Najmniejsze Kraje Europy. Dzień 5 i 6. Oetz – Samnaun – Stelvio Pass – Gavio Pass – Edolo – Mortirollo Pass – Berninapass – Albulapass – Vaduz – Bernhardinpass – Osco

O tym jak przejechaliśmy przełęcze Grossglockner i Timmelsjoch w deszczu i jak wyglądają górki w okolicach Cortina d’Ampezzo poczytacie w poprzednim odcinku niniejszej opowieści!

Dzień 5.

Oetz, Austria

Ranek od wieczora zmyślniejszy.
Niby.
Wstaję na szczęście już bez bólu, koło 8.
Brat jeszcze śpi, więc idę do SPARa, 300 metrów niżej, na pierwsze zakupy na obczyźnie. Kupię Peterowi choć ręczniki, żeby nie było, że jesteśmy darmozjadami.
Chmur dużo, wilgoci sporo, jest dość rześko i nic mi nie mówi, czy będzie ładnie, czy tak jak wczoraj.

Wracam i weryfikuję stan wilgotności naszych betów. Wyschły częściowo, moje buty jeszcze mokre trochę, brata bardziej. Walę maksymalną ilość pakuł do środka. I rozmyślam, co z nimi dalej robić, czy jestem tysiaka w plecy, czy nie, czy da radę reklamować, czy nie. Trochę słabe to, żeby po jednym wieczorze z deszczem już się do niczego nie nadawały.

Wyszło słońce. Więc pierwszym pociągiem rano wynosimy wszystko co możemy na zewnątrz. Po tej operacji mamy w pokoju istne pobojowisko plus kupę papierów.

Plan na dzisiaj mieliśmy ambitny. Najpierw pobliska przełęcz Hahntennjoch, potem wyskok na 15 minut do Niemiec, zobaczyć Neuschwanstein i w dół, do Włoch, do Stelvio, odbicie na zachód do bezcłówki w Livigno, na dół do Gavia Pass i na koniec Mortirolo Pass, żeby wylądować w Brusio, w Szwajcarii, gdzie mieliśmy spanie. 500 km. Ale po poprzednich dniach wiedziałem, że na 100% się nie uda. Zastanawiałem się z czego zrezygnować.

Kupa z noclegiem

Jak codzień rano, po porannej toalecie wysłam wiadomość do laski, u której mieliśmy spać dzisiejszej nocy, że będziemy na pewno, żeby czasem jej się nie odwidziało. I coś mnie tknęło, żeby wejść na stronę CouchSurfing i sprawdzić wiadomości. Chyba myślałem o tym w kontekście przyszłych dni i upewnienia się, że wszystko ok. Wchodzę i widzę, że…. nie mamy noclegu na dzisiaj. Okazało się, 4 dni wcześniej laska napisała, że pokiełbasiły jej się daty i może nas jutro ewentualnie przenocować, dzisiaj nie. I pomimo tego, że powymienialiśmy się numerami, gadaliśmy po WhatsApp napisała mi wiadomość w aplikacji, gdzie zaznaczałem, że nie będę miał dostępu do Internetu.
No i tak jak mi dobry humor słońce przyniosło rano, tak ręce mi opadają. I już mi zeszła ochota na szybkie zbieranie się, śrubowanie ilości odwiedzonych miejsc. Akurat na ten dzień nie miałem żadnych noclegowych opcji awaryjnych. Trzeba było znaleźć coś nowego.
Przez myśl przeszła mi opcja, żeby to olać, pojechać zaplanowaną trasą i jak przyjdzie czas spania, to po prostu go poszukać.
Niemniej, wkurza mnie sytuacja, że mam mam coś wiszącego, nieogarniętego; świadomość, że jeszcze trzeba coś będzie robić nie daje mi się cieszyć przyjemnościami. Stwierdzam więc, że Niemców na pewno już nie odwiedzimy, Hahntennjoch też olewamy. I zaczynam szukać.
Pomoc przychodzi też ze strony mojego słońca, pozostałego w kraju, które rzuca wszystko, wchodzi w Internety i zaczyna mi podsyłać opcje noclegowe.

Po wysłaniu X zapytań, zdaję sobie sobie jednak sprawę, że i tak nic nie załatwię w przeciągu godziny, więc pierwotna myśl o olaniu tematu staje się ciałem i zaczynamy się zbierać do wyjazdu.

