Jest to siódmy odcinek jordańskich opowieści. Poprzedni przeczytacie tutaj!
Nie było za dobrego spania. Jednak odwykłem od akademikowego spędzania nocy. Może na to wpływ miało to, że na sen miałem mało czasu, rano musiałem wstać wcześnie, żeby spakować się i podskoczyć na granicę, w nadziei na odzyskanie gripa.
Różnicą było to, że odmiennie od poprzednich dni nie zwlekałem się z wyrka całej godziny. Po prostu obudziłem się i wstałem – a to nie zdarza mi się za często ;)
Leszek został oddelegowany przez Jarka do towarzyszenia mi do granicy. Podejrzewam, że nie miałem jeszcze wystarczającego kredytu zaufania, żebym mógł wziąć samochód nie wynajęty na mnie i pojechać nim samotnie.
W aucie rezydował jeszcze Karol, którego dość drastycznie wybudziłem waleniem w szybę. Potem krótkie przepakowywanie betów z bagażnika i jedziemy na granicę.
Ta otwierana była o 8. Byliśmy tam parę minut wcześniej, zaś przed wyjazdem napisałem do Jordańczyka z wypożyczalni, że jadę i będę czekał przy bramie. Nie odpisał.
Nic, obiecywał, że będzie przekazywał gripa celnikom jordańskim, ci mają dać izraelskim, a oni mi.
Zaczepiam celniczkę, co stoi przy bramie. Mówię jej jaka jest sprawa i proszę, żeby przekazała komu trzeba, żeby oczekiwali na przesyłkę z drugiej strony. Robi trochę wielkie oczy i mówi, że takich rzeczy raczej nie praktykują. Natomiast nie odprawia mnie z kwitkiem, co wprawia mnie w miłe zdumienie, tylko znika w budce, łapie za telefon i dzwoni w mej sprawie. Każe czekać.
Przy granicy pusto. Pierwsi ludzie się dopiero odprawiają i powoli wychodzą. My nie mamy za dużo czasu, bo samochód trzeba oddać o 8.30 w wypożyczalni i zdążyć na autobus na lotnisko o 9.
Kobita z granicy co raz wydzwania w moim temacie i ze smutkiem kiwa przecząco głową. Nie oczekiwałem sukcesu za bardzo, więc nie jest to dla mnie zaskoczeniem. Czekamy jeszcze 5 minut, akurat długość papieroska i wracamy do naszego hostelu na tarczy.
Zaraz po powrocie, jak łąpię wi-fi dostaję email od mojego Jordańczyka, w którym twierdzi on, że podał gripa jakiemuś kierowcy ciężarówki. Trudno, nie ma mnie już na przejściu, nie mam jak wrócić, trzeba się pogodzić ze stratą.
Jestem trzy stówki w plecy :/
Autobus na lotnisko jest niemal pełny. I, co nie powinno budzić zdziwienia, wszyscy w większości mówią po polsku.
Prawie jak w domu.
Jedziemy.
Po drodze oglądam widoki, Jarek z Leszkiem częstują jordańskim piwem, które gdzieś tam jeszcze z Aqaby skitrali. Piwo ma 12 woltów i wykręca mi pół układu pokarmowego na drugą stronę. Nazwy trunku wolę nie pamiętać, zostaje w głowie jedynie to, żeby nie łakomić się na alkohol z krajów arabskich.
W końcu poddaję się mojemu ulubionemu relaksowi. Zakładam słuchawki, włączam muzykę, łapię słońce na twarz i oglądam pustynne widoki. Aż do samego lotniska.
A na lotnisku niespodzianka. Na powitanie wychodzą nam… Kuba z Tytusem! Otwieramy szczęki ze zdumienia, ale jak to?! Przecież 9 godzin temu zakładali, siedząc w Tel Aviv, że na samolot nie zdążą.
Okazało się, że znaleźli nocny autobus do Eilatu, który jechał obok lotniska. Wysiedli na dobrze nam znanym przystanku i od paru godzin czekają na nas.
Skubańcy!
Ale świetnie, jesteśmy w komplecie!
Mamy trzy godziny do odlotu. Niby dużo, ale po przejściach z przylotem może być różnie. Zastanawiam się, co może być tak długotrwałego w odprawie do odlotu, oprócz standardowego trzepania.
Okazuje się, że wiele rzeczy, z których najważniejsza i najbardziej irytująca jest paranoja.
Najpierw stajemy w kolejce do pierwszej kontroli paszportowej, czyli pogadanki z urzędnikiem. Kolejka ma kilka ogonków, więc rozbijamy ekipę i ustawiamy się osobno, małymi grupkami, każda grupka na własną rękę. Leszek, Bartek i Jarek to jedna grupa, Magda i ja w drugiej, Kuba z Tytusem w trzeciej i Karol w czwartej.
