Jordania. Dzień 7. Madaba – Aqaba – Eilat

Jest to siódmy odcinek jordańskich opowieści. Poprzedni przeczytacie tutaj!

O jakżesz fajnie jest obudzić się rano na miękkim łóżku i w ciepłym pokoju. Podróżowanie i niezwracanie uwagi na warunki to jedno, ale odrobina komfortu od razu podnosi poziom przyjemności i zadowolenia z wycieczki

Plan na ten ostatni już dzień w Jordanii przedstawia się następująco: idziemy oglądać Madabę w świetle dnia, potem do góry Nebo i jazda na południe wczoraj ustaloną trasą: najpierw Droga Królów, nr 35 w stronę Karak, potem na wschód 50-tką do Morza Martwego i 65 na południe, przez pustynię, do Aqaby.

Śniadanie serwuje Samer u siebie w mieszkaniu, na górze.

Papu wygląda niemal tak samo, jak wszystkie ranne posiłki hotelowe dotychczas. Czyli bez rewelacji. Różnicą w menu jest pozostałość z wczorajszej kolacji, czyli oliwa z przyprawami do maczania miękkich placków – prosta rzecz, ale dla mnie wypas, w zasadzie to połowa mojego śniadania się z tego składa.

Przy okazji, po jedzeniu, Samer pokazuje mi swój pomysł na biznes: zakupił sporo gruntów niedaleko Morza Martwego – planuje tam wybudować domy/domki, takie quasi letnie rezydencje i sprzedawać to później, oczywiście odpowiednio drożej. Temat jest ciekawy jako inwestycja o tyle, że tereny, które pokazuje są jeszcze mocno dziewicze. Co to oznacza? Że jest pusto dookoła, brak ludzi, sklepów, infrastruktury, natomiast jest pełne uzbrojenie albo już zrobione albo w zaawansowanych planach. I za kilka lat, przy dobrej koniukturze turystycznej będzie to dużo więcej warte, niż teraz – w planach zagospodarowania pobliskiego terenu są duże kompleksy hotelowe, więc chcąc, nie chcąc infrastruktura będzie.
Wystarczy popatrzeć na drugą stronę morza i zobaczyć co się dzieje w Izraelu i jak skomercjalizowane jest ichnie wybrzeże.
Cena 10+ arowej działki wraz z promesą wybudowania domu przez Samera, to 20k$. Ktoś chętny?

Po śniadaniu idziemy jeszcze raz do bazyliki św. Jerzego w nadziei na zobaczenie tej słynnej mozaiki ze starożytną mapą Bliskiego Wschodu. Tym razem przy wejściu od razu jesteśmy łapani przez cieciów stróżujących, którzy każą nam kupić bilety. Całe 1 JOD. Drogo – nie drogo, decydujemy, że wchodzi tylko Magda z aparatem. Ja nie jestem aż tak bardzo zainteresowany.
Okazuje się, że dwa dni temu mozaika była pod naszym nosem. I pod dywanem. Bo faktycznie, trafiliśmy wtedy na jakąś uroczystość i podłoga była przykryta kobiercem.
Dzięki 1 JOD możecie teraz zobaczyć jak to wygląda.

Madaba, bazylika św. Jerzego

Madaba, bazylika św. Jerzego

Madaba, bazylika św. Jerzego

Madaba

Wracamy do hotelu, żegnamy się z Samerem, pakujemy bety do samochodu i jedziemy na górę Nebo.
8 km na północny zachód, droga, tym razem (prawie) bez pomyłek i kluczenia. Dojechaliśmy w miarę szybko.

W nocy było ładniej.

Nebo

Zatrzymaliśmy się na tym samym parkingu co poprzednio, chciałem zobaczyć ten widok też w dzień. I, jak widzicie powyżej, widok ładny, ale nie ma nic poza rozległą przestrzenią. Po 8 dniach byle co juz nie rusza.

Nebo

Idziemy w stronę zabudowań (trzeba było uiścić opłatę w wysokości 1 dinara), też nic ciekawego. Jeden obelisk, kościół w remoncie, ogrodzony, więc o wejściu i oglądnięciu trzeba było zapomnieć. Zainteresowanie włączyło się wyłącznie przy tablicy na zewnątrz pokazującej kierunki i odległości do niedalekich miejsc. Mogłem przez chwilę sobie powyobrażać, o.
15 minut i dwa papierosy, tyle nam zajęło zwiedzanie góry Nebo.

