Klikając tutaj dowiesz się, co działo się wcześniej!
Bejrut, hostel Beirut
Wstawanie nawet nam wyszło. Tzn. zakładaliśmy sobie, że wstaniemy o 7. Wstaliśmy o 8., ale to i tak dobrze, zważywszy, że po sposobie zbierania się z wyrka można było zaobserwować, że u każdego z nas drzemka w telefonie jest chyba jednym z bardziej używanych ficzerów ;)
Trzeba wspomnieć jeszcze o jednej z naszych współlokatorek hostelowych. Skąd była, to nie wiem, w sumie mówiła bardzo po amerykańsku, kolor skóry miała dość mocno hinduski, natomiast uroda była jakby mieszana. Potem, przy jednej z rozmów wyrwało jej się, że nie ma obywatelstwa USA, dlatego zupełnie nie podejmowałem się zgadywania.
Na imię miała bodajże Karen. No i tę Karen można było non stop spotkać w pokoju. Jak nie spała, to siedziała na kompie. Jak przychodziliśmy późno wieczorem, to Karen już spała, jak wstawaliśmy rano, to jeszcze spała, więc trzeba było cicho wszystko robić, żeby jej nie obudzić (co, wnioskując z ostentacyjnego przewracania się na łóżku i „cichych” westchnień, nigdy się nam nie udawało;) Natomiast, gdy przypadkiem się zdarzyło, że to my śpimy, a ona wstaje, to już zachowanie ciszy nie obowiązywało, hehe.
W każdym razie dzień zaczął nam się od ciamkania koleżanki Karen, co potęgowało zezłoszczenie spowodowane rannym wstawaniem. Nie dość, że człowiek na urlopie nie może się wyspać, to jeszcze na innych musi uważać.
Backpackerzy, czy hipsterzy?
W ogóle, to siedzenie w tym hotelu, to było moje pierwsze poważniejsze obcowanie z kulturą „backpackersów”. Jedynie w Mongolii, w Ułanbator miałem z czymś takim styczność, ale za mocno się nie integrowałem. Nie przepadam za nimi, tyle mogę powiedzieć na chwilę obecną. Odnoszę czasem wrażenie, że robi się z tego quasi „subkultura”, takie hipsterstwo. Czyli swego rodzaju rytuały, schematy: podróżuję zawsze z plecakiem, nocuję zawsze w hostelach gdzie mogę spotkać podobnych do siebie, moja podróż musi być jak najbardziej budżetowa, ale chuj z tym, że wożę ze sobą najnowszego maka i ostatniego ajfona, ważne, żeby był dobry look i lans i żeby wszyscy widzieli, że bywam. Oczywiście, nie mam nic przeciwko schematom, lookom i najnowszym gadżetom, tylko, że takie zachowania zwykle niosą za sobą totalną pizdusiowatość. Coś, co obserwuję, jak wchodzę do pierwszego lepszego klubu w centrum Warszawy i patrzę na ludzi. Albo jak włączę Pudelka.
Żeby nie było – oczywiście to nie jest tak, że wszyscy z plecakami to pipki, nie, to nie jest powszechne. Dużo więcej jest w porządku ludzi, niż tych, z których się śmieję. Ja po prostu mam alergię na takich osobników i każdy przypadek bardzo wyolbrzymiam, a, że ich szybko wychwytuję, to i potem mam pożywkę to obgadywania ;)
Dzień wcześniej poprosiłem zawiadowców naszej noclegowni o śniadanie na 8. rano. Żebyśmy zjedli przed wyjazdem, bo standardowe śniadanie hostelowe jest od 9. No i rano zszedłem na dół – śniadanie było, hehe, ale byli i tacy goście hostelowi (backpackersi:))), co wcześnie wstają (!!!) i zwykle są głodni. No i pewna część naszego śniadania była już papką w ich żołądkach. Chcąc, nie chcąc musiałem im delikatnie przekazać, że to akurat jest nasze jedzenie. Głupio mi było, bo widziałem ich twarze mówiące „ale jak to, przecież śniadanie jest dla wszystkich zwykle, dlaczego zabierasz je DLA SIEBIE?!?”
