Prolog
Skąd pomysł na Białoruś i to w dodatku motocyklem? W sumie, to nie wiem. Pamiętam, że spory czas temu, jakoś przypadkiem moje myśli zeszły na dni wolne w roku 2017. W tym czasie mieliśmy już zabukowane bilety na wyprawę dookoła połowy świata (RThW – Round The half World), ale cała reszta urlopu, który chomikowałem od wielu lat, była ciągle dostępna. Krótki rzut oka na wyliczenia, które wskazywały, że mam jeszcze deko ponad trzy tygodnie wolnego, na rozkład długich weekendów w ciągu roku, na białe plamy na naszej mapie miejsc odwiedzonych momentalnie narysował mi w głowie plan na cały rok: opisane już Mołdawia, Naddniestrze i Ukraina na majówkę, Skandynawia na dłuższy wyjazd wakacyjny i niniejsza Białoruś na sierpniowy, przedłużony weekend.
Nie wiedziałem tylko w jaki sposób tę Białoruś zaliczymy. Jak pewnie większość z Was wie, albo przynajmniej coś się Wam o uszy obiło, białoruski batiuszka trzyma ten kraj w małej izolacji międzynarodowej, a to oznacza, że wjazd tam wymaga wizy.
Ale! Okazało się, że chwilę wcześniej ten sam Łukaszenko zdecydował się na delikatne zluzowanie i otworzenie się na innostrańców z zachodu i najpierw zezwolił na wjazd do obwodu grodzieńskiego bez wizy, a chwilę później dodał do tego 5-dniowe zwiedzanie całego kraju pod warunkiem, że przylecimy do Mińska samolotem.
To trochę rozszerzało nam możliwości wjazdu do kraju. Niemniej, krótka analiza możliwości szybko dała odpowiedz: Grodno i okolice to dla nas za mało na zwiedzanie, a ceny biletów lotniczych do Mińska i z powrotem nie należą do najniższych. Czyli obie odpadają. Jaką mamy inną opcję? Na pewno wizową i na pewno pojazdem. Samochód to wygoda, ale i kolejki na granicach oraz opłaty drogowe, autobus to ograniczenia logistyczne i brak dysponowania czasem, stąd, metodą eliminacji wyszło, że jedziemy motocyklem.
Przygotowania
Czyli co, jaki mamy plan? Trzeba załatwić wizę, ogarnąć trasę pod dwa kółka i modlić się o dobrą pogodę.
Jedziemy.
Zaczynam od odłożenia planowania trasy na bok. Na pierwszy ogień idzie wiza, bo ta wydaje się największym problemem. Weryfikuję stronę ambasady i procedury i trochę się zatrważam, bo pojawiają się trudności: albo znajdę kogoś stamtąd, kto wystawi nam zaproszenie, albo dostanę fizyczne potwierdzenie noclegu z hotelu na, uwaga, hotelowym papierze firmowym, albo będę musiał bujać się z pośrednikami, którzy za załatwienie wizy turystycznej zażyczą sobie odpowiednią kasę.
Mam zagwozdkę, bo nie znam żadnego Białorusina, w hotelach nie zamierzam spać, pośrednicy za pomoc liczą sobie w stówkach, a to zdecydowanie za drogo. Trzeba inaczej.
Zaproszenie
Rozwiązaniem okazuje się Couchsurfing. Mimo, że trasy nie mam jeszcze ustalonej, to wiem, że na pewno chcę pojechać do Mińska. Więc najnormalniej w świecie piszę wiadomości do mieszkańców białoruskiej stolicy, gdzie, do standardowego zapytania o nocleg dołączam delikatną prośbę o pomoc przy temacie wizy.
Kilka godzin później zbieram szczękę z podłogi, temat jest niemal załatwiony. Odpisuje jedna z zapytanych osób, kolega Dima, który informuje mnie, że nie ma co się bawić w zaproszenia, że do wizy wystarczy sam adres jego zamieszkania, strona tytułowa jego paszportu i żebym mu podał adres, to on mi to wszystko zaraz wyśle.
Po raz kolejny ludzie korzystający z CSa powodują u mnie opad szczęki jeśli chodzi o bezinteresowną pomoc. Zadaję sobie pytanie, czy sam byłbym gotowy zrobić coś takiego i z przykrością stwierdzam, że nie, że miałbym potężne obiekcje i bałbym się zaufać nieznajomej osobie.
Tym bardziej cieszę się z szybkiego i bezproblemowego załatwienia sprawy.
Dzień później mam już skan białoruskiego paszportu, dwa wnioski wizowe i dwa zdjęcia (swoje i Magdy) ładnie przygotowane w koszulce.
Ubezpieczenie
Jest jeszcze jedna rzecz do załatwienia w kontekście wizy: musimy mieć ubezpieczenie zdrowotne, które trzeba dołączyć do wniosku. Tu pojawiają się kolejne schody, bo na stronie ambasady są wymienione tylko cztery „międzynarodowe” towarzystwa, które są akceptowane (TUEuropa, AXA, BTA, Signal Iduna) i trzeba mieć wykupioną polisę u jednego z nich na co najmniej wnioskowany czas pobytu.
Ale znów mam szczęście! Dawno temu dostałem kartę kredytową, do której mam przypisane ubezpieczenie podróżne dla siebie i 2 osób podróżujących ze mną. I okazuje się, że jest to polisa zabezpieczana akurat przez AXA. Trochę ryzykownie, ale idę na przebój i zakładam, że potwierdzenie takiej polisy załatwi sprawę – co prawda, żeby je uzyskać potrzebne były ze dwa maile i ze dwa telefony, niemniej finalnie dostaję do ręki ładny dokument potwierdzający ubezpieczenie naszej dwójki na białoruską wycieczkę.
Dorzucam go ładnie do koszulki i biegnę do konsulatu.