Nebo

Nebo

A więc w trasę. Wracamy na Drogę Królów. Pierwsze założenie – ominąć Madabę. Nie ma obwodnicy, więc albo bocznymi, albo przez miasto. Kluczymy trochę, ale tym razem jest to przyjemne, wjeżdżamy w totalną wieś, taką z dziadziami siedzącymi na krzesełku pod domem, dzieciakami biegającymi po ulicy, bardzo miło się to ogląda. A i przy okazji można popatrzeć na panoramę miasta z daleka.

Po 15 min. wyskakujemy z powrotem na trasę 35. Kierunek Karak. I…. tym razem mamy zwykłą przelotówkę, nic ciekawego się nie dzieje. Oprócz progów zwalniających, skutecznie niszczących monotonię jazdy równym tempem. Bo nic tak nie wyrywa z półletargu, jak pierdyknięcie głową o sufit z powodu zbyt późno zauważonego hopka.
Zatrzymujemy się w międzyczasie w przydrożnym sklepie wioskowym, na drugie śniadanie. Nie znajdujemy wspólnego języka ze sprzedawcą, więc porozumiewamy się na migi. Ale pan (w zasadzie młody chłopak) jest bardzo miły – kupujemy kawę, którą sam nam robi, jakieś ciastka i inne duperele i płacimy za całość 1,5 JOD (takie same ciastka w Madabie kosztowały 5 JOD!). A na dowidzenia dostajemy jeszcze torebkę orzeszków w paprykowej panierce gratis. Bardzo to miłe.
I to też mnie zastanawia. Nie jesteśmy na totalnym zadupiu, ale mam wrażenie, że turystów widzą tu bardzo od święta.

W Ziban, następnym mieście, przez które przejeżdżamy udaje mi się pobić naszych chłopaków z ceną falafeli, kupuję 4 za 1 JOD. Dochodzę do wniosku, że na dobrą sprawę na tym jedzeniu można jechać całkiem długo – jest i ciepłe i pożywne i tanie (zależy gdzie oczywiście). Co uderza, to dysproporcja cenowa między miejscami turystycznymi, a nieturystycznymi – pierwszy raz spotykam się z taką różnicą. Rozumiem, że można zapłacić za coś 100% więcej, ale żeby 400% (w Wadi Musa 1 falafel = 1 JOD)?

I dopiero za Ziban zaczyna się prawdziwa jazda samochodem. Nagle, na przestrzeni ok. 5 km zjeżdżamy niemal 700 metrów w dół, przejeżdżamy przez tamę na rzece Wadi Mujib by potem wyjechać 700 metrów w górę. 5 km w lini prostej. Po zakrętach wyszło kilometrów 17. Bananów na ryju nie zliczę :)
Zdjęć na zaporze nie można było robić, bo to teren o znaczeniu strategicznym.

Nebo

Nebo

Za serpentynami jest już prosto. I z codziennym życiem przy poboczach.

King's Highway

King's Highway

King's Highway

Przed Karak skręcamy w boczne drogi. Prowadzi nas GPS.
I znów to samo, bo zaczynają serpentyny. Z tym, że szosa jest sporo węższa niż poprzednio, na poboczach jest dużo kamieni. A zakręty na agrafkę.
I widoki.

King's Highway

King's Highway

Jest tak pięknie, że nie wiedzieć kiedy kończy nam się droga. Dosłownie. Nie ma więcej asfaltu. A przed nami, w odległości 300 metrów widzimy trasę nr 50, na którą mamy wjechać. Z tym, że pomiędzy nią a naszą miejscówką jest pole i wąwóz. Nie do przejechania. A GPS twardo pokazuje, żeby jechać prosto.
Wbijamy się peżocikiem na pałę w jakąś ścieżkę, może coś tam jest i telefon się nie myli? Jedziemy po kamieniach testując zawieszenie do momentu, aż jakiś lokales na motorynce dogania nas i mówi na migi, że dalej nic nie ma.

King's Highway

Czyli jednak. A więc cofamy. Wracamy jakimiś szutrami. Docieramy w końcu do asfaltu by, po nadrobieniu paru kilometrów, wyjechać w końcu na drogę z Karak w stronę Morza Martwego. Uff, bałem się, że będziemy kluczyć więcej.
Ale co wyjazd na drogę 50 oznacza?
Że za chwilę będą serpentyny, które moja kamerka śmiała ostatnio nie nagrać!
Tym razem już dopilnuję, żeby się udało. Dla pewności wymieniam baterię na świeżą, sprawdzam 3 razy czy nagrywa i robię zjazd zakrętami z jedną ręką za oknem.

