Poprzedni odcinek relacji z Round The half World znajdziecie tutaj!
O dziwo, daliśmy radę wstać o 8. Zadziwiające, zważywszy na to, że mamy godzinę wcześniej w stosunku do Polski. Myślę jednak, żeśmy sobie wystarczająco rozregulowali zegarki biologiczne dwudniowym dolotem i dojazdem tutaj, żeby tego nie zauważać.
Pieter, który standardowo wstaje przed 5. też jest dopiero chwilę na nogach.
Dzisiaj zaczynamy safari. Jesteśmy kilkadziesiąt km od Parku Krugera, największego obszaru chronionego w RPA, mającego ponad 20000 km2 (czyli tyle, co np. województwo podlaskie). Ekscytujemy się na myśl o oglądaniu zwierzaczków. Mam w głowie jeszcze obrazy z Kenii, z Masai Mara i chyba nie mogę się doczekać.
Ale, jak zwykle, szybkie zbieranie się to nie u nas. Najpierw jazda po zakupy, pakowanie się, śniadanie, poranne rozmowy, zwiedzanie okolicy i okazuje się, że jest już po 10.
Gospodarz mówi, że najwyższy czas, żebyśmy już jechali.
Nie dlatego, że nas wygania, wprost przeciwnie, ale wie, że inaczej stracimy dzień.
I powtarza cały czas „remember, elephants are NOT your friends!”
ku
Udaje się nam ruszyć przed 11 :)
Pieter zasugerował, żeby wjechać do parku od południa, najlepiej bramą Malalane. Tak też robimy.
Przygotowani jesteśmy na to, że na przy bramie będziemy płacić za noclegi, bilety wstępu (oficjalnie nazywane opłatą konserwacyjną), a tu nic. Rejestrujemy tylko swój wjazd, dostajemy parę świstków i myk, jesteśmy w parku.
Czuję ekscytację. Dziewczyny chyba też.
Jedziemy asfaltową drogą, powoli, bo ograniczenie jest do 50 km/h i wyciągamy szyje za zwierzątkami. Nic. Kompletnie. Choć widoki ładne.
Hmm..
Patrzę na mapę i kminię, co robić. Jesteśmy na południu, bardziej na zachód, niż wschód, nasza droga jedzie wprost na północ. Wypada, że trzeba skręcić jakoś w prawo. W stronę Crocodile Bridge. Może tam się coś zmieni.
Jedziemy. Pierwsze rozstaje i droga w prawo.. zamknięta.
Drugie rozstaje – to samo.
Pojawiają się pierwsze impale i zebry, ale krzyczę w myślach „mało!”
Wreszcie znajdujemy jakąś niezamkniętą drogę na wschód i zjeżdżamy z asfaltu.
Zmienia się tylko tyle, że pojawia się trochę więcej ptactwa, niektóre z nich towarzyszą nam na drodze, czasem ścigając się z nami.
I w końcu w samochodzie rozlega się głośne „tam! patrzcie na prawo!!!”
Pojawia się słoń, jeden, drugi, dziesiąty, potem całe stado, chyba ze 40 sztuk.
Nawet ja rozdziawiam gębę na taką ilość, mimo, że zwierzęta są daleko.
Mija nas pan w pikapie. Po chwili wraca, zatrzymuje się jeszcze raz i mówi, że ktoś gdzieś tam widział lwa i on tam właśnie jedzie. Jedziemy za nim.
Na miejscu okazuje się, że lew był, ale się zbył.
A my uświadamiamy sobie, że tak to właśnie działa: jeździ się samemu i patrzy na dziczyznę, ptactwo, ogólnie roślinożerców, których jest sporo tutaj, a lokację tych rzadkich okazów przekazuje się pocztą pantoflową i ogląda się jak w zoo. I, że wszyscy jadą na tym samym wózku, jeśli chodzi o poszukiwania.
Jedziemy dalej.
Trafiamy na spore stado impal, które niemal włazi nam na samochód; zatrzymujemy się i oglądamy je chyba z 15 minut. Stado to jeden samiec i chyba ze 30 samic i dzieci.
Ma chłop branie.
Ale co najbardziej mnie urzeka, to ptaki. Nie jest ich jakoś specjalnie za dużo i nie jest to papuaska dżungla, ale przyzwyczajony do szaroczarnego polskiego ptactwa zatrzymuje się niemal przy każdym, które wygląda kolorowiej.
A Magda cyka fotki.
Trafiamy nawet na afrykańskiego kuzyna naszego narodowego ptaka.