Pierwszy do „biureczka” podchodzi Bartek i spółka. Obserwuję i widzę, że po dwóch minutach rozmowy kobieta, z którą rozmawia Bartek bierze jego paszport i idzie w cholerę. No, to się zaczyna.
Potem podchodzimy my.
Standardowe pytania, co, gdzie, kiedy, po co, cel wycieczki, potem krótkie przekartkowanie paszportu i w tej samej sekundzie „a po co byłeś w Libanie”? I zaczyna się na nowo. Dwa pytania i „poczekajcie chwilę”, chłopiec, który nas przesłuchiwał znika z paszportem.
Wraca po chwili z przełożoną (nota bene tą samą, która prowadziła mnie na kontrolę osobistą po przylocie do Izraela) i zaczyna się seria pytań: gdzie byłeś, jak długo, podaj adresy, trasę, dlaczego tam byłeś, gdzie mieszkasz, podaj adres, czym się zajmujesz, gdzie pracujesz, podaj adres, jak długo się znacie, gdzie mieszkacie, podaj adres. Potem Magda zostaje wzięta na bok i zaczyna się przesłuchanie osobne, najpierw jej, potem mnie. Oczywiście nie trwa to chwili, tylko dobre 15 minut, po czym grupa przesłuchująca naradza się i znów wraca do przesłuchania.
Po raz kolejny szlag mnie trafia. Patrzę na Magdę i widzę, że jest w takim stanie, że zaraz przestanie się kontrolować – trochę się boję, bo podejrzewam, że jedno głupie słowo i mogą się zacząć kłopoty.
Nie omieszkuję, spokojnym głosem, wyrazić tyrady na uwłaczające zachowanie celników, podać pod grubą wątpliwość sensowność ich działań. W odpowiedzi słyszę oczywiście przeprosiny i tłumaczenia, że to chodzi o nasze bezpieczeństwo, blablabla, co kwituję krótkim parsknięciem i lekceważącym spojrzeniem, w stylu „dobra, dobra”.
Przynosi to zamierzony efekt, bo w końcu dostajemy nasze paszporty z naklejkami, że przeszliśmy pierwszą kontrolę.
Patrzę na bok i widzę Bartka siedzącego, ze zrezygnowanym wzrokiem i czekającego na swoją celniczkę, która zniknęła z paszportem.
Ustawiamy się do kolejnej kolejki. Następnym etapem jest prześwietlenie bagażu podręcznego przez słynną, 7-metrową tubę ze skanerem. Do niej też trzeba swoje odstać. Chłoniemy trochę, schodzi z nas wkurzenie. Tytus, Karol i Kuba już są dawno po, do nas dołączają Leszek z Jarkiem, Bartek zostaje uwolniony po kolejnych 10 minutach.
Po tubie następuje odprawa biletowa, potem kolejna bramka bezpieczeństwa, potem kolejna kontrola paszportowa, gdzie w ostatniej chwili ratuję się krzykiem przed wbiciem mi pieczątki do paszportu i W KOŃCU jesteśmy wolni. Co za ulga.
Można na spokojnie zapalić, nalać sobie na drogę wody z dystrybutora i zaczekać na moment wejścia do maszyny.
Samolot dość pełny. Większość, oczywiście, ludzi z Polski, na palcach jednej ręki można policzyć nie naszych.
Sam lot spokojny, choć zdziwiła mnie trasa – nie polecieliśmy z Ovdy bezpośrednio w stronę Cypru, tylko najpierw na północ, wzdłuż granicy z Jordanią, potem nad Morzem Martwym i Palestyną skręciliśmy na wschód w stronę Jerozolimy i Tel Avivu i dopiero stamtąd normalnym kursem, ponad Cyprem, Kapadocją, Stambułem, Bułgarią, Rumunią, Węgrami, Słowacją do PL.
W Krakowie lądowaliśmy sporo spóźnieni, była już ciemna noc. I zimno, co najgorsze.
Pożegnanie z chłopakami było krótkie, bo z racji opóźnienia – mieliśmy już bilety na Pendolino do Warszawy, a transport z Balic do Krakowa Głównego nie odbywa się co 5 minut – musieliśmy się spieszyć.
Mimo tego na dworzec dojechaliśmy 10 minut przed czasem wyjazdu i mieliśmy sporą gonitwę z peronu na peron.
Ale, muszę przyznać, komfort w pociągu nieporównywalnie lepszy nić w Ryanair. Do tego raptem 2h jazdy do domu, bez odpraw, paszportów, kontroli – czułem się tak, jakbym nagle ściągnął z siebie 30 kg plecak po całym dniu noszenia.
W końcu lekko.