Wpada do nas Peter. Odaję mu ręczniki i dziękuje za pomoc. Patrzy na mnie z miną „a po ch.. mi to oddajesz? zluzuj!” po czym mówi, że jedzie zaraz na wakacje do Słowenii swoim maxi skuterem, ale żebyśmy się nie spieszyli, bo nie ma po co. Klucze możemy zostawić w pokoju.
Szczęka mi opada. Zaskakuje mnie tym mocno, ja nie miałbym takiego zaufania do ludzi.
Życzy nam dobrej pogody, przybija daszek i idzie do siebie. Zostawia bardzo pozytywne wrażenie.

Dochodzi południe. Większość ciuchów wyschła, moje buty są delikatnie wilgotne w środku, ale przy grubej skarpetce nie czuć. I mam nadzieję, że skarpetki same w sobie trochę wilgoci wyciągną.
Najgorzej ma brat. Jego buty nie są wodoodporne, nie są nawet motocyklowe, zwykłe, mocniejsze skórzane. Więc przemakają chwila moment i nie bardzo chcą się suszyć.
Zakłada mokre, trudno.

Neuschwanstein i Hahntennjoch olewamy. Z resztą, co do przełęczy, to nawet Peter mówił, że to zwykła, kręta dróżka, dupy nie urywa.

Jedziemy na południe, prosto na Stelvio.
Zaklinamy pogodę.

W efekcie mamy jak w bollywoodzkim hicie, czasem słońce, czasem deszcz.

Samnaun

Po przeszło 60 km mijamy znak pt. „gasoline 0,89€ =>”. O ile zwykle nie dowierzam takim reklamom, tak tym razem zatrzymujemy się i weryfikujemy to. Cena benzyny kusi.
Mapa w telefonie wskazuje, że mamy z 8 km do granicy z Włochami na południe i 2 km do granicy ze Szwajcarią na zachód. Drogowskaz pokazuje do zegarmistrzów i dodaje „duty free” i „19 km”.
Po zakupy duty free miałem w sumie jechać do Livigno, ale żeby tam się dostać, trzeba było zjechać z trasy i na nią wrócić, czyli ekstra zrobić 120 km. Więc, po chwili zastanawiania dochodzimy do wniosku, że opcja szwajcarska wygląda lepiej czasowo i kosztowo i ruszamy na zachód.
Dojeżdżamy do Samnaun.

Mieścina ewidentnie żyjąca z bezcłówki. Góry dookoła jak z reklamy Milki, sklepów i stacji benzynowych od groma.

Niestety, różu nie ma. Oprócz benzyny za 0,89€, cenowo jest słabo z innymi towarami. Miałem nadzieję na tańsze fajki, niestety, są znacznie droższe niż w PL. W zasadzie wszystko jest dla nas droższe.
Skończyło się na zatankowaniu do pełna i czekoladach Toblerone w standardowej cenie.

I już mamy wyjeżdżać stamtąd, a tu jeb. Lunęło z góry, jak z cebra. No szlag trafił.
Nic to, bardziej mokrzy niż byliśmy już nie będziemy. Trzeba jechać. Brat skarży się, że mój dwuczęściowego kondom, razem z nakładkami na buty, który to zestaw wziąłem z myślą o mej drugiej połówce, jak dołączy do mnie, a który wczoraj mu pożyczyłem, porwał się. Nic dziwnego, chłop niemal 10 cm ode mnie wyższy i dupę ma trochę większą. Niezastąpiona w takich momentach jest taśma Pattex: jak zakleiłem nią ochraniacz na buty wracając z Turcji w 2013, tak trzyma do teraz.
W każdym razie sklejam spodnie i podklejam buty jeszcze raz, dokładnie, nie spieszy nam się ze względu na deszcz.
I, jak już kończymy ubieranie się i ruszamy, przestaje padać.
Ale ciuchów nie ściągamy, lepiej dźwigać, jak ścigać.

