Poprzedni odcinek, w którym poczytacie o tym jak wygląda przekraczanie pieszej granicy izraelsko-jordańskiej, jak wynająć samochód w Aqabie i jak wygląda noc na pustyni Wadi Rum, jest dostępny tutaj (klik)!
Wadi Rum, Jordania
Rano
Słyszę „halo, idziecie”? Rozpoznaję głos Kuby. Ja pierdziele, która godzina? Nie chce mi się patrzeć na zegarek, w ogóle nie chce mi się ruszać, jestem raczej nieprzytomny, więc rzucam – „która jest?”. „Wpół do szóstej” – odpowiedź. O matkoboska, oni wstali i idą oglądać ten wschód słońca!
Ruszam się delikatnie i w tym momencie czuję milion igieł w głowie i pod oczami. No nieeeeee… Znów ta głowa! Kurwa, nie mówcie, że to przez kaca!
Wyciągam rękę ze śpiwora, podnoszę ją delikatnie i już wiem w czym problem. Pięć centymetrów nad moim nosem jest jednocentymetrowa szpara od „okna”. A zaraz naprzeciwko mam drzwi wejściowe, równie szczelne. I czuje, jak wieje. A jakikolwiek chłodny przeciąg to dla mojej głowy zabójstwo. Taki urok migren, co zrobić.
Jakie to głupie i dziwne przekonałem się w Kenii, w bungalowach nad Oceanem Indyjskim, gdzie jedynym sposobem walki z nocnymi upałami były wiatraki sufitowe – włączywszy taki nieopatrznie jednej nocy na fula, owszem, było mi przyjemnie chłodno, ale rano już nie wstałem. I cały dzień, w tym wyrze, zdychałem przez ból głowy.
Nie, żebym wczorajszym pijaństwem temu wszystkiemu nie dopomógł, nie, cegła spora została dorzucona – ot, po prostu, człowiek głupi jak złapie smaki.
Ni hu hu, nie dam rady, śpię. Magda też zostaje.
— Nie, chłopaki, idźcie sami.
Z łóżka zebrałem się chyba o 10. Pospałbym dłużej, ale spokoju nie dawała mi myśl, że umawialiśmy się na wczesny dość wyjazd na jazdę jeepem. Z drugiej strony nikt nie przychodził do namiotu i nie gonił, żeby wstawać. Śniadanie dostałem do łóżka, ale zrezygnowałem, nie jestem jeszcze w stanie nic przełknąć.
Wygramolam się z namiotu i czuję, że jest mega słabo. Kac gigant. Poszła ponad paczka fajek na wieczór. No to już wszystko jasne. Przeciąg i fajki, dzień dobry.
Ale co widzę? Nie jestem ostatni! Hehe, z drugiego namiotu wychodzi rozespany Leszek, w podobnym stanie jak ja. Oj, jak to dobrze mieć kompana w ogonie.
Nie mam siły, żeby nawet z nim pogadać. Łącze się z nim w bólu w ciszy.
Obóz rano i cała okolica wyglądają równie ciekawie jak w nocy.
Zaczynam się zastanawiać, czy aby nie zrezygnować z wycieczki jeepem, bo naprawdę słabo się czuję. Wciągam na siłę placka z jakimś hummusem, zarzucam procha i dogorywam, czekam – może coś się polepszy.
Wszyscy się zbierają, zaraz mamy jechać. Jezusmaria, przecież trzeba jeszcze zebrać rzeczy z namiotu!
Na szczęście mam anioła, Magdę. Wyręcza mnie – ogarnia i pakuje wszystkie nasze bety. Uff..
Umm Fruth
Jedziemy na dwa samochody. Jeden z paką, z siedzeniami dla ludzi do oglądania widoków, drugi zamknięty, na bagaże. Wbijam się samotnie do drugiego.
Tamci mają widoki, ja niestety jadę w pozycji na popielniczkę.
Po 15 minutach telepania po dziurach pierwszy przystanek. Skalny most Umm Fruth. Nie zmieniam pozycji.
10 minut później stwierdzam jednak, że chyba głupio tak przyjechać do Jordanii, zapłacić kupę hajsu za atrakcje i poddać się kacowi. Więc pooglądam choć.