Wiza
Tam, pomimo sporych kolejek, formalności idą sprawnie. Choć w ich trakcie ze dwa razy uśmiecham się pod wąsem z politowaniem na przejawy biurokracji. Świstek z ubezpieczeniem jest tylko majtnięty wzrokiem, widać wystarcza potężne logo wydawcy w nagłówku – pani zakreśla punkt z wymienionym zakresem ubezpieczenia, nie sprawdziwszy niczego poza tym. Na koniec dostaję świstek, z którym muszę iść do banku (koniecznie Millennium) i tam zapłacić za wizę – €25 od osoby, ale koniecznie dzisiaj bo inaczej przepadnie. I za 5 dni mam wrócić po paszporty z wizą.
Bank
Do banku idę wieczorem, po pracy.
Czasem człowiek ma wrażenie, że PRL obecnie można doświadczyć w ZUSie, ewentualnie za wschodnią granicą. Okazuje się, że nie tylko. W Millennium dostaję piękny przykład, że poziom niekompetencji biurw tam urzędujących jest bardzo często wprost proporcjonalny do poziomu ich wyszczekania pt. „co pan mi tu?”. Otóż pani mnie obsługująca zwyczajnie nie potrafi przyjąć wpłaty 50€ płatnej w złotówkach i, co najśmieszniejsze, bynajmniej nie jest jej z tego powodu przykro. Eskalowanie sprawy do poziomu jej kierownika przynosi tylko efekt „nie obsłużymy pana, bo nie wiemy jak, ewentualnie może pan zapłacić w €, bo to prościej, a jak nie, to sio”, jakbym specjalnie na takie okazje nosił na codzień walutę w portfelu.
Całość dyskusji przypomina dialog z Barejowego „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. Brakło mi tylko finalnego zdjęcia i powędrowania do galerii sław pt. „tych klientów nie obsługujemy”.
Chcąc – nie chcąc (niestety, jak zwykle w takich sytuacjach poszkodowany jest klient) tracę godzinę na jałowej dyskusji i muszę dymać do domu po walutę (dobrze, że miałem jakieś europejskie zaskórniaki, bo miałbym niezłą lipę z szukaniem czynnego kantoru o tej porze w Warszawie), a potem do jedynego otwartego jeszcze oddziału (ach, te centra handlowe), żeby koniecznie zapłacić dzisiaj.
Udaje się, niemniej, na koniec dostaję jeszcze przysłowiową wisienkę: każą mi zapłacić dodatkowe 5 zł za to, że wpłacam walutę na konto w ich banku :))
Uff, wiza odhaczona, można się brać za trasę.
Trasa
Ta jakoś wybitnie trudna nie jest. Białoruś nie jest w ogóle krajem który motocyklista musi koniecznie odwiedzić. Każde z ościennych pańśtw ma znacznie więcej do zaoferowania. Toteż w planowaniu trasy nie ma co brać pod uwagę walorów widokowych, tam drogi służą wyłącznie do zmiany miejsca pobytu. Trzeba się skupiać wyłącznie na miejscach do odwiedzenia. Stąd, jako pierwsze na mapę trafia Mińsk (zawsze chciałem tam pojechać), a potem wymyślam, że pojedziemy śladami polskiej przeszłości. I tak, do Mińska dołączają: Brześć, Różana, Mir, Nieśwież, Zaosie, Świteź, Nowogródek, Lida, Stare Wasiliszki i Grodno. Razem wychodzi jakieś 1,3k km i wygląda to tak:
W międzyczasie noclegi się poprzez Couchsurfing ogarnęły, więc zamykam temat przygotowań do wyjazdu. Dodatkowo, kolega Dima jeszcze raz posadził mą szczękę na podłodze poinformowawszy mnie, że ma dla mnie dwie białoruskie karty SIM na których jest sporo Internetu, już zarejestrowane, do odebrania w Mińsku i nie chce za to żadnych pieniędzy. Słów brak.
Na pogodę nie mam wpływu.
No, to w drogę!
Dzień 1. Warszawa – Brześć nad Bugiem – Różana – Mińsk
Na dzień dobry znów zaplanowałem nam porządnego strzała wytrzymałościowego – ponad 600 km z Warszawy do Mińska, plus, po drodze granica polsko-białoruska, zwiedzanie Twierdzy Brzeskiej i ruin pałacu Sapiehów w Różanie. To na pewno zajmie nam kupę czasu. Do tego znika nam jedna godzina (zmiana strefy czasowej). Stąd wyjechać z domu powinniśmy nie później niż o 8:00, przy okazji uprzedzając naszego mińskiego gospodarza, że będziemy późno.
Nie potrafię sobie wytłumaczyć dlaczego, bo jest to strasznie nielogiczne, ale za każdym razem w trasie mam nadzieję, że dam(y) radę wyjechać o czasie. Nigdy się to nie zdarzyło. Co nie przeszkadza mi wierzyć, że następny raz już właśnie taki będzie, zgodny z planem.
Tym razem ruszamy z jedynie półtoragodzinną obsuwą, o 9:30.
Pogodę mamy, jeszcze, bardzo gorącą i słoneczną. Jeszcze, bo w mediach mówią, że od zachodu idzie potężny front z deszczem i kilkunastostopniowym ochłodzeniem – koło południa ma atakować okolice Warszawy i gonić dalej na wschód. Jest jeszcze promyk nadziei, bo kilkudniowe prognozy mówią, że ten front złamie się przed naszą wschodnią granicą i skręci na południe, więc jest szansa, że nam się upiecze.
Tego się trzymamy.
Droga, o dziwo, mimo weekendu, jest zatłoczona. Wyjazd z Warszawy, w kierunku Terespola, gdyby nie motocykl, byłby bardzo wolny.
Jest gorąco. Na tyle, że zatrzymując się na pierwszy postój w okolicach Białej Podlaskiej w ciągu sekundy zaczyna nam cieknąć tu i ówdzie.
Emocje pograniczników
Na granicy w Terespolu meldujemy się ok. 12.30. Kolejki w zasadzie brak, przede mną stoją ze trzy samochody. Hmm, chyba dobrze, może przeprawa będzie krótka.