Stelvio

Dojazdówka pod Stelvio przepiękna. Jedziemy cały czas dość szerokim wąwozem, jest płasko, po jednej i po drugiej stronie góry, droga szeroka i wyszło słońce. Żałuję strasznie, że nie zrobiłem tam ani jednego zdjęcia, ani jednego filmu – oszczędzałem miejsce na samo Stelvio. Ale jak ktoś lubi szybką trasę, z dużymi zakrętami i ślicznymi widokami, to te 30 km od granicy austriackiej do Prato Allo Stelvio jest bardzo miłym preludium do samej przełęczy.
Cały czas patrzę w niebo, jak wyglądają chmury. Są, część z nich ciemna, ale nie potrafię wywnioskować, czy będzie z nich deszcz, czy nie.

Przy wylotówce na przełęcz robimy sobie przerwę na żarcie (mielone jeszcze z domu, zjadliwe), toaletę, etc.
Widzę sporo motocyklistów jadących z góry. Próbuję wywnioskować z ich ubioru jaka jest pogoda na górze. Część jedzie w ciuchach przeciwdeszczowych, część bez. Zaczynam machać do nich i na migi pytać, czy pada. Większość patrzy na mnie jak na idiotę, ale paru łapie o co chodzi i odpowiada mi kciukiem skierowanym w dół. Czyli pada. Fak.

Tak w ogóle to mamy szczęście, bo jak widać na zdjęciu dojazd do Stelvio ma być niedostępny jutro..

Jedziemy.
Siąpi.
Patrze w górę.
Przejaśnia się.

Trzymam mocno kciuki.

Pierwsze zakręty jadę po mokrej drodze. Ale, im wyżej, tym lepiej.
Pierwsze widoki dupę urywają.
Do pokonania mamy 50 zakrętów po 180 stopni. Wkurzam się na siebie, bo mam mały problem z płynnym wychodzeniem z nich – albo za wolno to robię, albo za późno dodaję gazu, bo non stop mi szarpie motocyklem i muszę wysprzęglać. Na szczęście jest gdzie ćwiczyć, więc robię sobie poligon.

Przestaje padać.

Zdradzę już przyszłość, deszcz opuszcza nas na dobre, w zasadzie przez najbliższy tydzień pada tylko raz.

Dopiero na górze widać to, co na zdjęciach w Internecie. Spędzamy tam dobre pół godziny.

Dochodzi 18. Trzeba ruszać dalej.

W międzyczasie udało mi się małe karate z kartami pamięci i robię trochę miejsca na kamerze. Mogę nagrać cały zjazd. Mam wrażenie, że jest dużo łagodniejszy, niż wjazd.

Jeśli ktoś nie był jeszcze na Stelvio, a ma ochotę popatrzeć jak wygląda przejazd przez przełęcz z poziomu kasku motocykla, to zapraszam na przeszło pięćdziesiąt minut z Youtube.

Gavia i śmierć w oczach

Dojeżdżamy do Bormio. Przy drogowskazie na Gavia mamy chwilę zastanawiania się, bo możemy jechać prosto, na Tirano i okolice, albo skręcić na przełęcz.
Jest przed 19., pogoda zrobiła się bardzo ładna, więc trudno, raz się żyje. Jedziemy w stronę Gavia.

GPS cały czas mówi mi, że nie wolno w tamtym kierunku, że nie ma drogi. Nauczyłem się już go ignorować.

Passo Gavia
Passo Gavia

Widoki ładne, natomiast nawierzchnia ewidentnie słabsza. Im wyżej, tym gorzej. Zakręty miłe, szybkie, ale jest trochę strach przed nierównymi poboczami, łatwo wyłapać drobne kamienie.
Na samej górze asfalt zaczyna przypominać ukraińskie drogi w karpatach. Jedziemy 30 km/h i lawirujemy pomiędzy dziurami.
A sama przełęcz jest fantastyczna. Widoki zapierają dech w piersiach, momentami wygląda to jak skalista pustynia. Jakże duża odmiana od „komercyjnego” Stelvio.