Serce mi się łamało ;)
Kevin
Dzień wcześniej spiknąłem się z Kevinem na Whatsapp. I od rana już miałem gorącą linię: o której wyjeżdżamy? Bo jest dużo rzeczy do zrobienia/zobaczenia/ogarnięcia. My, oczywiście, nie śpieszyliśmy się ze śniadaniem za mocno, zakładając wyjazd o 9. A tu pech – okazało się, że Agata musiała zabrać pracę ze sobą na urlop, więc efektem była godzina 10. zastająca nas w hotelu i moja zwiększająca się irytacja. Tak mam, jak umawiam się z kimś, ktoś czeka, a ja nie mogę dotrzymać terminu i nic z tym nie mogę zrobić. Z drugiej strony, nie chcąc stresować za mocno Agaty, pomyślałem, że z raz mogę być dość lakoniczny w komunikacji i odpisywać chłopakowi zdawkowo i bardzo niekonkretnie.
W końcu udało nam się wyjść z hostelu. Samochód był na swoim miejscu, ale przyznam, że myśl „nie będzie go!” kołatała mi się parę razy z tyłu głowy, hehe. Trochę też byłem podkręcony, bo czekała mnie w końcu dłuższa trasa samochodem, co po nocnych jazdach po Bejrucie i sporej ilości nie do końca miłych emocji z tym związanych było sporą niewiadomą.
Swojskie klimaty
Na dzień dobry dostaliśmy strzała. Wjechać w nocy – spoko, wyjechać w dzień, hehe, życzę powodzenia. Spędziliśmy chyba z 15 minut próbując wyjechać z labiryntu dziwnokierunkowych uliczek, w stronę wylotówki i, de facto krążąc dookoła i odbijając się od zakazów wjazdów i rozkopanych ulic, po czym…. wbiliśmy się półkilometrowy korek, z którego wyjeżdżaliśmy kolejne 20 minut. Ten wyjazd z centrum to miało być 1,5 km i 10 min, a stało się 3 km i trwało ponad pół godziny. „Welcome to Lebanon” mówili :)
Ale wbicie się na dwupasmówkę na Zahle wyrzuciło wszystkie wcześniejsze wkurwy daleko w przestrzeń! W końcu poczułem, że jadę! Ruch na drodze jak na Puławskiej w Warszawie bez świateł, nie za duży, ale w lusterka patrzę częściej niż przed siebie, a kierunkowskazy i klakson są bardzo używane (odwrotnie niż w Warszawie, klakson nikogo tutaj nie dziwi, za to kierunkowskazy chyba wszystkich).
Liban to bardzo górzysty kraj. Do mnie to nie docierało przed przyjazdem, nie wiem, miałem odczucie, że skoro nie jest taki długi równoleżnikowo, to będzie raczej nizinnym państwem. Owszem, góry będą, ale gdzieś tam i nieduże. O, jakżesz się myliłem!
W zasadzie to cała powierzchnia kraju znajduje się w górach, poza małymi wypustkami na wybrzeżu, na których leżą takie miasta jak Bejrut, czy Trypolis. I, wyobraźcie sobie, na tych małych wypustkach i wąskim pasie wybrzeża mieszka ponad 60% ludności Libanu! Prawie jak w Mongolii, gdzie na 2,7 miliona ludzi, w samym Ułanbator mieszka ich ponad 1 mln, a pozostałe 1,6 mln przypada na pozostałe 1,5 mln km2 :)
No i zaraz po wjechaniu na autostradę (przypominam, jechaliśmy na wschód) zaczęliśmy się piąć. Ciągle, nieustannie, do góry. 10 km od wyjazdu byliśmy już na 1000 m n.p.m. I dalej do góry. I cały czas dwa pasy w jednym kierunku, mimo serpentyn i ostrych zakrętów. Okazało się, że nasze Sandero, przy 4 osobach na pokładzie zamienia się w powolne krówsko mające problem, żeby jechać trójką przy wcale nie tak stromych podjazdach. Szczęściem, mocnych samochodów na trasie było jak na lekarstwo, więc nie zostawałem w tyle. Choć szaleńców mrugających długimi z tyłu nie brakowało.
Największe problemy miałem z wjeżdżaniem mi przed maskę – jak już wcześniej pisałem, kierunkowskazy są w Libanie niewiadomo poco, a wyprzedzać chce każdy. I nieraz było tak, że musiałem gwałtownie hamować, bo jakiśtam Ahmed chciał się „włączyć” do ruchu, prosto z pobocza i miał gdzieś, że akurat po tym pasie ktoś już jechał. No i weź potem, po takim hamowaniu przed Ahmedem, rozpędź pod górkę nasz pojazd. Dobrze, że podłogi pod pedałem gazu nie wgniotłem.