Skręcamy w jakąś drogę, która prowadzi wzdłuż rzeki. Myślę sobie, że tam jest szansa na ujrzenie czegoś – choć pogoda zaprzecza temu, że jest pora sucha: trawa jest wysoka i zielona, niebo jest zasnute chmurami i czasem spadnie parę kropel. Ale jedziemy.
I nagle słyszę „stóóóójj!”. Patrzę – o co chodzi, a tu niemal na maskę wychodzi nam słoń. Magda krzyczy by wycofać, więc powoli jadę parę metrów do tyłu.
Za jednym słoniem wychodzi drugi, potem małe, potem kolejny duży.
Słońce me nie wie, czy ma robić zdjęcia, czy siedzieć bez ruchu, jest przerażona bliskością zwierząt. Podejrzewam też, że wzięła sobie też mocno do serca przestrogi Pietera.
Słonie znikają w buszu, my podjeżdżamy i widzimy ścieżkę. Pewnie prowadzi do rzeki.
To skoro jedne przeszły, to przejdą i drugie.
Podjeżdżam parę metrów, mimo sprzeciwu mej lubej i czekamy.
I faktycznie, z 15 minut później wychodzi ciąg dalszy rodzinki, w tym samym kierunku.
Nagle jeden z młodych słoni wbiega na drogę, delikatnie przystaje na jej środku, obraca głowę w naszą stronę, porusza nią gwałtownie i… idzie dalej, przed siebie
Magda niemal zielona, ja to nie wiem, bo mi się udziela panika, siostra siedzi cicho i robi zdjęcia.
Kolejne zwierzęta, jakby nas nie widziały, idą dalej.
Emocje były.
Jest 16., powoli kierujemy się w stronę Lower Sabie, gdzie będziemy nocować.
Ale, przez dwie godziny, które nam zostały, całkiem sporo się dzieje.
Do naszego kampu przyjeżdżamy na minuty przed zamknięciem. Wszystkie campy w parku są zamykane w okolicach zmierzchu (czyli o 18.30 w lecie), brama jest zasuwana a w ogrodzeniu włączany jest prąd, żeby się żaden zwierzak nie połakomił na łatwe mięsko.
Kto nie zdąży to albo płaci karę (jak się niewiele spóźni), albo śpi w samochodzie poza kampem, na własne ryzyko.
My zdążyliśmy.
W recepcji ogarniamy papiery, tu też płacimy za wstęp i nocleg.
Dopytujemy też o nocne i poranne wycieczki z przewodnikiem. Do wyboru zwykle są night drive, morning drive i morning walk.
Morning walk to jedyna opcja, kiedy możemy legalnie po parku łazić na piechotę. To też najdroższa zabawa, za udział trzeba zapłacić w granicach 150 zł/os i podobno jest to całkiem inne przeżycie, niż jazda w puszce, nawet otwartej.
Niestety, wszystkie miejsca na nocną jazdę i poranny marsz są już zajęte, zostaje nam tylko poranny samochód. W sumie spoko.
Koszt ok. 90 zł od osoby.
Zbiórka o 4.30. O matko!
Sam camp wygląda ładnie. Jak domki nad jeziorem, wszystko pochowane w zieleni, porozrzucane po okolicy.
Jest sklep, zaopatrzony w najpotrzebniejsze rzeczy (oczywiście, jedną z większych sekcji jest ta z pamiątkami; plus taki, że mają kartki pocztowe i znaczki), jest też restauracja. Ale w niej – zonk! Frytki, pizza i hamburgery, jako menu. Są jakieś stejki też, ale to wszystko wygląda na ukierunkowane na turystów niechętnych lokalnej kuchni.
Ceny jak w polskiej knajpie, 15-40 zł.
No to nie będziemy tam jedli. Mamy, w sumie, żarcie z PL. Siostra, mianowana intendentem wycieczki, w tym tonie ogarnia jeszcze sprawunki kolacyjne. W ogóle, w tej kwestii sprawdza się wyśmienicie. Dla mnie super sprawa, bo czego strasznie nie lubię na wyjazdach, to ogarniać jedzenia. Mogę zorganizować cały wyjazd, tak jak w tym wypadku, ale jeśli przychodzi do myślenia o tym co na obiad, czy kolację, to od razu tracę rezon i mnie odrzuca.
Mieliśmy zarezerwowane na dzisiaj domki, szumnie nazwane hut, na obrazku faktycznie wyglądające jak afrykańskie szałasy zrobione z betonu i strzechy na dachu.
Rzeczywistość okazuje się troszkę inna, bo tak naprawdę to są zwykłe szeregówki, zakończone po obu stronach czymś okrągłym, co delikatnie przypomina to widziane na obrazku.