Mimo tego polska kontrola trwa z 15 minut.
Zawsze stojąc na granicach zastanawiam się nad radzeniem sobie takich celników z emocjami. Bywając w takich miejscach, mam odczucie, że bardzo często zdarzają się jednostki, które nad swoimi w ogóle nie panują.
W czym rzecz? Otóż, macha do mnie celnik, żebym podjechał motocyklem. Podjeżdżam, zatrzymuję się, odwracam i grzecznie patrzę na niego, co dalej. A ten do mnie z ryjem, tak na ostro – „no wyłączżesz ten silnik!!”. Szczerze, to spodziewałem się przez chwilę, że zaraz pałę wyciągnie i mnie przez plecy pociągnie.
Po czym wydziera mi z ręki paszporty warcząc „zielona karta!”, w ogóle nie patrząc, czy jej aby w paszporcie nie ma. Pierwsza myśl – no co za cham. Druga myśl – zaraz mnie cofnie z tej granicy.
Znika w kantorku, po czym po 10 minutach wraca z szerokim uśmiechem, wręcza nam paszporty z miłym „dziękuję” i życzy szerokiej drogi.
Przypadek dla psychologa? Czy psychiatry?
Białoruś
Do Białorusi wjeżdża się przez most na Bugu.
Na dzień dobry widzę małą kolejkę i chodzącą celniczkę. Podjeżdżam do niej i od razy słyszę pytanie, czy nie widziałem gdzieś przypadkiem znaku STOP po drodze.
O, fak, nie zwróciłem uwagi, pewnie będzie problem zaraz.
Ale robię wielkie oczy i z bezczelnym uśmiechem walę, że nie i że to przez to, że się na nią zapatrzyłem tak bardzo.
Działa! Uśmiecha się i bierze paszporty.
A STOP był 20 metrów wcześniej, jak byk.
Formalności załatwiamy szybko: zostawiamy zapisane druczki imigracyjne (wziąłem ich sporo z konsulatu jak byłem załatwiać wizę i przezornie wypełniłem jeszcze w domu) z których dostajemy świstki wyjazdowe, dodatkowo dostajemy karteczki z informacjami o pojeździe i pasażerach, które trzeba zostawić przy opuszczeniu granicy oraz pieczątki do paszportu. Pani od razu kieruje nas do kanciapy, gdzie trzeba zapłacić myto za białoruskie drogi. Dziwi mnie to, bo podobno motocykle są zwolnione z opłat, więc dopytuję o to. Niestety znajomość tematu przez pograniczników sprowadza się do wzruszenia ramionami i cichego nie znaju.
Jak nie znaju, to olewam kanciapę. Ryzyk-fizyk.
Przy okazji uderza mnie jeszcze jedna rzecz – przejeżdżałem wiele razy przez granice polskie z byłymi republikami rosyjskimi i nigdzie nie miałem problemów z dogadaniem się z celnikami; na granicy ukraińskiej to nawet po polsku mogłem swobodnie rozmawiać. A tu nawet nikt się nie sili, żeby próbować się skomunikować.
Dobra, pytam, czy to już wszystko i czy już jesteśmy w Białorusi. Nie, jeszcze kontrola celna, mamy jechać na czerwoną linią.
Jedziemy 100 metrów dalej. Faktycznie, są dwie kolejki. Jedna, czerwona, z rzeczami do oclenia, druga zielona, oznaczona „nothing to declare”. W obu stoi sporo samochodów, a my trochę głupiejemy, bo nie wiemy, dlaczego kobita wcześniej mówiła, żeby na czerwone, skoro my nie mamy nic do oclenia.
Pytamy paru osób, nikt nic nie wie. Dziwne.
Nic, po 20 minutach czekania aż się coś ruszy u czerwonych postanawiam pojechać za zielonymi, którzy jakby są odprawiani częściej.
Zajeżdżam z grupą samochodów, wychodzi grupa celników, w tym jedna pani z psem i sprawdzają samochody.
Podchodzą do mnie, daje ładnie paszport i wszystkie świstki. Jakaś inna pani patrzy na paszport, na rejestrację i trochę zdziwiona pyta mnie po rosyjsku, czy mam coś (nie rozumiem co). Mówię nie pomiemaju, po czym słyszę, że chyba powinienem jednak być w czerwonej kolejce. Do mnie zaczyna dochodzić, że najprawdopodobniej muszę zwyczajnie oclić motocykl (podobnie jak przy wjeździe do Naddniestrza) – stąd hasło „nothing to declare” mnie nie dotyczy.
Ładnie i grzecznie pytam, czy mam się wrócić na koniec kolejki, czy mogę przejechać pod budkę z czerwonej strefy.
Mogę przejechać.
Świetnie, jedziemy wprost na czerwoną strefę.
„Nasza” celniczka daje tej „czerwonej” nasze paszporty i prawdopodobnie tłumaczy naszą sytuację.
Na odchodnym pytam ją, czy wszystko w porządku i co by się mogło ewentualnie stać. W odpowiedzi słyszę „mogli wam skonfiskować pojazd”.
Nie wierzę własnym uszom, ale poważna mina i prawdziwe historie o białoruskich celnikach przeczytane wcześniej powodują, że po kręgosłupie przechodzi mi mały dreszcz.
Grubo.
„Czerwona” oddaje paszporty i znika.
Stajemy w kolejce przy budce. Przed nami jeden samochód.
Czekamy.
Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia minut. Palić nie można.
Przy budce obok stoi motocykl na tureckich blachach. Widziałem go już jak zajeżdżaliśmy do kolejki, czyli stoi już tu przeszło godzinę. Kierowcy nie widać.
Czekamy kolejne 15 minut, w końcu przychodzi „czerwona” i odprawia samochód przed nami. Bierze nasze paszporty, sprawdza papiery i próbuje przekazać, że brakuje nam jakichś świstków. Po rosyjsku. Polski niet, angielski tym bardziej niet. Odpowiadam jej po polsku, że nie rozumiem jakich. Ona kiwa głową, że nie rozumie co do niej mówię. Normalnie czeski film, czuję się jakbym był w Chinach.