Passo Gavia

I tutaj, odwrotnie jak w Stelvio, zjazd jest karkołomny, bardzo. Dość powiedzieć, że słaba droga jedzie nad samym zboczem, w dół jest kilkaset metrów, barierki są tylko przy najostrzejszych zakrętach.
Dwa razy łapię pobocze przy wyjściu z agrafki, raz to tylko fartem wychodzę z poślizgu bez ślizgu – a już w głowie miałem myśl, żeby zeskakiwać z motocykla.
Ale to i tak nic w porównaniu z tym, jak przed 180-stopniowym zakrętem, na kilkudziesięciometrowej skarpie widzę brata, jak w ten zakręt wchodzi w pozycji żużlowca na wirażu i znika mi z pola widzenia. Przez ułamek sekundy serce mi zamiera, po czym 20 metrów dalej oddycham pełną piersią, bo widzę go stojącego przy barierce. Całego. Z motocyklem również w pozycji stojącej.
Przez te pół sekundy zdążyły mi przelecieć przez głowę wszystkie możliwe scenariusze konsekwencji zdarzenia – choć, dziwnym trafem, każdy z nich zakładał, że w przepaść poleci sam motocykl, a on zwyczajnie zeskoczy z niego wcześniej.

Potem stwierdził, że już miał w planie położenie moto i widział je spadające w dół – za duży zakręt, czego nie było widać, za duża prędkość przed, w efekcie późne ostre hamowanie nie pozwoliło mu się złożyć. Zdążył w ostatniej chwili.

Ja mam dość ostrej jazdy, dochodzi do mnie, że każda wywrotka tu, to strata motocykla; wyraźnie zwalniam. I tak do samego dołu, do Ponte di Legno.

Barbara

Dzisiaj jeszcze miała być przełęcz Mortirolo. Ale jak dojeżdżamy pod nią, jest już ciemno. Chyba trzeba odpuścić, bo przecież nie mamy ogarniętego noclegu.
Znajdujemy ładną ławeczkę przy samym wjeździe na trasę, odpalam Internet i zabieram się za szukanie.

Mam małego dopalacza w postaci zbliżającej się ciemnej chmury i błysków pojawiających się w oddali.

Oczywiście w CouchSurfing nikt nie odpowiedział na moje zapytania. Odkopuję linki z Air B’n’b przesłane przez Magdę rano i znajduję jeden, całkiem blisko i za cenę 30€ dla dwóch osób – najniższej w okolicy. Jest to mój pierwszy raz z tym portalem, więc nie wiem jeszcze, że tam się nie da zarezerwować noclegu w tym samym dniu, szczególnie o 22. (a przynajmniej w przypadku tej konkretnej oferty). Na szczęście kobieta do której piszę dość szybko odpowiada – uświadamia mi powyższy fakt i jednocześnie zgadza się byśmy przyjechali do niej i nocowali bez pośrednictwa portalu.
Mamy do niej 5 km, 10 minut zajmuje nam dojaz. Jesteśmy w Edolo.

Barbara, bo tak ma na imię właścicielka mieszkania, na oko ma ok. 40 lat, mieszka z córką i jest bardzo sympatyczna. Dostajemy duża sypialnie, herbatę, dużo gazet do butów. W czasie rozmowy okazuje się, że ma kiepsko z pracą, jest tylko dorywcza, więc czuję, że nawet głupie 30€ od nas się jej przyda.

Poza tym, to fajna miejscówka.

Dzień kończymy z 262 km, razem mam 2494. Mapka poniżej.

Dzień 6.

Rano udaje nam się wstać już o 8. I, o dziwo, o 10. jesteśmy w gotowi do drogi. Dostaliśmy jeszcze śniadanie z rana, skromne, bo skromne, ale było.
Widać, że w nocy padało.

Barbara całkiem artystycznie mieszkała

Dzisiaj wycieczka na północ, do Liechtensteinu i z powrotem na południe. Nocleg w Osco, w Szwajcarii. Potwierdziłem już wczoraj, żeby się znów z ręką w nocniku nie obudzić.

Mortirollo

Zaczynamy czuć zmęczenie drogą i tempem, zaczyna wychodzić stres i mamy pierwsze mocne spięcie między nami. Przygotowany jestem na to, bo w każdej mojej wyprawie, po pewnym czasie przychodziła burza i trzeba było wybuchnąć, żeby wywalić skumulowane złe emocje. Niemniej, tym razem jest dosyć mocno i pada ciężka artyleria, która nie rozwiązuje problemu, a jedynie zwiększa irytację. Plus jeden jest taki, że zostanie to w rodzinie, a drugi, to że na moto jest każdy sam, nie mamy interkomów, więc po wyprztykaniu się jest czas na przemyślenia i uspokojenie się.
Zahaczamy jeszcze o sklep, jeszcze na fochu, czyli z minimalną ilością wymienionych zdań.