Natomiast w środku jest schludnie i czysto, jest lodówka, umywalka, trzy łóżka z pościelą.
Jest też klima, która oprócz pozytywnego aspektu staje się moim przekleństwem: w 5 minut po uruchomieniu zaczyna mnie boleć głowa. A co w ciągu godziny zmienia się w masakryczne napieprzanie, na które pomaga tylko mocny sen. O ile uda mi się zasnąć.
Leki nie dadzą rady. Czasem pomoże suszarka.
Kurde, miałem/mam świadomość, że nie mogę wystawiać głowy na zimne podmuchy, ale tak niewielka ilość i tak mocny tego efekt to i dla mnie jest przesadą.
Szkoda mi trochę dziewczyn, bo będziemy musieli sobie radzić bez klimy w nocy.
Rano pobudka przed 4.
Głowa jeszcze nie do końca przeszła, ale ładuję prochy od razu, robię krótkie posiedzenie z suszarką i trzymam kciuki, żeby przeszło.
Bez śniadania idziemy do punktu zbornego. Nie licząc jednej pary, nie ma nikogo.
Potem ludzie się schodzą. Przyjeżdża też samochód, Isuzu, a la dostawczak, tylko zamiast paki ma ramę, dach i siedzenia.
Kolega kierowca, bodajże Jason, robi krótkie szkolenie, rozdaje reflektory (bo ciągle jest ciemna noc), którymi mami wyłapywać świecące się oczy i ruszamy.
Jedziemy i jedziemy i widzimy żyrafę (przy której zatrzymujemy się), potem królika (przy którym również mamy stop i mały wykład) i potem ptaszka na środku asfaltu (kolejny stop), potem nic.
WTF?
To gdzie ja to czytałem, że to takie zajebiste? Litości.
Tak sobie jeździmy przez niemal godzinę, aż zaczyna się jasno robić od strony Mozambiku.
I dalej nic, parę antylop, kilka słoni po drugiej stronie rzeki, jedynym jasnym punktem jest samotna hiena idąca poboczem asfaltu, jak praworządny obywatel i ponoć kawałek hipopotama wystającego z rzeki (osobiście nic nie widziałem).
Hiena faktycznie przyciąga mą uwagę, bo nigdy w życiu jej nie widziałem z bliska, a jest z 10 metrów od nas.
Jedna rzecz mi nie dawała spokoju. Wczoraj, będąc na moście w pobliżu naszego kampu na jego krawędzi siedział sobie dość pstrokaty ptaszek. Wyglądał na dość smutnego i zabiedzonego i nic nie robił sobie z obecności ludzi, którzy przejeżdżali, czy stawali samochodami koło niego. Pierwsza ma myśl – chory, umierający i wszystko mu jedno.
I teraz znów widzimy takiego samego ptaka, siedzącego w takiej samej pozycji, tak samo biednie wyglądającego.
– Co temu ptaku jest? – pytam Jasona – Bo nie reaguje na nic, siedzi, jakby mu zimno było, dziwnie tak.
– On poluje! – odpowiada nasz przewodnik – Tu jest rzeka.
– Ale jak to, siedzi tak bez ruchu, kilkanaście minut – nie daję za wygraną.
– Cierpliwość, mój drogi. Patience is the key!
Pozamiatał.
I w końcu Jason radośnie nam ogłaśnia, że ktoś, gdzieś właśnie widział lwa w pobliżu. I jedziemy tam.
Nareszcie.
Na miejscu kolejny peszek. Lwy, owszem są, trzy, młode, jedzą, ale jakieś 50-100 metrów od nas, w trawie. A trawa wysoka.
Coś tam można zobaczyć, ale gdyby nie teleobiektyw Magdy, to widziałbym brązową plamę na zielonym tle.
I jak to przy kotach jedzących padlinę, sępy upiększają krajobraz.
Dookoła nas kupa samochodów, widać wszyscy chcą popatrzeć na lwy.
5 minut później pojawia się słoń, mija naszych Simbów w odległości jakieś 5 metrów. Mając słonia w pobliżu, koty nie ruszają się za bardzo, natomiast jak ten oddala się trochę bardziej, jeden z lwów idzie w jego kierunku, jak chciał mu powiedzieć z oddali „no! i nie fikaj mi tu!” zaznaczając, kto tu jest szefem.
A słoń wychodzi na drogę. I jesteśmy świadkami zabawnej sytuacji, bo akurat na jego drodze stoi samochód, który widząc zwierze maszerujące w jego kierunku cofa powoli. Najpierw 5 metrów, potem 10, a potem po prostu jedzie, bo słoń nie zwalnia.