Na migi prowadzi mnie do gabloty zawieszonej na słupie, w którym jest miliard dokumentów w cyrylicy małym drukiem, wszystko opisane wyłącznie po rosyjsku i wskazuje, że powinienem był się zapoznać. Jasne.
Choć, w sumie, to ja przyjeżdżam do nich więc, de facto, ma racje.
Na tyle, co wyłapuję, to chodzi o deklarację celną na motocykl. Biorę te papiery, czytam i widzę, że sam nie dam rady. Za trudna ta cyrylica. Idę do niej z długopisem, z nie poniemaju i smutną miną. Działa i w końcu dostaję realną pomoc w postaci pokazania palcem co i gdzie zaznaczyć i co i gdzie wpisać. Wypełniam w dwóch egzemplarzach i czekam, bo „czerwonej” znów nie ma. 10 minut mija, pojawia się, w końcu bierze nasze paszporty, mija kolejne 15 minut i w końcu JEST! Mamy to! Dostajemy paszporty do ręki, szlaban otwarty, możemy wjeżdżać.
Witamy w Białorusi!
Na zegarku mamy 15. Nieźle, jak na początek podróży.
W przygranicznym sklepie wymieniamy pieniądze i kupuję fajki. W bankowym kantorze jest całkiem sensowny kurs, za to w fajkowniach (są osobne sklepy z papierosami) wszystkie witryny są pozakrywane i nie ma Marlboro, na których zakup liczyłem. Nic, potestujemy inne marki, zważywszy, że cena bardzo zachęca – najtańsze papierosy są po 2 zł!
Brześć wita nas tak samo jak Bendery w Naddniestrzu: szerokimi i pustymi drogami. Od razu czuć postsowiecki klimat.
Jest czysto, nawet bardzo.
Miasto omijamy, jedziemy od razu oglądać brzeski Krepost.
Po drodze widać termometr. Nie wierzymy oczom. 38 stopni w cieniu.
A od granicy nadciągają ciężkie i ciemne chmury.
Bresckaja krepasć
Zbudowana w XIX w., jako bat na Polaków twierdza, to jeden wielki skansen sowieckości. Zaczynając od wszechobecnych pięcioramiennych gwiazd, gierojowych haseł, poprzez strzeliste obeliski, jednoznacznie się kojarzące pomniki, na lecących z głośników marszach kończąć – wszystko ma przypominać jedno.
Ale ma to też swojskie konotacje dla mnie – mam wrażenie, że cofam się do czasów dzieciństwa, do umierających już, ale ciągle wtedy istniejących pochodów, dożynek, uroczystych apeli. miejsko-wiejskich festynów, które mi, jako zupełnie nieświadomemu świata gówniarzowi kojarzyły się z zabawą, czasem wolnym, odświętnym ubraniem i słodkościami.
Nawet babuszka stojąca z boku z wózkiem i sprzedająca lody po półtora rubla wygląda podobnie, tak samo jak smakują te jej lody, spacerujący ludzie też wyglądają jak z typowego, sowieckiego obrazka przedstawiającego szczęśliwych ludzi.
Jakżesz łatwo można się zatopić w tak idyllicznym obrazku.
Maszerujemy sobie tak, w rytmie marszów, od pomnika, do gwiazdy i z niepokojem obserwujemy zbliżający się do nas granat nieba. Chyba czas już uciekać.
Niedoczekanie nasze. 3 minuty później mamy rzęsisty deszcz.
I szczęście, bo ulewa okazała się letnia – gwałtowna i piętnastominutowa.
Co prawda ciuchy zostawione na moto są dość mokre, ale to w sumie nawet dobrze, bo upał jeszcze nie zelżał i raz, że wyschną szybko, a dwa, że trochę pochłodzą w trakcie jazdy.
Różana
Następny przystanek, to ruiny zamku Sapiehów w Różanie.
Po drodze jeszcze miła niespodzianka na stacji benzynowej – za pełny bak paliwa (circa 20 litrów) płacę mniej niż 50 zł. Miesiąc temu, w Norwegii płaciłem trzy razy więcej..
Granatowe na niebie nie ustępuje. W zasadzie to uciekamy przed nim, bo cały czas mamy chmury za plecami.
Pisałem wyżej, że drogi w Białorusi są niemotocyklowe. Może i zakrętów mają mało, ale trafiamy na niemal 100 km trasy P85 z asfaltem jak stół, pomiędzy lasami i polami, z minimalną ilością zabudowań i praktycznie zerowym ruchem. Idealnie na tempo w okolicach 100 km/h, aż do naszego kolejnego celu. Powoli łapię klimat.
W Różanie niespodzianka. Choć może lepszym słowem jest „rozczarowanie”. Bo ruiny to rzeczywiście ruiny.
Ok, jest piękna brama wejściowa, są ładne zabudowania, jako jej przedłużenie, ale te resztki pałacu to raczej straszą. Choć pokazują jak wielka była to posiadłość.
Piętnaście minut tam spędzone w zupełności wystarcza.
Mińsk
Jest 18. Do Mińska i miejsca spania mamy 250 km. Na szczęście większość po M1, czyli tzw. Olimpijce, trasie budowanej przed Igrzyskami Olimpijskimi w Moskwie w 1980, mającej w założeniu połączyć Berlin z Moskwą (kawałki jej polskiej części wchodzą teraz w skład autostrady A2).
Deszcz nas szczęśliwie omija, choć widać, że go nie brakowało.
Ruch jest niemal zerowy, nawet jak już wyjeżdżamy na magistralkę.
Wsi spokojna, wsi wesoła.
Ciemności łapią nas już przed Mińskiem. Tam też się delikatnie zagęszcza na drodze. Choć do poziomu Warszawy jest daleko.