King's Highway

Z tyłu kroku próbuje dotrzymać mi pojazd wyglądający na 4×4, jeepowaty, gubię go przed końcem zakrętów :)
No, teraz to jestem bardzo kontent. Nawet mimo tego, że znów nie udaje się złapać na fotografii momentu osiągnięcia poziomu morza.

Dojeżdżamy do rozstajów, czyli wjazdu na drogę 65. Poprzednio skręcaliśmy na północ, teraz jedziemy w drugą stronę.

King's Highway

Droga prosta, ruch niewielki i mimo, że oddalamy się od Morza Martwego, to cały czas jedziemy w dół.

Mogło by się wydawać, że monotonnie, ale skądże. Na poboczach tyle się dzieje, tyle widoków, że nie ma czasu na nudę.

King's Highway

King's Highway

W pewnym momencie mijamy człowieka łapiącego stopa. Chwila konsternacji – bierzemy? Bierzemy. Zatrzymuję się i cofam jakieś 200 metrów.
Patrzę – o kurde, wojskowy. Z wyglądu 25 lat, pucołowata twarz, wąs. Pytam po angielsku dokąd chce jechać – dostaję w odpowiedzi coś po arabsku. Niestety, chłopak nie uczył się języków. Macham ręką w kierunku naszej jazdy, krzycząc pytająco – „Aqaba?”. Kiwa głową, że tak. No to siadaj z tyłu.

Siada, ruszamy. Po paru sekundach zaczyna nawijać po arabsku. Ma śmieszny głosik, jakby miał ściśnięte płuca. Na migi pokazujemy, że nic go nie rozumiemy. Nie zraża go to zupełnie, nawija dalej. Tak bardzo komicznie, a zarazem sympatycznie to wygląda, że nie wytrzymuję i włączam kamerę. Chłopak łapie klimat, macha do obiektywu, krzyczy coś po swojemu. Po chwili, rozochocony, pokazuje na Magdy okulary, aviatorki, żeby mu je dać. Zakłada i domaga się zdjęć. Normalnie John Rambo. Choć jakby go wsadzić w scenografię jakiejś republiki bananowej, to Stallone miałby dobry materiał na szwarccharakter do nowej części przygód. Jest wesoło.

autostopowicz

Ale w dobrą chwilę zabraliśmy stopowicza. Dlaczego?
No bo:
jedziemy sobie spokojnie, 100-120 km/h. Na drodze są ograniczenia 90-100 km/h, w zależności od odcinka. W pewnym momencie widzę jakiegoś mundurowego, machającego, żeby się zatrzymać. Patrzę na licznik, ponad stówę. No nieeee, tego jeszcze nie było, żeby mnie za prędkość dupli.
Zatrzymujemy się. Pan z kałachem prosi o paszporty, pyta gdzie jedziemy, po co. Po chwili patrzy przez okno na tylne siedzenia i widzę nagłe zaskoczenie odmalowujące na jego twarzy – zobaczył naszego pasażera. Panowie wymieniają dwa zdania po arabsku – 10 sekund później dostajemy paszporty z powrotem i palce mundurowego wędrują do skroni, możemy jechać dalej.
No kurde! Cóż za fart! A już w głowie przygotowywałem się na ewentualne możliwości w przypadku mandatu.

Ale na tym nasze szczęście się nie skończyło. Niecałe pół godziny później mamy identyczną sytuację, z tym, że panowie z lizakami byli za zakrętem, a ja miałem ponad 120 na liczniku. Obrót sprawy dokładnie taki sam – paszporty, zaglądnięcie do tyłu, zamienienie dwóch słów, salut i szerokiej drogi.

Pan się okazał cichą wodą. Trochę przestraszony dwoma kontrolami ściągnąłem nogę z gazu, zwolniłem, a nasz żołnierz klepie mnie po plecach i macha mi, żebym jechał i na migi oznajmia, że już kontroli drogowych nie będzie. Normalnie mistrz.

Ja to jestem jednak farciarz!

Wjeżdżamy w pustynie. Słońce zbliża się do widnokręgu. Aqaba ciągle daleko.
Jemy, pijemy, palimy papierosy. Pan nie pali, mimo częstowania.