Zwierze skręca i znika w buszu. Za samochodem nie patrzę dalej.
Za to widzimy kolejny polski symbol. Ten, bez którego program 500+ by nie istniał.
Dochodzi 7.30, więc wracamy do obozu.
I już niemalże do niego dojeżdżamy, gdy nagle oczom naszym ukazuje się taki widok.
Dla mnie to jest wielkie FAK JE!
Nie udało mi się w Kenii, udało mi się tu! W końcu coś! Bo nosorożca widzę po raz pierwszy.
Siedzę, oglądam, mam banana na twarzy, Magda robi zdjęcia.
Wynagrodziło mi to ranek. Na tyle, ile mogło.
Wracamy.
W obozie jeszcze dopytuję Jasona jak i gdzie ewentualnie szukać zwierząt. Pokazuje jakąś stronę gdzie ponoć na bieżąco są wrzucane informacje o spostrzeżeniach i mówi, żeby w większych kampach pytać i patrzeć na tablice z mapami – tam oznaczane są na bieżąco miejscówki z widzianymi zwierzętami.
Cenne info.
Wymeldowujemy się o 10. Obok recepcji faktycznie, jest mapa z zaznaczonymi miejscami zauważonych zwierząt z dnia wczorajszego. Momentalnie łapię gula, bo dookoła Crocodile Bridge, czyli tam gdzie chcieliśmy jechać wczoraj, były gepardy, pantery, bawoły i lwy, czyli co najmniej 3/5 Wielkiej Piątki Afrykańskiej.
Mapa dzisiejsza wskazuje, że dziś też jest tam szansa na spotkanie czegoś ciekawego.
Zauważcie, że nigdzie nie ma zaznaczonych nosorożców. A przecież rano widzieliśmy dwa. Powód wyjaśnił mi jeden strażnik. Otóż po kampach chodzą też kłusownicy, albo ich kumple. Taka informacja byłaby dla nich nieoceniona, bo na sproszkowane rogi tych zwierzaków jest ciągle potężny popyt. Więc ktoś trzeźwo myślący schował lub kazał schować wszystkie pomarańczowe magnesiki.
Sensowne podejście.
To już wiem gdzie uderzyć na początek.
Zaczyna nam się robić słoniowe eldorado. Co chwila mijamy jakieś, w końcu niemal wbijamy się spore stado.
Zdają się nas nie zauważać, niektóre jedzą spokojnie nie dalej jak 5 metrów od nas, skutecznie przy tym tarasując drogę.
Magda twardo walczy z paniką i świetnie jej to idzie.
(Wysłałem potem Pieterowi zdjęcia, to odpisał „you’re crazy!!”)
W końcu mamy safari.
Chwilę potem znów trafiamy na nosorożce. Tym razem to para z małym gówniarzem. I kolejne 15 minut obserwowania i robienia zdjęć.
Magda i jej teleobiektyw są nieocenione.
Podjeżdża do nas samochód, pytają co ciekawego. Mówimy im o nosorożcach i słoniach za nami, odwdzięczają się informacją o lwach całkiem niedaleko. I gepardzie trochę dalej, którego ktoś ponoć widział.
Miejscówkę z lwami widzimy od razu, stoi parę samochodów.
A kociaki ledwie co widać. Są dwa, młode, odpoczywają, prawdopodobnie po jedzeniu. Trawa wysoka, więc wystają tylko głowy, jak je podniosą.
10 minut wypatrywania wystarczy. Nie ma co czekać. Jedziemy do geparda.
Trafiamy po paru kilometrach na zbiorowisko samochodów tarasujących drogę. Pytamy co i jak, wszyscy mówią, że gdzieś tam ponoć kotek jest, ale nikt go nie widzi.
Zaczynamy się śmiać, bo śmierdzi to owczym pędem i starym PRLem – „panie, za czym kolejka? nie wiem, ale stoję.”
Będą stać, patrzeć – inni też stoją, to pewnie warto.
Niech stoją. My ruszamy dalej, bo jest co oglądać. Naprawdę.
Niedaleko Crocodile, bardzo niespodziewanie, bo na skrzyżowaniu dwóch głównych asfaltowych tras w parku trafiamy na hipcia. Zaskoczenie małe, bo jesteśmy trochę od rzeki i hipcio jest sam.
I tak wygląda rozkosznie.