Ilia, u którego mamy spać dzisiaj, mieszka w północnej części miasta. Przez to, że wjeżdżamy od południa musimy objechać cały Mińsk obwodnicą. W nocy robi to super wrażenie, miasto jest jak na tacy.
Na miejscu, gospodarze czekają już na nas. I co niemal staje się standardem, jesteśmy witani kolacją i osobnym pokojem do spania. Ilia to młody prawnik, jego żona jest chemikiem, ślub wzięli całkiem niedawno i są świeżo po kupnie mieszkania, w którym jesteśmy.
W trakcie powitalnej nasiadówki, oprócz standardowych, „podróżniczych” tematów próbuję wysondować jaki mają stosunek do sytuacji w swoim kraju. Wiem, trochę to tendencyjne, ale przekazy medialne u nas to jedno, moje odczucie po jednym dniu to drugie, a nieprowokowane wynurzenia autochtona to trzecie.
I zadziwiające, ale ten temat jakby nie istnieje. Rozmawiamy sobie o wyjazdach, o wizach, o pracy, o życiu i nic, jakby to, co mnie tak ciekawi było absolutnie nieistotne, nie mające żadnego wpływu na życie i samopoczucie.
Może rzeczywiście tak jest?
Dzień kończymy 618 kilometrami. Stan od domu 618 km.
Dzień 2. Mińsk – Mir – Nieśwież – Baranowicze
Rano gospodarze nie zważają na to, że mamy kupę kanapek ze sobą, które nie mają nieskończonego terminu przydatności do spożycia i niemal wmuszają w nas śniadanie.
Miłe to, ale też trochę krępujące. Bo jak ładnie odmówić, jak ktoś się tak bardzo stara? No i jak przy tym nie wyrzucać swojego jedzenia?
Bierzemy się na sposób i odwracamy kota ogonem (to popularne teraz): skoro oni w nas wmuszają śniadanie, to my w nich też wmusimy. I tak, nasze kanapki trafiają do białoruskich żołądków.
Dzisiejsza trasa jest zdecydowanie krótsza, niż wczoraj, ale mamy więcej (czasowo) zwiedzania – Mińsk i dwa post-Radziwiłłowskie zamki: w Mirze i Nieświeżu.
Na pierwszy rzut idzie Mińsk.
Jak można zwiedzić miasto mając do dyspozycji kilka godzin? Jeszcze, tak jak my (no, przynajmniej ja) nie lubiąc łazić po muzeach czy innych atrakcjach? Najlepiej nie zsiadając z siodła motocykla.
Brzmi dziwnie i po łebkach, co? Ale zauważcie jak bardzo popularne na zachodzie Europy i w Stanach są odkryte autobusy i tzw. city tours. A motocykl ma taką przewagę, że nawet z pełnym bagażem ma w poważaniu korki i wjedzie tam, gdzie samochód, a tym bardziej bus nie dadzą rady. No i trasę zwiedzania sobie ustalamy sami. Choć w tym przypadku nam ustawił Ilia, wskazując nam co powinniśmy i możemy zobaczyć bez zbędnego zatrzymywania się i zsiadania.
Olimpijka
Z miasta udaje nam się wyjechać przed 14. Wracamy tą samą trasą, co przyjechaliśmy.
Mimo niedzieli ruch jest sporo większy niż wczoraj.
A zaraz za Mińskiem od razu robi się wieś, nadal spokojna i wesoła.
Mir
Przed Mirem już widać zagęszczenie i turystów i podaży towarów wszelakich.
I jest i sam Mir.
A w nim zamek. Obiekt wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. I kawałek historii Rzeczpospolitej Obojga Narodów, przede wszystkim jej litewskiej części.
Opisów robił nie będę, zainteresowanych odsyłam choćby do Wikipedii (zamek w Mirze i/lub Rzeczpospolita Obojga Narodów).
Wejście na dziedziniec jest darmowe, zwiedzanie zamku kosztuje 14 rubli.
Czy warto? Raczej tak, choć ja się tam wynudziłem trochę. Łażenia jest na minimum godzinę. Niemniej, ktokolwiek delikatnie bardziej lubiący takie miejsca może wsiąknąć na bardzo długo.
Wiecie co jest najmilszą częścią każdego wyjazdu? Oczywiście, oprócz samego wyjazdu? Mili i przyjaźni ludzie, których się spotyka po drodze. I nie mówię tu o sytuacjach, gdzie ktoś ci pomaga, czy jest przydatny w określonej sytuacji, bo to trochę inny typ. Mówię tu o serdeczności takiej zwykłej, z niczego, bezinteresownej, bo tak, która powoduje, że do końca dnia się uśmiechasz, a słońce jaśniej świeci. Takiej, którą np. dostajesz od babinki sprzedającej skarpetki z koziej wełny na straganie, a która dużo chętniej porozmawia z tobą, niż będzie próbowała ci te skarpetki sprzedać. Albo od pana Ormianina, produkującego skórzane magnesy i sprzedającego je śmiesznej cenie, a który woli porozmawiać z tobą o wizycie w jego kraju, niż czekać, aż zostawisz u niego pieniądze.
Pół godziny „kupowania” pamiątek na parkingu pod mirskim zamkiem zrobiło mi wycieczkę bardziej, niż zwiedzenie samego obiektu. Zabawne, nie?
Do Nieświeża mamy 40 km. Godzinę mamy 17. Nie mam pojęcia do której tamtejszy zamek jest otwarty. Choć po mirskim, to na zwiedzanie już nie mam chęci, wystarczy mi zwykłe połażenie po dziedzińcu.
Zastanawia mnie ta wiejskość Białorusi, sielskość. Obserwując otoczenie, mam wrażenie, że jestem na wakacjach na wsi. Ale jak? Gdzie są wszyscy ludzie?