King's Highway

King's Highway

King's Highway

Jest już ciemna noc, jak nasz pasażer w końcu pokazuje, że niedługo będzie wysiadał.
Mamy jakieś 50 km do Aqaby, zatrzymujemy się w jednym z wielu przydrożnych osiedli, jakie mijamy po drodze. Wysiadając chce nam płacić za przejazd, oczywiście odmawiamy, co skutkuje monologiem po arabsku, w którym wyławiam sporo „szokran” i „salam”.
Nawet abstrahując od samego faktu brania pieniędzy za podwózkę, co jest standardowym zwyczajem w tamtej części świata, to myślę, że więcej zyskaliśmy (lub nie straciliśmy) mając go na tylnym siedzeniu.
Będę go miło wspominał.

Końcówka drogi do Aqaby upływa w ciemnościach.
Z racji faktu, że miasto to jest specjalną strefą ekonomiczną, przy wjeździe mamy normalną kontrolę paszportową. I znów zabawna sytuacja.
Celnik bierze nasze paszporty, podchodzi do niego kilku kolejnych zaciekawionych naszymi białymi twarzami. Słyszę tylko urywki ich wymiany zdań: „Holland… Robben…”. Mój mózg w ułamku sekundy kojarzy fakty i zupełnie podświadomie krzyczę „nooo… Lewandowski! Poland!”. I już widzę banany na twarzach, mamy pełne zrozumienie, panowie są od razu kupieni. „Ja, ja, Bayern gut!” Kolejne palce przy skroniach, paszporty w rękę, życzymy szerokiej drogi.
Ot, globalizacja. I męskie przyjemności.

Aqaba

Wjeżdżamy do miasta. Jest 18. Mamy dwie godziny żeby dojechać do wypożyczalni, oddać samochód i zdążyć do granicy z Izraelem: zamykają ją o 20.
Teraz pytanie – gdzie jest nasza wypożyczalnia? Zapomnieliśmy sobie zapisać adres, tudzież zaznaczyć na mapie.
Nic to. Zaznaczam na GPSie centrum miasta i jedziemy.

I nagle się okazuje, że ulica, po której jedziemy jest dziwnie znajoma. Pół kilometra dalej zauważam hotel i sklepy zapamiętane z zakupów przedwyjazdowych. Jesteśmy na miejscu.

Zdaję samochód.
Nie myliłem się za bardzo cisnąc pana wydającego samochód, żeby spisał dokładnie wszystkie zadrapania.
Odbiera ktoś inny i ewidentnie zaczyna się czepiać. Muszę tłumaczyć się z każdej większej rysy. Koleś dowala się nawet tego, że poziom paliwa nie jest idealnie na 100%, czym irytuje mnie strasznie, bo tankowałem do pełna przy samym wjeździe do miasta i przejechaliśmy może z 5 km od tego momentu.
Suma summarum udaje się oddać samochód bez większych scysji, poza moim zdenerwowaniem. Próbuję jeszcze wynegocjować podwózkę do granicy w cenie wynajmu samochodu, ale jest wielki opór w tym temacie. Na nic zdają się argumenty, że na stronie przy rezerwacji oferują możliwość odwózki klienta w wybrane miejsce w granicach miasta. Nie i już. Tyle, co udaje mi się obniżyć cenę z 11 JOD, które biorą taksówki, do 5 JOD.

Okazuje się, że odwozi nas ten sam człowiek, który odbierał samochód. Jestem zły na nich, bo nie dość, że musiałem się tłumaczyć z wyglądu samochodu co najmniej tak, jakbym dostał nowy, z salonu, to jeszcze trzeba było płacić za przejazd 5 km.
Nie omieszkuję wypomnieć tego w trakcie jazdy, a to przeradza się w dyskusję na temat mafii taksówkarskich, możliwości policji i siły klanów rodzinnych. Dość nieprzyjemna, bo mam wrażenie, że trafiłem na człowieka, który wszystkie fakty nagnie do obrony swojej tezy, taki specyficzny cynizm.

Dojeżdżamy w końcu do granicy, żegnamy się oschle z kierowcą i idziemy w stronę kontroli.

Po pierwszej akcji granicznej w Izraelu jestem niezmiernie ciekawy, co mnie czeka.
I niespodzianka, bo problem jest jeszcze po stronie jordańskiej. Dajemy paszporty do sprawdzenia w okienku człowiekowi umundurowanemu po czym przejmuje je jakiś cywil. Sądząc po ilości sygnetów na palcach i tonu, z jakim się odnosi do mundurowych, ktoś ważny. I pozornie miły, zaczyna nas przepytywać. Skąd, dokąd, po co, dlaczego, gdzie, u kogo, etc, opisz całą trasę wycieczki, czym tu przyjechaliście. Sprawdza zdjęcie, staje przy Magdzie, każe jej rozplątywać warkocz, żeby sobie porównać ze zdjęciem. Magda nie wytrzymuje i pyta czemu służy to przesłuchanie. Oczywiście podstawowy argument z odpowiedzi to nasze bezpieczeństwo i tego typu bzdety. Eh, rozumiem względy bezpieczeństwa, ale poznam też czepialstwo i chęć pokazania, że jest się kimś. Męczy mnie to, więc gdy już jest po przepytywaniu odbieramy paszporty i odchodzimy bez słowa.