Także jazda mi bardzo pasowała. W końcu poczułem się jak u siebie :)
A widoki za oknem powodowały co chwilę „ej, patrzcie na lewo! ej, patrzcie tam! o ja……”.
Jak to niewiele człowiekowi do szczęścia potrzeba.. ;)
Sama droga to świetne obcowanie z folklorem. Abstrahując od tego drogowego, co miał postać różnego rodzaju pojazdów, to na przykład mogliśmy się dowiedzieć po ile są karabiny maszynowe. O!
Ukraina
Gdzieś w połowie drogi wypatrzyliśmy jakąś zdezelowany budynek, ni to stację benzynową, ni to warsztat samochodowy. Zatrzymaliśmy się bo siku, bo trzeba rozprostować kości, no i widoki zapierają dech
Nagle, ni z tego, ni z owego podchodzi dwóch panów, dość śniadych na twarzy i zaczyna mówić do nas po… rosyjsku! Hmm.. Rosja, spoko, Kaukaz w sumie niedaleko. Ale nie! Panowie byli z Ukrainy i wnioskując po biegłości w arabskim, siedzieli w Libanie dość długo.
Zacząłem się nad tym zastanawiać, skąd oni tutaj (byli budowlańcami), ale po chwili uświadomiłem sobie, że skądinąd wiem, że w Libanie, jak się już pracuje, to zarobki są lepsze niż PL. Śmieszne, bo powszechne jest poczucie, że oprócz Izraela i szejków arabskich wszystkie kraje Bliskiego Wschodu są jednak zacofane i biedne (biedniejsze) niż nasz piękny kraj.
Panowie z resztą to potwierdzili. Co więcej, z dalszej rozmowy wynikło, że tak się już zadomowili tutaj, że raczej nie mają zamiaru wracać.
Na „dowidzenia” dostaliśmy po pomarańczy na drogę. Znów ni z tego, ni z owego. Ot taka zwyczajna serdeczność.
Po drodze zatrzymaliśmy się u przydrożnego pana z wyglądu Banderasa, żeby kupić trochę owoców w jego kramiku. I kolejny strzał: sprzedawca Antonio, za dwa awokado, parę granatów, bananów i mango zażyczył sobie… 17$. Czyli ok. 70 zł. Ja rozumiem, że „egzotyczne” owoce, że Europejczycy, ale bez przesady!
Zaklinanie biegu wydarzeń
Mijaliśmy sporo rogatek obsadzonych mundurowymi z kałachami. Miałem podobną sytuację, jak swego czasu w Maroko – samochód na lokalnych blachach kwitowany jest machnięciem ręki, jechać dalej. Do czasu. W pewnym momencie Mirella zaczęła narzekać, że co to jest, że nas w ogóle nie sprawdzają. No i wykrakała. 5 minut nie minęło i pyk! – kałachy i zjechać na pobocze! Pokazać paszporty! Co tu robicie? Otworzyć bagażnik, otworzyć plecaki, panowie łapy wsadzają w środek, normalne trzepanie. Mirella, widzę, w lekkim stresie. 3 minuty później – ok, można jechać. Broni ani bomb nie znaleźli.
Dziewczyny zaczynają utrzymywać, że że Mirella włada jakąś tajemniczą mocą i jest wieszczką, bo to już któryś raz, kiedy sprawdza się to, co mówi. Każą jej powtarzać pozytywne mantry. Śmieję się, niech się sprawdza, hehe.
Baalbek
Jest 13. Kevin już śle SMSy z pytaniem gdzie jesteśmy. Zaczyna mi być cholernie głupio, mamy 3 godziny opóźnienia. Wysyłamy SMSy, że już niedaleko, w zasadzie to jesteśmy przed Baalbek.
Mamy jechać cały czas prosto, jak zobaczymy piękny meczet po lewej, to za nim 300 metrów i będzie hotel. Mamy tam czekać.
Wjazd do Baalbek mówi nam, że tutaj bardzo lubią Hezbollah. Z resztą, sami zobaczcie.
I tak jest wszędzie, w całym mieście.
Faktycznie, mijamy piękny meczet, 300 metrów dalej jest jakiś hotel. Parkujemy pod, idę do hotelu pytać o chłopaka. Oczywiście nikt go nie zna i nie, nie mogę skorzystać z telefonu, żeby do niego lokalnie zadzwonić. Pozostaje wydać kasę i korzystać z dobrodziejstw roamingu. To na szczęście się udaje i Kevin ma być za 10 minut – uff, myślałem już, że będzie większy problem z ustawianiem się.