Po chwili mój mózg krzyczy „eureka”! Bo przypominam sobie, że ten kraj ma powierzchnię 2/3 Polski, a mieszka w nim 10 milionów ludzi (przy niemal 40 u nas) i jest jednym z najrzadziej zaludnionych krajów w Europie – wyprzedzają go jedynie Pribałtyka (bez Litwy), kraje Półwyspu Skandynawskiego z Finlandią i Islandia. Czyli gdzie są ci wszyscy ludzie? Po prostu ich nie ma.
Jazda motocyklem ma to do siebie, że zostawia człowieka ze swoimi myślami. Tak jak np. bieganie. I o ile nie walczę z sennością, albo nie kurwuję na pogodę, czy ruch na drodze, to prowadzę różne rozkminy i pozwalam myślom latać. Jak wyżej.
Wybaczcie.
Nieśwież
W Nieświeżu jesteśmy o 18:15, pod zamek dojeżdżamy jakieś 20 minut później.
I co? I całujemy klamkę. Tzn. zamek jest jeszcze otwarty, ale panowie strażnicy nie wpuszczają, nawet na dziedziniec.
Próbuję jeszcze dyskutować, ale pokazują na kamery i policjanta, który stoi obok i rozkładają bezradnie ręce – nie mogą.
Trudno. Zerkamy jeszcze przez bramę i idziemy oglądać zamek z zewnątrz. A jest co.
Dzisiaj śpimy w Baranowiczach.
Te 50 kilometrów, które mamy do przejechania są chyba najgorszymi na całej trasie. Momentami czuję się jak na ukraińskich drogach. I to mimo ładnych, wiejskich widoków.
Baranowicze
Baranowicze też robią bardzo przygnębiające wrażenie – typowe smutne, postsowiecke miasto. Brudne, odrapane, jakże odmienne od wszystkiego, co napotkaliśmy dotychczas.
Śpimy dzisiaj u Ani, młodej studentki mieszkającej z bratem i swoim chłopakiem.
Dzielę się z nią tymi baranowickimi odczuciami i słyszę w odpowiedzi, że to miasto jest dla niej umieralnią, kwintesencją punkowego „no future”. Nic się w nim nie dzieje, brak jest perspektyw, sensownych możliwości, wszędzie króluje nepotyzm i kolesiostwo, stąd młodzi stąd uciekają, kiedy tylko mogą.
Ich trójka też się zrywa – od września mają zamiar studiować w Warszawie. Gruby krok, zważywszy na to, że te studia będą płatne.
Trzeba trzymać kciuki.
Kolejna pouczająca rozmowa.
Dzień kończymy z 220 kilometrami. Stan od domu – 838 km.
Dzień 3. Baranowicze – Zaosie – Świteź – Nowogródek – Lida – Stare Wasiliszki – Grodno
Nie śpieszymy się rano ze wstawaniem. Tzn. śpieszymy się, ale powoli. Mnie jakieś lumbago dopadło, bo, przy wyjeździe z Mińska, obładowany bagażami próbowałem umościć się w windzie i nieopacznie krzywo się skręciłem kładąc ciężki kufer na podłodze. Czyli od dwóch dni chodzę tak, jak Michael Johnson (ktoś wie/pamięta kto to?;) biegał, z wypiętym kuprem i robię wszystko wolniej
Na szczęście na motocyklu nie boli. Nie chce myśleć co by się działo, jakby tak nie było.
Dzisiaj jedziemy głównie śladami polskości tej trochę nowszej: Mickiewicza i Niemena.
Ania macha nam z okna na do widzenia, a my kierujemy się w stronę Zaosia, gospodarstwa, gdzie urodził się nasz wieszcz.
Zaosie
Pogoda śliczna, ale zimna. Jest z piętnaście stopni. Drogę ratują wiejsko-sielskie krajobrazy, co w połączeniu z paroma chmurkami na niebie i świecącym słońcem wprowadza iście mickiewiczowski klimat.
Zaosie to nawet nie wieś. To parę domów rozrzuconych między polami. Żywego ducha na ulicy brak.
Miejsce urodzenia Adama zwiastuje spory parking i ładny szyld napisany PO BIAŁORUSKU. Po raz pierwszy widzę w Białorusi coś publicznego w ich ojczystym języku.
Pusto. Czyżby to było tak niepopularne miejsce? Nie. Jest poniedziałek, a w poniedziałki muzeum zamknięte.
Wychodzi na to, że nic nie straciliśmy, a nawet jest dobrze. Bo zamknięte jest tylko muzeum, czyli de facto nie można wejść do środka, do chaty. Po obejściu można się bez przeszkód kręcić, a zalet tego, że nikogo nie ma, nie muszę przedstawiać.
Świteź
Z Zaosia jedziemy do Nowogródka, czyli miejsca, gdzie Adaś spędzał dzieciństwo i którego gród zamkowy opisywał w Inwokacji do Pana Tadeusza. Po drodze zahaczając o jezioro Świteź, miejsce też mocno przez Mickiewicza spopularyzowane.
Tam chcemy wbić się nad samo jezioro boczną dróżką, ale trafiamy na zakaz ruchu. Przez chwilę zastanawiam się nad złamaniem przepisów, ale ostatecznie decydujemy się na mały spacer. I dobrze, bo po przejściu 200 metrów mija nas radiowóz…
Nowogródek
Nowogródek rozczarowuje. Zamek to ruiny, w jeszcze gorszym stanie niż pozostałości pałacu Sapiehów w Różane. A poza tym możemy iść sobie do muzeum Mickiewicza, albo pooglądać kościoły. Jednym słowem warto dla samego faktu zaliczenia, niż dla wyniesienia z wizyty w tym mieście jakichś specjalnych wrażeń.
Lida
Trochę lepiej jest w Lidzie, następnym miejscu, które odwiedzamy. Tam przynajmniej pogiedyminowski, widoczny już od rogatek miasta zamek ktoś odbudował, trochę oporządził, wystroił parę wnętrz na rycerski styl, co powoduje, że 4 ruble za bilet i półtorej godziny spędzone tam, pomimo relatywnie niewielu atrakcji, nie mogą zostać wpisane w straty.