Może też to trochę rozchodzę.
Wszyscy wyleźli na górę. Zbieram siły i idę.. raz kozie śmierć.
Wydawało mi się, ze skoro wszyscy są na górze, to jest tam jakaś dogodna droga. Niestety, trzeba się wspinać na czworaka.
Na górze jest tak fajnie, że robimy sesję zdjęciową.
Siedzieliśmy tam chyba ze 40 minut.
Po zejściu czuję, że jednak muszę odpocząć. Za dużo chodzenia w górę i w dół :)
Zajmuję swoje miejsce w zamkniętym jeepie. Chwilę potem wpada poddenerwowany Jarek. Zagubił gdzieś telefon. Przeszukuje bagaże, nie ma. No, to mamy drugi zagubiony na tej imprezie :)
Dzielimy się zatem. Paka jedzie na następną atrakcję, zamknięty jeep wraca do naszego obozu na poszukiwania.
Nie mam siły na siedzenie na naczepie, jadę z Jarkiem. W sumie to też chodzi mi po głowie przeczucie, że zostawiłem na siedzisku przy ognisku pendrive, który wyciągałem poprzedniej, pijackiej nocy.
W obozie panowie mówią nam, że poskładali już wszystko i żadnych ekstra sprzętów nie znaleźli. Faktycznie, ani Jarek nic nie znajduje, ani ja swojej rzeczy nie widzę (mam jeszcze podejrzenie, że jest w bagażu, więc się nie przejmuję za bardzo).
Ostatnia szansa dla Jarka w namiocie.
Po 10 minutach wychodzi z tryumfującą miną. Jest! Zapodział się pod materacem.
2:0 dla nas.
Wsiada do samochodu i rzuca „20 JOD”. Pytam „co 20 JOD?”. „No 20 JOD im chyba trzeba dać, za to, że przyjechaliśmy tutaj”.
„Nie, no, Jarek, bez jaj, ładne dziękuję powinno mu wystarczyć”, mówię i na tym kończymy dyskusję. Wróci do nas ten temat.
Wąwóz Khazali
Jedziemy do naszych. Niedaleko byli.
Kac mnie znów naciska.
Wychodzę nieśpiesznie z samochodu, jesteśmy przy wąwozie Khazali.
Niby atrakcja, ale nie ma co oglądać. Wąwóz jest wąski, jest w nim sporo wody. Podobno ma długość 150 m, ale nie można wejść za daleko, o ile nie chce się brodzić w kałużach.
Jedyną faktycznie ciekawą rzeczą są wydrążone na ścianach napisy nabatejskie.
Jarek tradycyjnie kręci wideo, Bartek brodzi w wodzie, bo mu dekielek od obiektywu wpadł :)
O wiele większe wrażenie robi za to skała, której częścią jest wąwóz. Jest pionową ścianą, nacieki na niej wyglądają z daleka jak dalekowschodnie pismo i jest naprawdę duża!
Wpadam na genialny pomysł, żeby pod nią wyjść.
Z dołu wydaje się, że to niedaleko. Ale po 10 minutach, po przejściu pierwszych 150 metrów czuję się jak Bartek w Tienszanie. Tętno 180 i każdy krok, to masakra. Ale nie poddaję się, wypocę tego kaca.
Jak wychodzę na górę, to już wiem, po co się tak męczyłem.
Z tego miejsca pięknie widać najwyższy szczyt Jordani, Jabal Ramm (1738 m n.p.m.)
I dopiero, jak jestem tam, to widać, jak wielkie są te skały.
Spróbujcie znaleźć mnie na tym zdjęciu (podpowiadam – czarna kropka na środku mniej więcej 1/3 wysokości zdjęcia)
Jedziemy w kolejne miejsce.
Salim
Przyjeżdżamy na miejsce, mamy oglądać czerwone wydmy. Nagle, nasz kolega Salim mówi, że to ostatnia rzecz którą widzimy, na niej kończymy.
No co ty, nasz drogi kolego? Jak to już koniec?
Salim twierdzi, że już 3h minęły i koniec, kropka.