Przechodzimy na izraelską stronę. Oczekuję najgorszego.
Tymczasem kolejna niespodzianka, bo kontrola celna przebiega dość szybko i bez zbędnych pytań. Oczywiście jest więcej sprawdzania, bagaże są prześwietlane ze 3 razy, ale młody celnik wyjaśnia nam procedurę od razu, żebyśmy wiedzieli o co chodzi i wszystko idzie dość sprawnie.
Po kontroli celnej przychodzi czas na paszportową.
Gdy stanowczo zaznaczam przy okienku, że nie chcę pieczątki, następuje spodziewane pytanie.
– Dlaczego?
– Bo chcę pojeździć jeszcze po krajach, które nie lubią izraelskich wiz – mówię wprost.
– Jakich?
– No, na przykład Iran.
– Aha.
Koleś kartkuje paszport i pyta w jakich krajach arabskich byłem.
– Liban, Maroko – wymieniam.
I nie byłbym sobą, gdybym nie zrobił podpuchy.
– Byłem też w Turcji, ale to się nie liczy.
– Dlaczego? – słyszę w odpowiedzi
– Bo to przecież nie jest arabski kraj.
– Jak to nie jest? Przecież tam są muzułmanie!
Osz ty! To już wiem, co jest twoją bolączką! Nie dość, że niedouczony, to jeszcze rasista. Znaczy się wg ciebie każdy Arab to muzułmanin, a każdy muzułmanin to Arab, tak? I wszyscy są źli, tak? Normalnie niemal jak w Polsce.
Ucinam rozmowę, nie widzę sensu ciągnięcia jej dalej. Dostajemy paszporty, ja z karteczką, Magda z wizą wbitą, bo i tak paszport jest na końcówce ważności.
Opuszczamy strefę graniczną.

Na zewnątrz sporo ludzi, autobus, kilka taksówek. Niestety, wszystkie są zarezerwowane. Prosimy kierowcę (kobietę) jednej z nich, żeby zamówiła nam samochód. Patrzę na zestaw telefonów i tabletów na jej szybie przedniej i nagle sobie uświadamiam straszną rzecz. Zapomniałem odkleić z szyby jordańskiego samochodu mojego uchwytu do telefonu. Kurwa mać! Normalnie aż nogi się pode mną uginają. Jestem zdruzgotany. Nie był to taki zwykły, plastikowy z Allegro, tylko lepszy sprzęt, który jeszcze parę lat temu ściągałem ze Stanów. Próbuję momentalnie dzwonić z jordańskiego numeru do kierowcy naszego, ale już nie mam zasięgu.
Czyli jestem co najmniej 250 zł w plecy. Taka karma, zarobiłem w Petrze, straciłem teraz.

Kierowca, którą prosiłem o zamówienie taksówki macha nam, że jednak ona będzie wolna. Jedziemy do Arava Hotel za 30 szekli.

Z naszych nie ma jeszcze nikogo na miejscu. Jesteśmy pierwsi.
Od razu korzystam z Internetu i wysyłam wiadomość do wypożyczalni samochodów, że zostawiłem gripa i jak go mogę odzyskać. Nie wierze za bardzo w to, że ten mail coś zmieni, ale nie byłbym sobą, jakbym nie spróbował.

Recepcjonistka w hotelu pamięta o nas, mówi, że zarezerwowała dla nas dwa pokoje, tak jak prosiliśmy. Dziwi mnie to trochę, bo wyjeżdżając tydzień temu nie rezerwowałem nic, tylko powiedziałem, że raczej będziemy. Więc nie wiem nic o rezerwacji i mówię, że nie potwierdzę jej 8 osób. Na pewno będzie nas 5 (Jarek potwierdzał, że z Leszkiem i Bartkiem będą nocować), bo nie wszyscy mi potwierdzili przyjazd.
I robi się kwas, bo laska oświadcza, że mamy zapłacić za dwa pokoje, że ona ma rezerwację na 8 osób.
Jestem zmęczony. Nie chce mi się już dyskutować, więc odchodzę mówiąc, że sprawdzę, jaka jest sytuacja.