Wstępnie, przed wyjazdem, w naszym gronie ustaliliśmy, że będziemy spali w Baalbek. Nie wiedzieliśmy tylko jak to będzie z cenami hoteli. Hostel w Bejrucie – 20$, ale tam jest jakaś konkurencja. Baliśmy się, że tutaj będzie drożej. Cała nasza nadzieja była w koledze lokalesie, który obiecał nam pomóc ze znalezieniem czegoś taniego.
Tymczasem hotel znalazł się sam, a dokładniej znalazł Magdę. Okazało się, że jak szukała ubikacji, to doszła do sklepu, który w swoim asortymencie miał klisze fotograficzne, a który mieścił się obok… hotelu:
„Hotel odkryłam przypadkiem. Pytając pana o ceny klisz zauważyłam szyld i okazało się, że pan też tam pracuje. Mówię, że mamy tu znajomego, który załatwił nam spanie za 15$ od łebka. Pan z szerokim uśmiechem proponuje 12$ i wciąga mnie do środka pokazując pokój. W pokoju zimniej, niż na zewnątrz, ale stoi jakiś piecyk. Pytam czy włączy – włączy. To bierzemy :) Żegnamy się w miłej atmosferze, wszyscy zadowoleni.”
Przyjeżdża Kevin. Okazuje się być młodym, niewysokim chłopcem, dość dobrze mówi po angielsku. Zaprasza nas od razu do siebie, 5 minut jazdy samochodem. Na miejscu wita nas stado kotów
i niemalże cała rodzina kolegi, która „przypadkiem” się nagle zeszła. Jest mama, tata, siostra z mężem i dzieckiem, ktoś tam jeszcze. Nie ma tylko młodszego brata, geniusza, jak od razu słyszymy, który jest jeszcze w szkole.
W domu mamy prezentację „sztuki” tworzonej przez jego tatę, obrazki tworzone z zasuszonych liści i innych roślinek. Gratulujemy „talentu”. Jeszcze przy okazji Kevin informuje nas, jakby mimochodem, że jest chrześcijaninem, nawrócił się ze 7 lat temu, bo chodził do chrześcijańskiej szkoły, etc. – widać, że bardzo chce się pokazać. Trochę mnie to razi, natomiast jest to jego jedyny jego minus, bo poza tym jest bardzo miły.
Ale ponoć czas nas gonił, więc jaki jest plan? Minus jest jeden, tutaj szybko zachodzi słońce. Jest 13.30, ciemno się robi chwilę po 17. Mamy jakieś 4 godziny licząc, że półmrok jeszcze nie jest nocą. W zasadzie wiemy tylko o ruinach rzymskich świątyń, czyli ok. dwie godziny chodzenia. Hmm.. więc na co mało czasu? Kevin ma plan! Dobrze, decydujemy, że takim razie całość niech zanimuje nasz libański kolega, a my pójdziemy oglądać ruiny następnego dnia rano.
Wielki Meczet
Więc idziemy. Na pierwszy rzut leci ten śliczny meczet, który służył nam za drogowskaz.
Pierwsze wrażenie – totalna reklama Hezbollahu. Tak samo na zewnątrz, jak i wewnątrz.
Na dzień dobry, przy wejściu, pan strażnik z giwerą przetrzepuje nasze plecaki. Potem panowie na lewo, panie na prawo. Panowie do meczetu, panie ubrać się odpowiednio
i też do środka, tyle, że osobnym wejściem. Każde z nas musi ściągnąć buty i oddać panu stojącemu za ladą. Cholera, ten to musi mieć przesraną robotę, brać w łapy świeżo ściągnięte ze stóp buty przez X godzin dziennie.
A w środku wszystko się mieni! Kurde, jestem w szoku! Szkło, mozaiki, mosiądz, przepych jak stopiędziesiąt! Jest parę osób, jedni po cichu klepią sobie swoje wersety, inni głośno zawodzą.
I jest też paru panów zachowujących się cokolwiek dziwnie na pierwszy rzut oka.