W Crocodile zastanawiamy się chwile, czy nie podskoczyć w stronę granicy z Mozambikiem – nie wiedzieć czemu kręcą mnie takie „podjazdy” – ale rezygnujemy. Jest już po 14., do Pretoriouskop, gdzie mamy dzisiaj nocować, jest niemal 130 km, czyli co najmniej 3h jazdy z maksymalną dopuszczalną prędkością, a tu jeszcze tyle zwierząt do pooglądania. Pzy okazji chcieliśmy zajechać do Skukuzy, największego obozu w parku, żeby zobaczyć ichnią mapę. Jednym słowem – nie ma czasu.
Jedziemy drugą stroną z powrotem do Lower Sabie. I mijamy zwięrzątka. Nawet bawołu udało się wypatrzeć.
A za samym kampem w zasadzie kończy się nam safari. Czemu? Bo kończą się zwierzęta. Nie widać nawet ptaków.
W sumie, to nawet nie chce nam się rozglądać za bardzo. Jesteśmy zmęczeni, atmosfera w samochodzie cicha i siadnięta, też przez to, że wyszło parę mocniejszych scysji rodzinnych. To było do przewidzenia.
W Skukuzie pusto. Wszyscy chyba szukają zwierząt, bo mapa wygląda dość ubogo, w porównaniu z tym, co widzieliśmy rano, u siebie.
Trochę nas czas goni, bo mamy jakieś półtorej godziny, żeby przejechać 50 km, a i przy okazji chcemy dotrzeć na miejsce zaznaczone jako gepardzie.
Wyjeżdżamy z kampu, przed nami długa prosta w dół i do góry, więc ściągam nogę z hamulca, hamuję tylko silnikiem. I jestem w połowie górki, gdy na środek ulicy wyskakuje postać i macha rękami. A obok niej stoi samochód z kogutami.
Noszkur….
I co? I dałem się złapać na radar. I to nie na żadną Iskrę-1, tylko na porządny miernik laserowy, z kamerą. A państwo – bo było ich dwoje – ustawili się idealnie: długa prosta, z górki, aż się prosi o to, co ja zrobiłem.
Miałem na liczniku całe 65 km/h. Niestety, tu nie ma dyskusji z władzą. Ale pani pokazująca mi moje przewinienie jest bardzo sympatyczna, bardzo mnie przeprasza, że musi mi wystawić mandat.
Jestem uboższy o całe R500, czyli jakieś 150 zł. Trochę oddycham lżej, bo nie wiedziałem jakie są tu stawki i przez głowę przeleciały mi kwoty np. norweskie.
Pytam też jak wygląda kwestia z płaceniem i czy info o tym pójdzie do wypożyczalni, bo tam akurat dowalają kary za mandaty.
Nie, wszystko będzie ok, teraz dostaję kwitek, a płacił będę albo przy wyjeździe, albo przy płaceniu za najbliższy nocleg.
Przy okazji pani mówi, że droga, którą chciałem jechać jest zamknięta, bo padało w nocy i jeszcze jej nie naprawili (droga nieasfaltowa). Szczęście w nieszczęściu, bo jakbyśmy się o tym przekonali przy samym skręcie, to najprawdopodobniej nie zdążylibyśmy do obozu przed zamknięciem. A czym to grozi pisałem na początku tekstu.
Więc wracamy.
Po drodze mamy jeszcze nieprawdopodobne spotkanie. W pewnym momencie widzę idące poboczem dwie małe hieny. Widząc nas, szczeniaki chowają się w krzakach, ale po chwili, jak się zatrzymujemy i wyłączamy silnik wychodzą z nich, przechodzą na drugą stronę ulicy koło nas i zwyczajnie kładą się na poboczu. Wyglądają jak dwa zbite psiaki. Tak słodko, że aż się ma ochotę wysiąść i je pogłaskać.
Nikt jednak nie ryzykuje ewentualnego spotkania z ich matką, która może być w pobliżu.
Do Pretoriuskop zdążamy na parę minut przed zamknięciem.
Panie recepcjonistki dość nieprzyjemne tym razem, płacę mandat.
Zamawiany domek hut tym razem okazuję się taki, jak na zdjęciu. Okrągły i ze „strzechą”. Klima jest, ale tym razem jesteśmy mądrzejsi.
Dzisiaj nie robimy kolacji – decydujemy się na europejskie żarcie w restauracji. Przy okazji robimy „trudną” rozmowę, bo trzeba trochę oczyścić atmosferę. Każdy wywala swoje żale, do konsensusu nie dochodzimy, ale każdy ma swoje do przemyślenia.
Spać idziemy szybko, bo rano musimy wyjechać po 4., żeby zdążyć wszystko ogarnąć.
A do zwiedzenia jest dużo – cała Panorama Road, potem Suazi i na 19. musimy być w Johannesburgu na lotnisku, bo o 20. samolot do Kapsztadu. Będzie tempo!
Dobranoc!