Za Lidą zjeżdżamy z głównej trasy i kierujemy się w stronę domu rodzinnego Czesława Wydrzyckiego, znanego szerzej jako Niemen, do Wasiliszek Starych.
Teraz to dopiero mamy wieś. Klimat jest tak intensywny, że czuję się, jakbym cofnął się ze 30 lat i trafił na końcówkę żniw.
Stare Wasiliszki
Dom Niemena to stara chata, niepozornie stojąca w szeregu. Wyróżnia ją tylko to, że jest niemiłosiernie poobwieszana plakatami.
Mamy trochę szczęście, bo pomimo dochodzącej 18. trafiamy na pana dyrektora muzeum urządzonego w jej wnętrzu, który jest jednocześnie przewodnikiem i dostajemy ekskluzywne tour po trzech pokojach i kuchni.
Jest specyficznie. Zdecydowanie króluje tu kicz. Ale z drugiej strony widać ogrom pracy włożony w stworzenie tego miejsca. Duża ilość zdjęć, spora wiedza pana oprowadzającego, kupa rzeczy i faktów zupełnie mi nieznanych – myślę, że jest to zdecydowany mus dla fanów Czesława i interesujące miejsce dla tych, którzy choć raz pod nosem zanucili „dziwny jest ten świat”.
Jestem też szczęśliwy, bo pan przewodnik mówi cały czas do nas po białorusku, a ja go rozumiem. Nawet Magda, która np. ukraińskiego raczej nie rozumiała, tutaj przyznaje, że nadąża.
Gdzieś kiedyś wyczytałem, że ze wschodnich języków do naszego najbliżej jest białoruskiemu, a różnica między polskim, a białoruskim jest znacznie mniejsza niż między białoruskim, a rosyjskim. W końcu mam tego namacalny dowód.
Grodno
U Andrzeja, naszego gospodarza w Grodnie lądujemy po 20.
Opada mi szczęka, jak widzę jego mieszkanie. Mówiąc wprost – wypas. Wcale bym się nie powstydził takiego samego u siebie.
Po chwili opada po raz kolejny, bo tyle cośmy się oporządzili, Andrzej woła nas do kuchni. A tam stół suto zastawiony, w akompaniamencie schłodzonej butelki i kieliszków. Ot, wschodnia gościnność! Aż nam głupio.
Jedzenie i picie staje się tylko preludium do wielogodzinnej rozmowy i w końcu wyciągnięcia na wierzch wszystkich tematów, które mi chodzą po głowie. Trafiam na inteligentnego, zainteresowanego i bardzo ogarniętego w temacie interlokutora – rozmowa ta niesamowicie otwiera oczy na wiele bardzo istotnych niuansów, nad którymi się nie zastanawiałem dotychczas, a które, tak naprawdę, można odnieść do każdego pogranicza ze ścierającymi się dwoma nacjami i czasem trudną historią. Niestety, nie znajduję odpowiedzi na pytania chodzące mi po głowie, na koniec zostaje mi jeszcze większy mętlik niż miałem dotychczas.
Dyskusja była tak ożywiona, że Magda odpuściła w połowie. ;) My skończyliśmy przed 1.
Dzień 4. Grodno – Warszawa
Wczoraj, pomimo odwiedzonych wielu miejsc zrobiliśmy raptem 257 km. Czyli byliśmy 1095 km od domu.
Dzisiaj jest dzień powrotu.
Przed wyjazdem chcieliśmy jeszcze pójść na grodzieński zamek, ale po wczorajszej dyskusji z naszym gospodarzem, który stwierdził, że nie ma co za bardzo oglądać, zgodziliśmy się z nim i zdecydowaliśmy, że odpuszczamy i zrobimy tak, jak w Mińsku – zwiedzimy miasto z poziomu siedziska motocykla. Poza tym sam zamek widzieliśmy już w Mirze. Co prawda w miniaturze, ale widzieliśmy ;)))
I tak robimy.
Dookoła centrum Grodna jeździmy dobre pół godziny, cały czas 20-30 km/h. O dziwo, nikt na nas nie trąbi.
Dość tego oglądania. Czas jechać w stronę domu.
Graniczne stresy
Do granicy jest luźno, lesiście i dość pusto.
Granicę białoruską mijamy dość szybko – 15 minut stania w kolejce i z 15 minut kontroli. A bałem się, że będzie podobnie, jak w Izraelu: wjazd przesrany, ale wyjazd jeszcze gorszy.
Przed wjazdem do Polski mamy jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Usłyszeliśmy od Andrzeja, że podobno pomiędzy przejściami białoruskim i polskim są sklepy, w których można się ładnie zaopatrzyć w pamiątki, słodkości i inne wyroby, które chcieliśmy przywieźć do domu. Miałem w głowie obraz granicy z Ukrainą, gdzie handel przygraniczny kwitnie na całego. Z takim przeświadczeniem jechaliśmy bez robienia zakupów w Grodnie.
Jak zwykle, rzeczywistość okazuje się inna. Owszem, są dwa czy trzy sklepy, z tym, że wyglądają jak bezcłówka na lotnisku. Perfumy, zagraniczne alkohole, ceny w dolarach, a wszystkie mają identyczny asortyment. Dla nas rozczarowanie, nie mamy co kupować. Jedynym plusem są Marlboro w wersji bezcłowej. Choć to.
Kupuję jeden karton (oficjalnie można wwieźć do PL 2 paczki na osobę), po czym po chwili i dyskusji z Magdą kupuję jeszcze drugi. Nie będą sprawdzać.
Polska granica idzie równie szybko, co białoruska. Chwila kolejki, kontrola graniczna trwa z 10 minut, kontrola celna tak samo i już mamy brać paszporty w rękę i ruszać przez szlaban, gdy nagle słyszymy:
– Proszę zjechać na bok. Będzie kontrola szczegółowa.