Najpierw wracamy do tego, czego nie zrobiliśmy wczoraj: Mortirollo Pass. Przełęcz bardzo popularna wsród rowerzystów. Motocykli widzieliśmy raptem parę, za to cyklistów od groma. Mała ciekawostka: ta trasa była kilkukrotnie częścią wyścigu Giro d’Italia. Widać od groma różnych napisów farbą na asfalcie. Ma to swój klimat!


Ten przejazd również uchwyciłem kamerą.

Bernina

Niedługo później wjeżdżamy do Szwajcarii. Od razu czuć różnicę. Jak powiem Milka, to wszyscy mający TV w domu chyba zrozumieją o co chodzi.
Po drodze mijamy słynny Bernina Express, pociąg łączący Poschavio z Chur i jadący przez dwie przełęcze, które i my zaliczymy: Bernina Pass i Albulla Pass. Pociąg mijamy jak jedzie sobie spokojnie przy asfalcie, co już jest czymś niezwykłym, natomiast później widzimy, że to tylko preludium, bo tory spokojnie sobie jadą… asfaltem.

Bernina Express…
…właśnie tędy jeździ. Ci w domu muszą mieć widoki, jak kursuje.

Chwilę potem wjeżdżamy na przełęcz. W porównaniu z poprzednimi górkami, Bernina wygląda jak autostrada, a przynajmniej tak się po niej jeździ. Zakręty szybkie: ostre i jednocześnie bardzo szerokie. Zaczynam w końcu mieć banana na twarzy, który rośnie jeszcze bardziej, jak czuję w końcu podnóżki trące o asfalt. Jest suchutko, więc nie mam żadnych obaw o przyczepność.

Cały przejazd Bernina, razem z widokami południowo-wschodniej Szwajcarii (od Poschavio) na filmiku poniżej

Albula

Zaraz po Bernina wypadamy na trasę 27, by po 5 km skręcić w stronę AlbulaPass. Wcześniej zatrzymując się w miasteczku nad rzeczką na małe papu i ze smutkiem stwierdzając, że 5 dni to max co mielone z domu wytrzymały. Zaczęły pleśnieć, oj, nieładnie z ich strony.

Kurde, byle miejscowość, a widoki takie, że głowa mała!

Jak Albulpass nie jest za bardzo wymagającą trasą, tak widokowo jest to chyba najładniejsza trasa, którą jechaliśmy w trakcie tej wycieczki.
Z resztą, oceńcie sami.

Pierwszy z Najmniejszych

I w takich okolicznościach przyrody dojechaliśmy do Chur, miasteczka malowniczo otoczonego górami. I od Chur dowiedzieliśmy się co znaczy jeżdżenie niepłatnymi drogami po Szwajcarii: wszędzie ograniczenia do 60 km/h, ruch bardzo duży, co 2-3 km ronda na których robią się korki. Frustrujące to, bo bardzo spowalnia wycieczkę; nie przyspieszysz, bo widmo nadziania się na fotoradar, czy szwajcarskich policjantów, nieuchronność i wysokość mandatu są najlepszym tempomatem.

Na dodatek zrobiła się nam pogoda. Ale to tak, że w samej kurtce ciężko wytrzymać z gorąca. Niska prędkość nie pomaga w wietrzeniu.

W końcu dojeżdżamy do pierwszego z 4 najmniejszych krajów Europy, które zamierzam odwiedzić.

Liechtenstein ma ze Szwajcarią unię celną, co skutkuje brakiem kontroli na granicy i gospodarczą, co oznacza, że walutą tam jest CHF. Choć w zasadzie można płacić też w € (jest jeden stały przelicznik i w sumie nienajgorszy).

Nie powiem, czuję małą ekscytację z tej wizyty, podobną jak we Władywostoku.

Przejeżdżamy przez niemal cały kraj, od południa do północy. Ekscytacja szybciutko mija – niewiele ciekawych rzeczy widać po drodze.

A przejechaliśmy całe państwo po to tylko, żeby dojechać do poczty. Bo odwiedziny to jedno, ale wysłanie pocztówek stąd to niemal obowiązek!
Google powiedziało, że poczta w Liechtensteinie jest tylko jedna.