Trzeba nadmienić, że meczet ten jest bardzo starą budowlą, w zasadzie z początku islamu i został zbudowany (jak wyczytałem) jako miejsce kultu Sayyidy Khawli, córki Imama Hussein i prawnuczki Mahometa, która w tym miejscu dokonała żywota (jako efekt bodajże pierwszej wojny wewnątrzislamskiej). Na jej grobie rośnie teraz 1400 letnie drzewo cyprysowe, ogrodzone przez złotą klatkę, a sam meczet został zbudowany tak, żeby grób był w jego centralnym miejscu.
No i będąc w środku tegoż meczetu zobaczyłem paru panów dziwnie gibających się przy tej klatce. Jeden tarł ręką i coś tam mówił w bok, drugi czochrał się, jakby go bardzo mocno plecy swędziały, trzeci gibał się z ręką na klatce i cicho łkał, widok normalnie jak z zakładu psychiatrycznego, serio.
Trochę głupio mi się zrobiło tak patrzeć na nich, wstydziłem się podejść bliżej i zaglądnąć w te kraty. Dziewczynom, na szczęście, się udało, ba, nawet zdjęcie cyknęły.
Mówiłem Wam o reklamie Hezbollahu wewnątrz? Trochę trudno było nie zauważyć. Można było też dać datek w szczytnym celu (ciekawe jakim? :), oryginalna skarbonka wygrała wszystko.
Kamień Południa
Na drugi strzał poszedł lokalny starożytny kamieniołom (z którego kiedyś starożytni brali kamienie na budowanie świątyń, z których ruin teraz Baalbek słynie) z… największym obrobionym blokiem kamiennym na świecie! Taki sobie prostopadłościan o wymiarach 21,5×4,8×4,2 metra i wadze, bagatela niemal 1200 ton.
Duży, kamienny, nazywa się Kamień Południa i.. tyle. O, flagę miał zatkniętą na czubku.
Poniżej był jego brat bliźniak, z tym, że ponoć większy. Jeszcze nie wiedzą dokładnie, bo dopiero pół odkopali.
Dolina Bekaa
Teraz mamy jechać na jakieś jedzenie, zaraz obok, w góry, do jakiegoś kuzyna. Ponoć niedaleko. Dobrze – jak niedaleko, to fajnie, myślę. A jednocześnie pojawia mi się w głowie znak zapytania. Bo jak to, kuzyn będzie dla nas coś gotował?
Ale góry, to góry, przynajmniej Magda się cieszy ;)
Jedziemy naszą strzałą. Kevin aż pali się do kierowania. Niestety, muszę ostudzić jego zapędy – strzała ma tylko jednego pana ;) Nikt inny nie może być kierowcą, bo jak coś się, odpukać, stanie, to mocno bekamy finansowo w wypożyczalni. Trochę smutny siada na miejscu pilota i ruszamy. Śmieję się pod nosem, bo widzę, jak mu nieraz noga wchodzi w podłogę, albo próbuje mi mówić, jak mam jechać. Typowe. Ewidentnie nie zasiada za często na miejscu pasażera.
Checkpointy też jakby mniej straszne. Kevin zagaduje każdego pana z kałachem i nas pięknie puszczają – chłopak jest z tego bardzo dumny i kraśnieje z zachwytu, słysząc pochwały dziewczyn. Następnego dnia mundurowi też nas tak puszczali, ale co tam.. ;)
Choć w sumie jakieś wrażenie jednak chłopak robi, czujemy się odrobinę bezpieczniej z nim na pokładzie.
Cały czas pomny jestem tego, że nasz MSZ ostrzegał przed wyjazdem w okolice Baalbek i doliny Bekaa.
Wojska jest w sumie dużo, a samochodów mało, więc miga mi przez głowę myśl, czy na pewno wiemy, co my robimy? W sumie, to potem dochodzę do wniosku, że ponad 60 pozytywnych komentarzy na couchsurf, które ma koleś nie wzięło się znikąd, więc niepotrzebnie się stresuję.
Widoki znowu oszałamiające, choć szybko się ściemnia. Magda się irytuje, bo pierniczy jej się aparat w telefonie, nie chce ostrzyć i łapać widoków. A jest co łapać! Jesteśmy w Bekaa, dolinie między górami Liban i Antyliban i kierujemy się w stronę tego pierwszego pasma – w oddali majaczy nam szczyt Mount Liban.
Swoją drogą, znajduję to zabawnym: najwyższą górą Libanu jest góra Liban, znajdująca się w górach Liban. Przynajmniej się dzieci na geografii się nie mylą.