O, ty dziadu, to jak zachwalałeś nam swoje usługi, to pokazywałeś na mapie chyba z 10 miejsc, które mamy zobaczyć, a teraz wywalasz nas po 2? Taki z ciebie jest uczciwy handlarz?
Głośno mówię – no nie, obiecywałeś nam dużo więcej, więc jedziemy dalej. Na co Salim odpowiada – to w takim razie płacicie po 35 JOD od osoby.
Normalnie szlag mnie trafia. Kolejny dziad, który uwielbia cyckać turystów, jak ja mam dość takich „usługodawców”!
Wypadam z samochodu, zły już jak diabli i mówię wszystkim co i jak. Cała radość z ustępującego kaca i ładnych widoków ucieka.
Decydujemy, żeby kończyć wycieczkę wracać do samochodów. Przy okazji mówię Salimowi, żeby się popukał w głowę, że dostanie więcej kasy.
Dojeżdżamy pod nasze samochody. Bez słowa wyciągam swoje rzeczy z bagażnika i wsadzam do Peugeota. A kolega Salim zaczyna wyliczać swoje: po 35 zamiast 25 JOD za osobę + 20 JOD za telefon Jarka i 20 JOD za drewno, które spaliliśmy mu wczoraj. Czyli razem 320 JOD.
Oż ty cwaniaku, to nagle ci koszty wzrosły o 60%? 120 zł za podwiezienie 3 km po telefon i drugie 120 zł za naręcze suchych gałęzi na 15 minut ogniska? Won!
Widzę, chłopaki jednak coś dyskutują, Bartek z Tytusem zastanawiają się co i jak. Głośno mówię po polsku, że chyba kolesia grubo pogięło, jeśli liczy na to, że tę kasę dostanie.
Wkurzony, chcę zakończyć interakcję z typem. Zbieram od wszystkich kasę i wręczam Arabowi brakujące 150 JOD (wczoraj daliśmy mu 50 JOD „na drewno”) dodając, że jest dupkiem i robi świetną reklamę wszystkim przewodnikom. Ten dalej dziamdzia, że ma być więcej. Jako, że nie zwykłem dyskutować z takimi typami, odwracam się na pięcie i idę pakować bety do samochodu.
Ale widzę, że chłopaki się łamią i dyskutują czy dawać kasę, czy nie. Znów mi się ciśnienie podnosi – no nic, jak chcą, niech płacą, ja się nie mieszam.
Jarek mówi, że policję zawoła – no spoko, ale po co? Przecież stoimy pod budką tourist police, rezydent budki stoi koło nas, patrzy się i nic nie mówi. A na słowo „police” głupio macha ręką, jakby zaznaczając swoją obecność. Przecież to pewnie sąsiad albo kolega naszego Salima, tak się nic nie zwojuje.
Wsiadam do samochodu, odpalam silnik.
Chłopaki dają w końcu 10 JOD. No cóż, ich sprawa, ich kasa.
Jest 14. Czas jechać w stronę Petry.
Desert Highway/King’s Highway
Bierzemy do samochodu Kubę i Karola. Trzeba ogarnąć spanie koło Petry – to najturystyczniejsze miejsce w Jordanii, więc podejrzewamy, że ceny też będą odpowiednio wysokie.
Mamy Internet, więc są możliwości.
Tym razem Karol staje na wysokości zadania i znajduje spanie na 8 osób za 49 JOD – wychodzi po 35 zł na łebka. Hotel Mussa Spring w Wadi Musa, niedaleko Petry. Świetnie, wiemy gdzie jechać.
Jedziemy w stronę drogi nr 15 – Desert Highway.
Po drodze mijamy słynne Siedem Filarów Mądrości – charakterystyczny twór skalny, nazwany tak na cześć T.E. Lawrence i jego twórczości.
Wbijamy się na autostradę. Znów się czuję perfekcyjnie. Kac przeszedł, głowa nie boli, jadę samochodem, za oknem widoki, można obserwować przydrożne i nie tylko życie.
Do Wadi Musa GPS pokazuje mi dwie drogi. Jedna to jazda autostradą do Ma’an i skręt na zachód – czyli cały czas dwa pasy, na koniec krótki odcinek lokalny. Druga, to skręt na drogę nr 35 i ewidentna jazda po górkach.
