Dokładnie rok temu zrobiłem trasę motocyklową, moją pierwszą „podróż życia”. Początek relacji, czyli poniższy tekst, napisałem jeszcze zanim powstał ten blog. Teraz nadarza się okazja na publikację, więc zapraszam do lektury.
Napisałem do Mariusza: „Mario, robię prawo jazdy na motocykl”.
Był sobie początek 2012 roku. Mario przyklasnął, a ja, jak obiecałem, tak zrobiłem. Po wielu bojach i stresach, w sierpniu tego samego roku zacząłem chwalić się na lewo i prawo, że zdałem egzamin za pierwszym razem!
I wtedy usłyszałem od Mariusza propozycję „wypadu” motocyklowego. Pomyślałem – spoko, bardzo chętnie gdzieś pojadę! Towarzystwo doświadczone, więc będę miał dobrą opiekę i dość mocno zapaliłem się do tematu. A potem się okazało, co to miał być za „wypad”. Otóż, szanowny mój kolega wymyślił sobie trasę do Turcji i z powrotem. Szybko przeliczyłem i wyszło mi, że to jakieś 7000 km (dla niego 2500 km więcej, w końcu mieszka w Anglii). Mając na uwadze moją świeżość, stwierdziłem, że muszę się zastanowić, bo to gruba sprawa. Zastanawiałem się jakieś 30 sekund. Najwyżej mnie gdzieś szlag trafi po drodze, to będą mnie wieźli :) Mariusz ma doświadczenie, nie na darmo wozi tabliczkę Iron Butt przytwierdzoną do tablicy rejestracyjnej, zna się na mechanice cokolwiek, a jak jeszcze obiecał pomatkować mi trochę na trasie, to już w ogóle.
Jedziemy we trójkę: Mariusz, Iwona jako plecak, plus ja. Oni na porządnym turystyku, Hondzie Varadero, ja na swoim damskim chopperze Yamaha Virago. Od razu wyszedł pasujący mi rozdział zadań: Iwona zaznaczała miejsca które „musimy” odwiedzić, ja jeździłem palcem po mapie, wybierałem drogi, dzieliłem na odcinki dzienne, etc, a Mariusz się zgadzał na wszystko. Po dwóch dniach wyszedł z tego całkiem zacny roadbook i sensowne podwaliny trasy.
Termin ustaliliśmy, trasę ustaliliśmy, dla mnie pozostały jeszcze trzy ważne elementy wyjazdu: urlop w pracy, ogarnięcie i zakup sprzętu/ciuchów na wyjazd i doprowadzenie motocykla do stanu „zrobię z 10 kilo z palcem w tyłku”.
Po dłuższych bojach urlop dostałem. Co prawda nie obyło się bez jojczenia w stylu „ale nikt w firmie nie dostaje 4 tygodni urlopu NARAZ”, ale obietnica ogarnięcia wszystkich spraw przed odjazdem, plus sam opis wyprawy zrobiły swoje i cały wrzesień miałem wolny!
Motocykl przygotował mi pan świetny mechanik Darek, więc, poza kilkoma upierdliwymi podróżami z warszawskiego Ursynowa do Otwocka, by ten motocykl przewieźć do niego, temat został załatwiony niemal bezobsługowo. Dodatkowo, obiecane miałem telefoniczne wsparcie techniczne w każdym momencie podróży, więc, w razie, gdybyśmy z Mariuszem poddali się przy jakimś problemie, mogłem dzwonić po fachową poradę.
Najwięcej czasu zeszło mi z ekwipunkiem na wyprawę. Standardowo, najpierw trzeba było wiedzieć co kupić, potem trzeba było to znaleźć, ale w takich miejscach, żeby się samemu nie puścić z torbami i, na koniec, tak rozplanować wydatki, żeby mieć za co żyć na codzień. Ubranie, ubezpieczenia, sprzęt turystyczny, elektronika, torby, części do motocykla… przy płaceniu powtarzałem sobie tylko, że to nie sprzęt na jeden wypad, że będzie mi służył długo. Inaczej, od razu zabiłbym tego węża w kieszeni i nie pojechał nigdzie. Na szczęście, w niemalże kluczowym momencie okazało się, że mam urodziny, a moja rodzina, pod tychże urodzin pretekstem, zdecydowała się zostać częściowym sponsorem mojej wyprawy.