Okazuje się, że Cyganie są też i w Libanie! Tacy normalni Romowie, jak i w Limanowej
Po drodze jeszcze zakupy – zastanawiam się nad piwem, ale w sumie kieruję. Pytam Kevina, mówi, absolutnie nie, nie można pić piwa jadąc, bo policja nie lubi. Mówię, ale to nie w czasie jazdy, potem, jak dojedziemy na miejsce. Śmieje się, że to akurat nikogo nie obchodzi, byleby nie pić jadąc.
Domek na drzewie
Dojeżdżamy do Yammoune, rodzinnej miejscowości Kevina. Słowo „rodzinna” jest bardzo specyficzne w tym kontekście. W mieście mieszka bowiem JEDNA rodzina. Wszyscy mają jedno nazwisko: Shreif. Kevin też ma na nazwisko Shreif. Jego kuzyni też. Ogółem, po całym Libanie jest ich jakieś 11 tysięcy Shreifów. I ponoć wszyscy się znają.
Na pewno chłopak zna się ze wszystkimi tutaj, bo co chwilę się zatrzymujemy na małe „marhaba”.
Yammoune to nie docelowe góry. Mamy jechać jeszcze wyżej. Jak to, wyżej? No tak, do domku na drzewie. Do domku na drzewie?? Tak. Do domku na drzewie.
Ale tam już nie dojedziemy naszą strzałą. Asfalt się w pewnym momencie kończy, jedziemy drogą gruntową, aż do miejsca, gdzie się dalej nie da.
Kevin mówi, że przesiądziemy się teraz do innego samochodu. I faktycznie, podjeżdża pikap – są i kuzyni, dwóch chłopaków w moro, na wygląd starszych od Kevina. Assir i Houssein.
Myślę: kurde, zaczyna się robić ciemno, jedziemy w góry, gdzie już nie ma cywilizacji, trzech obcych kolesi, ja i trzy dziewczyny.. jesteśmy 30 km od granicy z Syrią, 60 km od Damaszku – z zewnątrz to jest mocno średnio wyglądająca sytuacja i na dobrą sprawę każdy by się popukał w głowę, myśląc o naszej odpowiedzialności.
Ale to z zewnątrz. A my, na miejscu, zamknęliśmy nasz samochód, ubraliśmy się najcieplej jak mogliśmy i wsiedliśmy na pakę. A co, raz się żyje!
W mordę, jakaż to była jazda! Niby parę kilometrów, ale momentami wzniesienia miały chyba ze 40 stopni, podłoże to był żwir i kamienie, ciemno dookoła i 8 osób na samochodzie, z czego 5 na niezamykanej pace. W każdym razie wszyscy prawie, że w euforii, bo zaczyna się dziać COŚ.
Zajechaliśmy na miejsce i faktycznie jest domek na drzewie. Ale nie jakiś szałas, nie! Myślę, że właściciel, na upartego, mógłby w nim mieszkać cały rok (nie wiem, czy nie mieszkał). W domku materace do spania, mały piecyk, telewizor, światło (przypominam, całkowite odludzie!). Niedaleko drzewa wielka antena satelitarna, generator prądu, na dole kibel z prysznicem i bieżącą (!!!) wodą. Kibel ponoć lepszy niż u Kevina w domu :)
Kurde, koleś wykonał ogrom pracy, ponoć wszystko sam. Wszystkie achy i ochy, które łapie jak pelikan, są jak najbardziej zasłużone.
Ale największy opad szczęki dopiero nas czekał. Chłopcy zaprowadzili nas do szopy niedaleko domku, otworzyli drzwi (ciemno było) i kazali wąchać. Poczuliśmy charakterystyczny zapach zielonego. A oni wtedy nam je pokazali.
W szopie mieli wysoką chyba na 3 metry górę suszu z konopii. Jak to zobaczyłem, to gęba mi się otworzyła i nie chciała zamknąć ze zdumienia. Ja pierdolę, ciężki szok, szach mat i K.O.
Myślę, że paru moich zielonolubnych znajomych, to by się od razu chłopakom oświadczyło, żeby móc tu choć przezimować.
Przez chwilę miałem ochotę się w to walnąć plecami i walnąć kultową fotkę – na szczęście zanim wcieliłem to w czyn któryś z chłopaków krzyknął, żeby nie kłaść tam plecaka, bo psy na lotnisku chwila moment to wyczują. Pacłem się w głowę, bo koleś miał 150% racji! Przecież nawet gdy wylatywałem z Aten, na lotnisku wycierali mi dłonie jakimś gazikiem, by zrobić testy narkotykowe.