Wszystko mi jedno, więc pytam reszty, jak jechać. Jedynie Karol okazuje się decyzyjny w tej kwestii i decyduje, że jeśli odległość jest podobna, to lepiej jechać po górkach, bo widoki będą lepsze.
Wrzucam zatem trasę krętą.
Bartek trzyma się równo za nami. Wcześniej mówił, że trochę źle mu się jedzie, ale teraz widzę, że ciśnie równo. Super!
Ale, w pewnym momencie, na dość mocnym podjeździe, zakrętach i parę kilometrów przed skrętem na 35, ginie mi ze wstecznego lusterka. Zatrzymuję się na poboczu i czekam. Po paru minutach podjeżdża, ale dość wolno. Mówi, że ma jakiś problem z hamulcem ręcznym, że kontrolka mu się włącza, ale w tej chwili akurat zgasła. Może będzie dobrze. Jedziemy dalej. Po chwili znów go nie widzę.
Teraz jednak koncentruję się na zjeździe z autostrady.
Zastanawiałem się, czy będzie widać skręt na naszą trasą. Widać. Przed oczami pokazał nam się jebitny drogowskaz z napisem < – PETRA i (35) KING’S HIGHWAY.
Aha, czyli to jest jednak główna droga do naszej atrakcji, GPS chce znów jechać po swojemu.
Poczta nadana
Skręcamy i paręset metrów dalej czekamy na Bartka, którego ciągle nie widać.
Po 5 minutach dojeżdża.
Mówi, że kontrolka mu się zapala i wyłącza i dziwnie się samochód prowadzi. Robimy szybki test ręcznego, ząbek po ząbku i wygląda na to, że działa poprawnie. Łapie tak, jak powinno.
To co, jedziemy dalej? Ruszamy.
Widoki są przepiękne – góry i kręta, szeroka i pusta droga. Gratuluję Karolowi świetnie podjętej decyzji.
Bartek oczywiście zniknął z widoku. Nie chcę się zatrzymywać co 15 minut, więc dopiero po przejechaniu 15 km zatrzymujemy się na jakimś skrzyżowaniu i czekamy ma nich.
Na zewnątrz strasznie piździ, jesteśmy na wysokości prawie 1700 m n.p.m. więc oglądanie widoków, mimo, że pięknych, lepiej robić w cieple. Siedzimy w samochodzie.
10, 15, 20 minut, ciągle ich nie ma. Zaczynam się martwić, że coś się złego stało. Szybka decyzja: wracamy po nich.
Przejechaliśmy ze 3 km z powrotem – jadą. Zatrzymujemy się, wyskakuję z samochodu i pytam czy coś się stało. A chłopaki, zadowoleni i uśmiechnięci oznajmiają, że… zwyczajnie znaleźli dobrze wyglądający kibel, więc się „zatrzymali na poczcie, nadać paczkę”. Ręce mi opadają i zaczynam się śmiać. Już nawet nie chciało mi się znów denerwować, że siedzimy, czekamy i się martwimy, bo cały splot sytuacji wydał mi się tak groteskowy, że jedyną reakcją był śmiech.
Z samochodem już wszystko ok ;)
Jedziemy, do celu mamy 30 km.
Po 5 km widzę dość szerokie pobocze z lewej strony, na wybrzuszeniu zakrętu i napis „view point”. Nauczony doświadczeniem zjeżdżam tam bez zastanowienia. Powinno tam być coś ładnego. I co? I oczom naszym ukazuje się taki oto widok.
Rozglądam się trochę dookoła i widzę znak z napisem, że jest do punkt widokowy na Petrę. Jesteśmy podjarani tym, że już się zbliżamy, że już czuć to, co mamy oglądać, nie wiedząc, że tak naprawdę do tej Petry to w linii prostej jest co najmniej 15 km i widać co najwyżej skały, czy pasmo skał, w których 15 km dalej wyżłobione jest to miasto.
Ale widok robi robotę.
Wadi Musa
Do Wadi Musa dojeżdżamy pół godziny później. Po małym kluczeniu znajdujemy w końcu nasz hotel.
Wygląda całkiem znośnie. Mamy zarezerwowane dwie czwórki.