Przez głowę przewala się tylko szybkie „o kurwa, fajki!”. Od razu widzę czarne scenariusze i czapka zaczyna goreć, jak na kradzieju, ale twardo, jak pokerzysta robię załamaną minę, przewracam oczami i mówię:
– o matkoooo.. kontrola? ale dlaczego, po co, przecież my motocyklem!
– System państwa wylosował – słyszę.
Szkierwa, pech.
Już nie dość, że nie do końca przepisowe ilości towarów wwozimy, to jeszcze stracimy kolejne godziny, bo własnie są dwa samochody trzepane, a w miejscu inspekcji stoi grupa ludzi – znaczy się jest tego więcej.
Udając zniecierpliwionego, proszę ładnie celniczkę, żeby choć przyspieszyła naszą kontrolę, przecież to tylko formalność z nami.
Niby nie da rady, mamy czekać w kolejce (oprócz tych trzepanych, przed nami są ze dwa samochody), ale jednak po chwili woła mnie celnik, żebym wjeżdżał jako pierwszy. Uhm, czyli jednak.
Wjeżdżam. Staram się nie myśleć o ewentualnych konsekwencjach kontrabandy, nie ma co się martwić na zapas. Raz kozie śmierć.
[Niestety, ale ten fragment opowieści nie może zostać ujawniony, gdyż HGW jakie mogą być tego konsekwencje :) Nadmienię tylko, że nikt nie ucierpiał, nikt nie naginał prawa i nikt (no, może prócz mnie) nie złamał ósmego przykazania, a z kontroli wyjechałem z takim samym stanem posiadania, jaki miałem na nią wjeżdżając. Ubyło mi jedynie parę mililitrów potu. :)]
Uff.. Udało się! Ja to jednak jestem! Nie wiem tylko, czy mam więcej szczęścia, czy to te odwalane szopki robią taką robotę. Ale chyba nie chce mi się analizować. Czuję, że mam ochotę spierniczać stamtąd szybko, żeby coś przypadkiem się komuś nie odwidziało i nie zaprosili nas z powrotem na ponowne przeszukanie.
Ostatnie prawie 300 km do Warszawy pokonaliśmy na kilka rzutów, bo będąc w pobliżu nie omieszkaliśmy odwiedzić naszych podlaskich znajomych.
Droga do Warszawy byłaby całkiem przyjemna, ale w 1/5 rozkopana trasa i potężny ruch przy wjeździe do stolicy (ach! gdzie jesteś mińska obwodnico?) wykopały tę przyjemność daleko skutecznie.
Pod dom zajeżdżaliśmy już w ciemnościach oraz 3,5 doby później, 1443 km dalej i w jakieś 20 stopni niższej temperaturze niż w momencie wyjazdu.
Podsumowanie (a nuż się komuś przyda)
Pierwotny plan zakładał do zrobienia ok. 1300 km. Zrobiliśmy 10% więcej, ale to jest standardowy margines, który zawsze zakładam w odniesieniu do wartości z internetowych map.
Finalny koszt wycieczki (dla dwóch osób!) na 4 dni to prawie 670 zł. Z czego:
– 217 zł to koszt wiz i opłat bankowych
– 190 zł wydaliśmy na paliwo (zatankowałem 71,3 litra benzyny)
– 123 zł wydaliśmy na jedzenie (z domu wzięliśmy kilkanaście kanapek)
– 81 zł to bilety wstępu (26 zł/os – Mir, 7,50 zł/os – Lida, 6,50 zł/os – Wasiliszki Stare)
– 57 zł to koszt pamiątek i pocztówek.
Wychodzi po 335 zł na osobę, a nie licząc wizy i pamiątek, to koszt pobytu w Białorusi wyniósł 200 zł na osobę plus kilka kanapek wziętych z domu. Na cztery dni.
Fajek nie wliczałem :)
Ceny w Białorusi są porównywalne do polskich. Oczywiście, poza benzyną, która dla E95 ma wszędzie taką samą cenę 1,25 rubla (ok. 2,35 zł) za 1 litr. Aha, papierosy są też dużo tańsze – paczka np. Cameli kosztuje 4 zł z drobnymi. Cała reszta rzeczy, na które kupowaliśmy albo na które zwróciliśmy uwagę kosztuje tak jak u nas.
Drogi są bardzo dobre. Autostrad brak, ale to nie ma znaczenia, bo ruch drogowy jest minimalny, a nawierzchnie doskonałe, co powoduje, że jazda w ogóle nie jest męcząca. Przejechaliśmy np. cały Mińsk z północy na południe, przez ścisłe centrum i ani razu nie trafiliśmy na korki. Jedynym gorszym odcinkiem była droga w okolicach Baranowicz, tam to faktycznie wyglądało po ukraińsku.
Policji na drogach nie spotkaliśmy żadnej. Choć, po prawdzie, nie rozglądaliśmy się za bardzo za nią; w zasadzie cały czas jechaliśmy z dopuszczalną prędkością, czasem delikatnie ją jedynie przekraczając.
Bazy noclegowej nie ogarnialiśmy zupełnie, stąd nie wiem jak się jej ceny kształtują. Couchsurfing działa poprawnie jeśli chodzi o responsywność ludzi i powoduje opad szczęki jeśli chodzi o to jak potem jesteśmy tam goszczeni.
No i na koniec zostaje nam to co najładniejsze: wiejskość, sielskość, czystość serdeczność i spokój. Nie ma tu spektakularnych widoków, niesamowitych zabytków, ale za to jest swojskość, natura, brak tłumów, relikty komunizmu.
Jeśli kogoś nie przeraża graniczna biurokracja, wyrabianie wiz, a kręci go powyższe, to zdecydowanie warto na wakacje. Na takie typowe wczasy nad jeziorem sprzed 25 lat.
Warunek, dobra pogoda.
P.S. Te wszystkie piękne zdjęcia są od NOSFOTOS mej najukochańszej. Te parę mniej pięknych niestety sam zrobiłem i tylko przez próżność je zamieściłem ;)