Na niej tanio nie jest. 3 kartki + znaczki = 7€. 10 zł za jeden zestaw.

Kartki wysłane, a tu zaczyna się robić późno – 17. A przed nami jeszcze od cholery km. Czyli zaczynamy się spieszyć.

Rozglądam się też za jakąś stacją, bo rezerwa zaczęła się świecić jakiś czas temu. Tanią stacją, bo akurat za benzynę płaci się tu więcej niż w Austrii. Gdy w końcu znajduję odpowiednią, samoobsługową, okazuje się, że nie akceptuje ona innych kart niż szwajcarskie. Wkurzam się, bo tracimy na tym 15 minut.

Jedziemy do następnej, mamy powtórkę z rozrywki. I coraz większe opóźnienie.

Zaczynam się już irytować, bo przejechaliśmy raptem 20 km, a jest już 18. W końcu zajeżdżam na pierwszą lepszą tanksztelę. Już nie patrzę na cenę, tylko na to, żeby móc nalać do baku i być w stanie za paliwo zapłacić. I udaje się, choć to chyba najdroższe tankowanie na trasie.

180 km jeszcze przed nami. Oszczędna jazda poza płatnymi autostradami to nuda, gorąco, duży ruch i niska prędkość. Męcząco i frustrująco. I długo, dlatego musimy zrezygnować ze Splungenpass. A potem nawet przejazd przełęczą Św. Bernarda nie zostaje za mocno w głowie, bo po chwilowym rozprężeniu spowodowanym paroma zakrętami, wracamy do nudnej jazdy. I na dodatek zaczyna się ściemniać.

Wsi spokojna, wsi wesoła

Osco

Łykamy kilometry, jeden za drugim. Bez patrzenia na boki, bo już ciemno.
Nie wiem dokładnie gdzie mamy spać, jedziemy na adres wklepany w GPSa.
Co się okazuje? Że przejechaliśmy jakieś 150 km nudnymi drogami po to, by na ostatnich 5 km zrobić sobie wspinaczkę na zbocze góry bardzo wąską drogą. W kompletnych ciemnościach. Niemal jak przejazd przez Mortirolo

Chyba dobrze, że nie widzieliśmy tej drogi wcześniej, człowiek nieświadomy mniej się boi.

Dzisiaj spać mamy u kolegi Nicoli. Na miejscu okazuje się, że chłopak zaprosił nas do swojego domku „letniskowego” do którego akurat zjechała się cała rodzina.
Przyjeżdżamy późno, jest już 22.30, wszyscy śpią. Po cichu dostajemy mikroskopijny pokój, w którym oprócz łóżka nie mieści się niemal nic, ledwo 3 kufry wchodzą.

Niestety, bratu chyba coś nie w smak, albo nie przeszedł mu do końca poranny foch, bo przy rozpakowywaniu się mocno wyskakuje do mnie. Choć mam straszną ochotę zareagować równie mocno, odpuszczam. Nie chcę eskalować, bo późno, cicho, Nicola cały czas nam towarzyszy, więc nawet i trochę głupio. Ale ciśnienie mi skacze, fajnie, że przed snem.

Przed spaniem gadam jeszcze chwilę z gospodarzem, bo okazuje się, że wyjeżdża wcześnie rano do Zurychu, na jakąś rozmowę w sprawie pracy. Robi mi się przez to trochę głupio.
Raczej niefajnie tak wpadać w nocy, dostać nocleg od kogoś za darmo i wybyć rano bez żadnego kontaktu, choćby działo się to z jego powodu. Tłumaczę się trochę i przepraszam, argumentuję, że taka specyfika wyjazdu. Uspokaja mnie, że wszystko ok.

Długich rozmów nie ma, rano trzeba wstać.

W pokoju okazuje się, że brat ma mnie głęboko w poważaniu, bo zabrał całą pościel dla siebie. Nic to, wyciągam śpiwór i idę spać.

Dzień zakończony z 427 km, razem 2921 km za mną.
Mapka poniżej.

W następnym odcinku wrócimy do Włoch po to, by się rozstać (planowo, nie przez wyżej opisane scysje), po czym już samotnie wjadę do Francji na Route des Grandes Alpes. Do poczytania tutaj (klik)!

1 Comment