Jarek z Bartkiem idą je oglądać i udaje im się wynegocjować zamianę ich czwórki na dwie dwójki.
Nasza czwórka jest na 3 piętrze, niestety bez windy, więc trzeba się ze wszystkimi betami tarabanić na górę.
Pokój wygląda ok, z tym, że jest bardzo zimno. Natomiast jest klimatyzacja, która grzeje. Zostaje włączona i dostajemy obietnicę, że będzie ciepło. Woda ciepła też jest.
Po nocy na pustyni i spaniu w opakowaniu, to miła i bardzo doceniana odmiana.
Możemy dostać w hotelu kolację za 7 JOD (haha, drożej niż sam nocleg) i śniadanie rano za 3 JOD od osoby.
Decydujemy, że idziemy szukać żarcia na miasto na wieczór, ale śniadanie to rano chętnie zjemy.
Już chyba wiem dlaczego taka niska cena noclegu. Hotel leży dość mocno poza miastem, do centrum jest ze 2,5 km.
Jest zimno. Chłopaki jadą do miasta samochodem, my idziemy na nogach.
Po drodze jesteśmy świadkami nietypowej sytuacji: w pewnym momencie słychać huk klaksonów i widać chyba ze 20 samochodów jadących drogą, trąbiących, z krzyczącymi ludźmi w środku, niektórzy kierowcy są zamaskowani. Zastanawiam się, czy mam się spodziewać zaraz wyciągniętych kałachów, czy to może Jordania wygrała puchar świata w bierkach sportowych i się dlatego tak cieszą? Choć, w sumie, przecież drugie nie wyklucza pierwszego ;)
Przejeżdżają bez ekscesów, kałasznikowów nie widać, strzałów też nie ma. Co poniektórzy machają do nas :)
Pół godziny później, szukając jedzenia w centrum, ponownie widzimy bipczącą kawalkadę. Od ulicznego sprzedawcy falafeli dowiadujemy się, że to niestety ludzie protestujący przeciwko korupcji w kierownictwie Petry. Ponoć pieniądze idą do prywatnych kieszeni, a pracownicy mają problemy z dostawaniem pieniędzy. Druga wersja, którą słyszałem później, to taka, ze sprzeciwiają się prywatyzacji skalnego miasta. Jakkolwiek trudno wyłapać jaka jest prawdziwa przyczyna akcji, tak stoi za tym jakaś niesprawiedliwość.
Z tego, co wiem, to bilety wstępu do Petry jest bardzo drogi i kosztuje niemal 280 zł za dzień! Zważywszy na ilości turystów odwiedzających to miejsce, to jest to niezła żyła dochodu i myślę, że każdy jego zarządca po pewnym czasie będzie wzbudzał emocje.
Jedzenie jest drogie. Dość licha kanapka z shoarmą – 3 JOD (17,50 zł), kanapka z falafelem – 1 JOD, ze 300 ml zupy z ciecierzycy – 2 JOD. Wychodzi na to, że najtaniej i najsyciej jest się opchać falafelami, co też czynimy.
Ale małe szczegóły robią miłą atmosferę. Takie coś w jadłodajni dostajemy gratis ;)
Zastanawiamy się też nad planem na następne dni. Po burzliwych dyskusjach ustalamy, że jutro idziemy zwiedzać Petrę, śpimy jeszcze jedną noc w tym samym hotelu i w sobotę rano jedziemy w stronę Ammanu.
Jarek i spółka jeszcze myślą nad swoją wersją, na pewno jutro idziemy oglądać ruiny razem.
Na zewnątrz jest już bardzo zimno. Wracamy do hotelu – w naszym pokoju, mimo włączonego grzania na 29 stopni, jest zimnica. Ustawiamy je na 32 stopnie, może coś będzie lepiej.
Pobudkę ustalamy na 7., żeby o 8. być gotowym do wyjścia.
Dobrze, że woda pod prysznicem jest gorąca.
Dobranoc!
Następny odcinek jest w całości poświęcony symbolowi i najbardziej znanej atrakcji Jordanii – Petrze i znajdziecie go tu (klik)!
P.S. Większość zdjęć jest autorstwa NOSFOTOS :)