kupić kartę biletową i doładować ją w małym urządzeniu a la bankomat, po lewej stronie wejścia na lotnisko).
My bierzemy taksi, bo na odjazd autobusu trzeba czekać 20 minut. W końcu goni nas czas.
Kamran od razu wczuwa się w rolę przewodnika i opisuje widoki. Na jego i swoje nieszczęście prawie niczego nie zapamiętuję :)
Lotnisko w Baku znajduje się w północno-wschodniej „części” miasta. W zasadzie jest jakieś 5 km od jego rogatek.
Dojeżdżając do nich, już z daleka widać symbol azerskiej stolicy – trzy prawie bliźniacze (różnią się wysokością) budynki o nazwie Flame Towers, nawet pomimo tego, że są one usytuowane na zachodnim niemal krańcu metropolii.
Tam też się kierujemy na początek. Decyduje Kamran, a my oddajemy się całkowicie pod jego opiekę.
Taxi wychodzi 11 AZN. Bez dramatu, jak za przeszło 30 km jazdy.
Wieże z bliska nie wyglądają już tak super, ich kształty najlepiej obserwować jednak z panoramą.
Zwiedzanie zaczynamy od meczetu Şəhidlər, alei Şəhidlər i pomnika Şəhidlər, z płonącym w jego wnętrzu „wiecznym” ogniem. Şəhidlər to po azersku męczennik(cy), a cały zestaw ma w zamyśle upamiętniać ofiary poniesione podczas Czarnego Stycznia, czyli radzieckiej interwencji w 1990 roku, a także te, które były efektem walk o Górski Karabach.
Kamran nie wychodzi z roli, wymieniając mi z nazwiska niemal wszystkich upamiętnionych w alei i przybliżając niektóre historie. Korzystam z sytuacji i podpytując dowiaduję się, że nasz przewodnik jest z Republiki Nachiczewańskiej, czyli azerskiej eksklawy wciśniętej między Armenię a Iran (i delikatnie Turcję), Rosjan tu nie bardzo przez to lubią, że to kraj świecki ale jednocześnie bardzo muzułmańsko szyicki, że jednym z najbliższych sojuszników jest, uwaga, Izrael, co powoduje delikatny opad mojej szczęki zważywszy na panującą w Azerbejdżanie religię, a także na spore powiązania z Iranem.
Cóż, na zawiłości internacjonalnej polityki chyba jestem zwyczajnie za głupi.
I tak sobie gaworząc dochodzimy do Dağüstü Park, czyli punktu widokowego z urywającą tyłek panoramą miasta.
Ewidentnie jest to bardzo popularne wśród bakijczyków miejsce, szczególnie wśród młodzieży. I królują telefony, kamery i selfie sticki.
To też zwraca moją uwagę w kwestii stereotypu, jaki miałem w głowie, podobnie jak w przypadku bakijskiego lotniska – tu wcale nie jest jakoś biednie, czy postsowiecko. Rzekłbym więcej, momentami to ja się tu czuję jak ubogi krewny.
Schodzimy na dół, w stronę Starego Miasta. I im bardziej wchodzimy w centrum Baku, tym bardziej mi się szczęka rozdziawia. Tu jest ślicznie.
Może dlatego, że niedziela?
A może dlatego (ku czemu bardziej skłanialiśmy się), że ktoś z głową planował tu zabudowę i bardzo umiejętnie połączył stare z nowym?
Jednym słowem, wypas!
Jak ktoś wpadnie kiedyś na pomysł na city break w Baku, to bardzo mocno zachęcam, naprawdę warto!
Zwiedzanie kończymy późno w nocy. Nogi włażą nam do tyłka jak dochodzimy w końcu pod dworzec kolejowy. Stąd odjeżdża autobus na lotnisko, samolot mamy o 22.30.
Wniosek po kilkugodzinnym chodzeniu po mieście są jedne i chyba domyślacie się jakie – jechać, odwiedzać, zwiedzać! Naprawdę warto!
Do portu lotniczego dojeżdżamy z półtorej godziny przed odlotem i po małych zabawach przy bramkach (o dziwo, tak jak w Kijowie, wszystko przechodzi, nawet elektroniki nie każą wyciągać), poganiających i wkurzających pracownikach, w końcu zajmujemy miejsce w naszym transporcie do Teheranu.
Samolot pełny, po twarzach ciężko ocenić kto jest jakiej narodowości, niemniej turystów nam podobnych, prócz dwóch Włochów, praktycznie nie ma.
Lot krótki, nawet nie ma kiedy się zdrzemnąć. Lądujemy o czasie.
Zaczyna się robić ruch wśród pasażerów, a w zasadzie wśród płci pięknej: panie wyciągają chustki i owijają nimi głowy. Magda z dość nieprzychylną miną robi to samo. Podejrzewam, że w myślach lecą wiązanki w stronę religijnych zakazów, nakazów i tych, co je wymuszają.
Witamy w Iranie!
Ciąg dalszy, czyli kolejny, drugi odcinek niniejszej opowieści, już z Iranu, znajdziecie tutaj! :)
P.S. Piękne zdjęcia są od NOSFOTOS mej najukochańszej. Te parę mniej pięknych niestety sam zrobiłem.