W międzyczasie potestowałem trochę w Bieszczadach i motocykl i sprzęt i, musiałem przyznać, że wyszło dobrze. Mam taki barometr w sobie, że jak po podjętej decyzji „na nosa” czuję się spokojny, to potem okazuje się, że jest to dobra decyzja. I tak też było w tym przypadku. Czyli damy radę, nie ma lipy :)
Datę zbiórki i wyjazdu ustaliliśmy na 3. września 2013, w Krakowie. Mariusz z Iwoną jechali z północy Anglii, więc mieli do pokonania dodatkowo ponad 1500km po niemieckich autostradach. Ja stwierdziłem, że zresetuję się weekendowo w Krakowie, przy okazji robiąc generalną próbę jazdy z pełnym obciążeniem.
W końcu nadszedł długo wyczekiwany moment. Sobota, 31. sierpnia, ciepły, choć nie gorący, słoneczny dzień.
Pakowanie w piątkowy wieczór, po pracy, o dziwo, przebiegło bardzo sprawnie. Poukładałem sobie w głowie bagaż dużo wcześniej i to, co w teorii, wyszło też i w praktyce. Nie licząc drobnych korekt, pakowanie skończyłem za pierwszym strzałem. Miejsca było idealnie i torby można było znosić do motocykla. Niemal tak samo sprawnie poszło z mocowaniem majdanu na motocyklu – co istotne, jechałem bez żadnych kufrów mocowanych na sztywno, miałem same miękkie torby, więc stałem przed swego rodzaju wyzwaniem (przypominam, nigdy w życiu tego nie robiłem).
Godzina zero wybiła, jeszcze chwila rozmowy z osiedlowym żulem-zadymiaczem, który, na szczęście, poczuł należyty respekt, ostatnia sweetfocia, kask na głowę i jedziemy!
Tankowanie w niedalekim Statoilu, trasa do Krakowa w miarę dobra, wstępna trema jest, bo to pierwszy raz, takie wakacje. Co chwila gorączkowe myślenie, czy czegoś nie zapomniałem, co jakiś czas macanie się za dokumentami, pieniędzmi, paszportami, kluczami, etc. i natychmiastowa ulga pt. „uff, jest”. Słowem, wybywam z domu na dłużej.
Jako, że muszę tankować średnio co 200 km, zakładam, że w okolicach Kielc będzie pierwszy postój. Droga ładna, do Radomia ekspresowa, więc manetka odkręcona do 140 km/h. Spalaniem się nie przejmuję, oszczędzać jeszcze będzie gdzie. Stacji benzynowych od groma w pobliżu. W końcu wjeżdzam na obwodnicę Kielc, ładna droga, szeroka, normalnie Europa. Widzę, że niedługo trzeba będzie przełączyć na rezerwę w baku i szukać źródełka energii dla maszyny. Rozglądam się powoli.. i nic. Kilometr, dwa, pięć, dziesięć, dwadzieścia, rezerwa już dawno włączona, a tu nic! Pięknie, kur.., pięknie. Droga fantastyczna, ale zapomniało im się stacji dobudować, a mi się zachciało zapierniczać na maksa. Niestety, nic nie dała jazda 70 km/h przez kolejne kilometry, w pewnym momencie silnik się wziął i zgasł. Całe szczęście, że kupiłem sobie wcześniej przezornie ubezpieczenie od takich akcji – z tym, że z limitem dwóch pomocy na cały rok. Paliwo dowieźli, bezproblemowo, ale nieźle mi się ta impreza zaczyna, skoro na odcinku „zero” wykorzystuję połowę ubezpieczenia!
Resta trasy bez ekscesów, dojechałem bezproblemowo do Krakowa. Mariusz z Iwoną też już w trasie, nocują w Kolonii. Można zacząć weekend! :)