Dajemy znać SMSowo wszystkim chłopakom, że my już na miejscu. Odzywa się Jarek, że są jeszcze w trasie. Po chwili odpisuje Tytus, że oni będą jechali prosto na lotnisko i nie będą nocować.
Tłumaczę lasce co i jak, że nic nie rezerwowałem i nie potwierdzałem, tylko, że mówiłem, że będziemy. Dostaję w odpowiedzi dość emocjonalną tyradę, że to nieładnie, że tak się nie robi, że ona nie mogła tych pokoi sprzedać, bo były zarezerwowane dla nas, etc, etc. Mam trochę dość, bo uderza w dość wrażliwe struny, a nie mam zamiaru płacić za nikogo, bo coś ona zrobiła za dużo. W odpowiedzi próbuje obciążyć kartę, którą chłopaki płacili wcześniej, na szczęście nie udaje jej się to.
Po długiej dyskusji udaje mi się ją przekonać do tego, że będziemy spać w 5 osób w jednym 4-osobowym pokoju. Łaskawie godzi się na to, mimo tego zapłacić trzeba za 5 osób.
Znów nam się szykuje spanie z Magdą na wąskim łóżku.

Rzucamy bety do pokoju i idziemy w końcu zobaczyć z bliska Morze Czerwone.

Godzinę później wracamy do hotelu. Leszek, Bartek i Jarek już są. Jest też z nimi, o dziwo, Karol. Przedstawiam sytuację, jak wygląda. Leszek tłumaczy, że to oni rezerwowali te pokoje, jak wrócili tu z Petry, ale przy okazji otwiera mi trochę oczy, mówiąc, że laska zwyczajnie ściemnia. Nie ma ludzi i jest na 100% pewny, że obłożenie jest mizerne, więc argumenty, że nie mogła sprzedać pokoju można sobie w w bajki wsadzić.

Jest też inny problem. Nie miałem świadomości, że Karol przyjedzie i w ogóle go nie wziąłem pod uwagę w kontekście spania.
Ale on ma inny pomysł na siebie. Chce iść na nogach na lotnisko. Słucham i nie wierzę, przecież to 70 km. Nawet, jak chłopak jest wyrobiony chodzeniem po górach, to do wylotu jest kilkanaście godzin, nie ma opcji, żeby zdążył. Musiałby iść non stop, równym tempem, bez żadnych przystanków.
Ewidentnie nie chce spać w hotelu. Podejrzewam, że wypstrykał się z kasy totalnie, stąd takie pomysły. Sugeruję mu, żeby się przespał w samochodzie, którym przyjechali z Jerozolimy, chłopaki oddają go dopiero rano.
Trwa to trochę, ale w końcu decyduje się na moje rozwiązanie.

A Kuba z Tytusem? Oni to mnie rozłożyli kompletnie na łopatki. Po prostu wysłali zdjęcie, jak siedzą przy piwku w… Tel Avivie. To jakieś 70 km od Jerozolimy, tyle, że w przeciwnym kierunku. Z dopiskiem „Mieliśmy problem z wyjazdem z Palestyny. Nie zdążyliśmy na ostatni bus. Jedynym ratunkiem był wyjazd do Tel Avivu. Jeśli się wszystko uda to rano dojedziemy autem stąd na lotnisko….ale to jest 50% ponieważ to jest jakiś znajomy znajomego w barze… który nam ogarnia transport.”
Po prostu mistrze!

W międzyczasie okazuje, że nasz jordański podwoziciel do granicy przeczytał maila, ba, nawet na niego odpisał! Owszem znalazł gripa i odda mi go jutro. Jak? Podjedzie na granicę rano i przekaże go jordańskim celnikom, którzy przekażą go izraelskim, a którzy przekażą go mi.
Zamysł szlachetny, ale jakoś w to nie wierzę. Natomiast bardzo chciałbym nie mieć tym razem racji.
Ugaduję się z chłopakami, że wezmę rano samochód i podjadę pod granicę sprawdzić czy miałem, czy nie miałem rację.

Spania niewiele przed nami. Łóżko ma jakieś 80 cm szerokości, przypominają mi się czasy w akademiku. Niestety, spanie na takim łóżku należało zawsze do tych mniej przyjemnych rzeczy które można robić we dwoje.

C’est la vie ;)

Eilat

Kolejny odcinek jordańskich opowieści znajdziecie tutaj!

1 Comment