Plecak solidnie wytrzepałem, natomiast trzeba go będzie na pewno mocno wywietrzyć.
To było tyle tytułem wstępu i zapoznawania nas z otoczeniem. Poszliśmy pić herbatę i inne, zakupione wcześniej trunki do domku na drzewie i zaczęły się rozmowy, pokazywanie zdjęć i filmów na telefonie. Jakby opadów szczęki było za mało, to okazało się, że jeden z kuzynów jest członkiem Hezbollahu i walczył w Syrii z ISIS – zaczął pokazywać zdjęcia i filmiki ze swoich akcji. A potem, jakby na potwierdzenie, wyciągnął pistolet z pełnym magazynkiem i zapytał się, czy mamy ochotę postrzelać…
Nie chcieliśmy – było już całkiem ciemno i prędzej krzywdę byśmy sobie zrobili, niż w cokolwiek trafili. A poza tym jaka to przyjemność strzelać w świetle latarki? Noc była z tych bardzo ciemnych, takich, gdzie na odległość ręki nic nie widać.
Nie obeszło się oczywiście bez degustacji wyrobów, do których półprodukty były prezentowane wcześniej :) Pewnie zastanawiacie się teraz na co kolesiom taka góra suszu. Ja się też przez chwilę zastanawiałem, ale potem uznałem, że lepiej nie wnikać. Czasem lepiej wiedzieć mniej. Chłonąłem wieczór, bo takie rzeczy się za często nie zdarzają.
Zamach bombowy
Zastanawialiśmy się przez chwilę, czy tam nie zostać na noc, ale tylko przez chwilę. W sumie mieliśmy jeść, a nie jedliśmy nic, oprócz ciastek i innych frykasów, które kupiliśmy po drodze, więc trzeba było się pożegnać z domkiem i udać się na jakąś kolację – nasz gospodarz miał tam jakąś znajomą restaurację, do której chciał nas zabrać.
Podróż z powrotem do Baalbek była nadzwyczaj cicha, do momentu, aż Kevin nie zakomunikował, że w Bejrucie był zamach bombowy i kilkadziesiąt osób zginęło. Zmroziło mnie. Tego się właśnie najbardziej bałem i poczułem, że to ten gul, który miałem lądując w Bejrucie.
Od razu w mej głowie, przy haśle „dalsza podróż” pojawił się wielki znak zapytania. I myśl, że jak o tym w polskich mediach mówią, to pewnie nasze rodziny są już posrane ze strachu.
Mieliśmy jutro rano jechać do Trypolisu. To miasto, to libańskie skupisko sunnitów, którzy są tym bardziej ortodoksyjnym odłamem islamu i do których należą też ludzie z ISIS. Stąd też wytłumaczenie dlaczego ISIS walczy z Hezbollahem – ci drudzy są szyitami więc się nawzajem zwalczają; stąd też zamachy. Pierwsze me odczucie po info o bombie, to nie jedziemy tam. Nie wiem, w tym momencie się boję. Chyba muszę ochłonąć.
Przed knajpą zajeżdżamy do naszego hostelu – lepiej zaczekować się teraz, na wszelki wypadek. Na miejscu, zamiast starszego pana wita nas mało przyjazny i mało angielskojęzyczny gość – po Magdzinym panu ani śladu – i robi strasznie dziwną minę do naszych uprzednio ustalonych 12$ za osobę. Na szczęście mamy ze sobą Kevina – tłumacza, więc szybko koleś dzwoni do starszego pana (który okazuje się być właścicielem hotelu) i ustalamy stawkę 50$ za nocleg, za wszystkich.
W pokoju ziąb. Mówimy do kolesia, żeby zapalił w piecyku, który tam jest – on na to, że musimy sobie sami kupić olej na opał. Zaczyna nam się ciśnienie podnosić, nie tak się umawialiśmy, do cholery. Kevin mocno tłumaczy, koleś biega, dzwoni, w końcu przynosi beczułkę z olejem. Uruchamiamy, działa, proszę, żeby włączył tak, że jak za parę godzin wrócimy, to żeby ciepło było.
