8 h w samolocie upłynęło nadzwyczaj szybko. Może przez to, że jak się ściemniło na zewnątrz i nie było jak siedzieć z nosem w oknie, zacząłem pisać „>relację dla Was (którą, oczywiście, potem szlag trafił – niech żyje wordpress na androida).
Wylądowaliśmy zgodnie z planem, przed 21. dotknęliśmy kołami tej prawdziwej, czarnej Afryki. W zasadzie, to moja druga wizyta na tym kontynencie, wcześniej odwiedziłem Maroko, ale to Maghreb, więc traktuję to jako coś pośredniego.
Wychodzimy z samolotu i pierwsze odczucie to.. chłodno tu! Spodziewałem się uderzenia gorąca, a tymczasem w spodniach i lekkim sweterku było w sam raz! Może to ta wysokość to powoduje?
Wyszliśmy z samolotu do rękawa tylko po to, żeby od razu zejść na płytę lotniska. A na płytę lotniska zeszliśmy tylko po to, żeby wejść do autobusu. Natomiast do autobusu weszliśmy po to, żeby przejechać 100 metrów, do hali przylotów. Spoko. Nawet nie wiem jak to skomentować :)
Hala przylotów, to kilka odczuc: duszno, swojsko
i papierkowo. Musieliśmy wypełnić chyba że trzy świstki, w których brakowało chyba tylko pytania o rozmiar buta, a i tak wszystkie trzy powędrowały, bez sprawdzenia, do kosza pod biurkiem celnika. Ludzi w kolejce w cholerę, staliśmy w niej niecałą godzinę. W samej odprawie najważniejsze było to, żeby popatrzeć lewym lub prawym okiem w kamerę, zostawić odciski 10 palców i zapłacić 50$ wjazdowego haraczu, potwierdzonego wklejeniem kenijskiej wizy. Sama hala przylotów międzynarodowego lotniska w Nairobi przypominała mi raczej małe ukraińskie, czy rosyjskie lotniska, w stylu Murmańska, czy starego terminalu we Lwowie: sklejkowe meble, obdrapane ściany, rzekłbym 100 lat za Murzynami, gdyby nie okoliczności przyrody.
Aśka czekała już na nas, podobno przeszło godzinę. No cóż, welcome to Africa, tu każdy ma czas.
Na dzień dobry standardowe przywitanie, czyli piwko w samochodzie, w drodze do domu, potem jazda przez zakorkowane Nairobi na drugi koniec miasta, by w końcu spocząć na werandzie, przy kolejnych piwach.
Oczywiście Aśka była niepocieszona utratą majonezu, wynagrodziliśmy jej to troszkę litrem Żubrówki z paryskiego lotniska :)
Następny dzień rozpoczął się dla mnie wcześnie, bo już o 9. zostałem zdarty z wyra. Przypominam, że w Kenii jest dwie godziny wcześniej. Podziekowałem w myśli za „takie” wakacje, wstawać o 7… Wizyta w sklepie z rana, a potem śliczne śniadanie na zewnątrz.
No, to już bardziej rozumiem :)
Zaczęliśmy się zastanawiać, co robimy dalej. Na pewno jutro jedziemy na safari do Masai Mara (kenijskiej części parku Serengeti). Jest jeden minus, bo nie udało się jak na razie znaleźć kenijskiego ID dla mnie. Dlaczego minus? Bo wejście dla rezydenta, na dwa dni do parku kosztuje 2000 szylingów kenijskich. Dla turysty z zagranicy… 14400 KES!!! Ponad 7 razy drożej, a w przeliczeniu na złotówki, niemal 600 zł! Robi różnicę? Jasne, że robi!
Mamy się jeszcze spotkać z Aśki znajomymi, którzy szukają tego ID po domu, może się uda.
Co dalej? 7. lutego lecimy do Mombasy, wracamy stamtąd 11. Po Masai Mara chcieliśmy jechać stanąć na równiku, do miejscowości Nanyuki. To jest jakieś 230 km od Nairobi. Oferta, którą dostaliśmy opiewała na 12000 KES, czyli ok 500 zł za transport i nocleg na dwie osoby. Na początku ją odrzuciłem, bo to trochę sporo, jak na przejechanie 500 km i spanie, ale po głębszej dyskusji, policzeniu czasu, którym dysponujemy i ewentualnych problemów, gdybyśmy chcieli jechać na własną rękę, zdecydowaliśmy się zaklepać wyjazd. Mieściliśmy się w budżecie.
Pozostał temat co robić z dwoma dniami pozostalymi po powrocie znad oceanu. Plan był, by jechać nad jezioro Naivasha i do Hell’s Gate. Te miejsca są dość blisko Nairobi, więc zdecydowaliśmy, że pojedziemy na własną rękę.
I tak, przy pośniadaniowym piwku ułożylismy plan pobytu.
Ten dzień był totalnym chilloutem. Z resztą, takie było założenie. Skończyliśmy sobie jeszcze na basen, przy okazji spotkać się ze znajomymi, którzy mieli załatwić ID dla mnie. Niestety dla mnie, nic nie wyszło z tego załatwiania, co oznaczało, że będę jakieś 160$ uboższy :(
Tak wygląda Westgate, dzielnica Nairobi.
Wieczorem mieliśmy jechać do centrum miasta, pooglądać co nieco, ale niskoprocentowy alkohol marki Tusker tak nas rozleniwił, że zostaliśmy na werandzie. Z resztą, przyszli autochtoni, nie obyło się bez rasistowskich dowcipów pięknie podkreślających naszą niepoprawność polityczną i mojego opadu szczęki na kolesi o ciemnym kolorze skóry, puszczających Motörhead cały wieczór i śmiejących się z naszych dowcipów o czarnych i Żydach.
Przy okazji upadł mój stereotyp dotyczący czarnych. Opierał się on na paromiesięcznym pobycie w Stanach i sporadycznych stycznościach z nimi w innych krajach. Co tu będę ukrywał, był on raczej sceptyczny i zdystansowany. Oczywiście nie na podstawie jakiegokolwiek rasizmu, skądże, po prostu na podstawie zwykłej obserwacji ich zachowań. Tymczasem jeden wieczór tutaj zmienił mi całkowicie ten obraz. Doszedłem do bardzo prostego wniosku: to jednak amerykańska i zachodnioeuropejska kultura tak spierdoliła ich zachowanie tamże.
To nie zmieni oczywiście mojego podejścia do każdej jednostki z osobna, jak ktoś jest ciulem niezależnie od rasy, narodowości, czy wyznania, to dostanie na co zasługuje, natomiast na pewno zmniejszy mój dystans.
Jutro pobudka przed 8.