Sprawdzam jeszcze wodę – oczywiście nie ma ciepłej. Więc znów uprzejmie proszę pana by ogarnął ciepłą wodę – widzę wkurwienie na jego twarzy, ale posłusznie idzie coś załatwiać. Wraca po 10 minutach, włazi do kibla, odkręca wodę i siedzi tam. Po długiej chwili wychodzi z triumfalnym uśmiechem i wali „hot łoter okej!”. Żeby nie było, sprawdzam, faktycznie jest. To jeszcze papier toaletowy przynieś i już będzie na cacy.
Uśmiech mu zgasł momentalnie. Oj, wredny jestem ;)
Ale pokój wygląda znośnie.
Dojeżdżamy do knajpy – w środku, w TV migawki z Bejrutu. Jest dostęp do wi-fi, więc szybko piszę do rodziny, że wszystko ok, zamieszczam posta na facebooku, że wszyscy żyjemy. Jakoś nie widzę żadnej odpowiedzi, zero pytań, zero strachu, więc zakładam, że wszystko jest ok.
Wertuję trochę polskie strony w poszukiwaniu info i co? I nic nie znajduję. Google zwraca jedynie jakiegoś lakonicznego newsa z tvn24. To dziwne. No, ale może to na tyle świeża sprawa, że jeszcze nikt nie ogarnął tego, zakładam.
Kuchnia
W międzyczasie pojawia się genialny brat Kevina, jak mu było nie pomnę. Na wyżerce Kevin wczuwa się w rolę gospodarza, wszystkim nam coś zamawia, brylując w „towarzystwie” kelnera. Pewnie dlatego, że go dobrze zna – mówi, że zawsze bierze tu swoich gości, hehe. Zdecydowana większość z nas zadowolona z żarcia, mamy hummus, eggplant, manoushe, jagnięcinę i inne wynalazki, Magda, niestety, z rozrzewnieniem wspomina serduszka (asbe dajaj) z Bucho Snack z Bejrutu.
Jak dla mnie jedzenie bdb, choć kuchnia libańska jakoś za specjalnie mnie nie powala. To, co jemy dzisiaj jest fajne, ale jakbym dostał pierogi, to wolałbym. Na deser wchodzi bilion kcal w postaci gofra z polewą czekopodobną i niby bitą śmietaną – z puszki. To już na zatyk, bo naprawde, żarcia jest co niemiara.
Chcę wykorzystać jeszcze Kevina i opracować dalszy plan wycieczki. Mieliśmy jutro jechać do Trypolisu, ale po dzisiejszych zdarzeniach jakoś mi się odechciało. Kombinujemy na wszystkie strony i za każdym razem brakuje nam jednego dnia na zobaczenie wszystkiego. W końcu do nas dochodzi, że nie zobaczymy wszystkiego, co chcielibyśmy. Z czegoś trzeba zrezygnować. Jak dla mnie, to z Trypolisu.
Ustalamy, że rano idziemy oglądać światynie, potem jedziemy przez góry do rezerwatu cedrowego, do Bcharre, a w następne dni to się okaże. Kevin jeszcze sugeruje coś innego, żeby poczekać jutro na niego i pojechać do Zahle z nim, ale decydujemy inaczej. Może się zobaczymy w weekend w Jounieh, bo ponoć w soboty cały Bejrut jedzie tam na imprezy i on też ma tam zamiar być.
Stawiamy Kevinowi i bratu kolację, choć ten strasznie nie chce i jedziemy do hotelu, już mocno późno się robi.
Oczywiście w pokoju zimno jak cholera! Piecyk nie działa, zgasł – przypadek? Nie sądzę ;) Wkurwieni lecimy po kolesia, przychodzi i z łaską go z powrotem uruchamia. Po czym z uśmiechem komunikuje nam, że mamy jeszcze 15 minut, bo potem wyłączają prąd.
Ale jak to wyłączają? Ni chuja, nie zgadzamy się, prąd ma być. Nie, jednak nie będzie. W… całym mieście i, de facto, w większej części Libanu prąd jest wyłączany o północy i nie ma zmiłuj. Po prostu, ograniczenia w dostawach, nie wiem z jakiego powodu, ale są. Kto chce mieć włączoną lodówkę, czy np. TV, musi mieć swój generator.
Więc mamy 15 minut na mycie się (bo ciepłej wody też nie będzie przecież), naładowanie gadżetów elektronicznych ile się da i próbę ogrzania pokoju suszarką. Nic z tego, śpimy w zimnicy. My to z Magdą damy sobie radę, ale współczuję dziewczynom, bo im muszą wystarczyć śpiwory.
Dobranoc!
Ciąg dalszy nastąpi :)