Jordania. Dzień 1. Warszawa – Kraków – Ovda – Eilat

Alternatywny tekst

Jordania

Na marzec mamy zaplanowaną wycieczkę do Izraela. Do tego, w listopadzie, zrobiliśmy tygodniowy wyjazd do Libanu, wcześniej jeszcze było parę weekendowych wypadów po europejskich stolicach, słowem – plan urlopowy do wiosny przyszłego roku był ustalony.
Będąc w Bejrucie usłyszałem, jak w hostelu jedna panienka mówi o tym, że wiele osób będąc w Izraelu, wyskakuje na jeden, dwa dni do Jordanii, żeby zobaczyć Petrę. Jako, że zobaczyć to cudo chciałem od momentu rozpoczęcia grania w Civ 5, od razu podciągnąłem temat pod kątem właśnie wizyty u Żydków i zacząłem wstępnie rozmyślać nad jak najoptymalniejszym wpleceniem tego punktu w naszą marcową wycieczkę.
Toteż niezłego zonka zabił mi post, który końcem listopada zobaczyłem na najpopularniejszym portalu świata: „są bilety do Eilatu z Krakowa za <200 zł, kto kupuje i jedzie do Jordanii? start 15. grudnia, powrót na dwa dni przed Wigilią”. Hmm… hmm… hmmm… Jordania! Petra!
W zasadzie urlop mam zaplanowany, poza tym dwa tygodnie do wyjazdu, dopiero co był ten Liban – zacząłem się zastanawiać (tak naprawdę, to zastanawianie się trwało tyle, ile Wy o nim czytaliście – czyli standard). Szybka konsultacja z mym słońcem – ona może jechać. Potem chwila konwersacji z autorem posta i nawet bez klepania kolejnego wolnego z pracy kupiłem bilety. Cena, bodajże 180 zł – iście niewiarygodna. Do tego trzeba było doliczyć koszt dojazdu do Krakowa z Warszawy, ale to ciągle była świetna okazja.

Przygotowania

Urlop się znalazł. Tzn. miałem też świadomość, że okres przedświąteczny nie jest jakoś wybitnie obłożony pod względem ilości pracy u mnie, więc nie miałem raczej wątpliwości, że nie będzie z nim problemu, ale tak czy inaczej trzeba było mieć to klepnięte.

I, jak zwykle, za przygotowania zabrałem się na ostatnią chwilę. Tym razem jednak nie z wrodzonego lenistwa, ale z powodu zwykłego braku czasu. Choć, w zasadzie, nie było tego dużo do zrobienia, ot, wynająć samochód, napisać do jordańskich couchsurferów, ale jak na dwa wieczory roboty, to dużo: samochód trzeba było wybrać optymalny za cenę jak najniższą, zapytań do couchów wysłać jak najwięcej. Do tego doszły bardziej przyziemne rzeczy, jak wymiana pieniążków naszych na amerykańskie (w tamtym rejonie jakoś mają one większą siłę przebicia niż nasze, czy nawet €uropejskie), kupno dodatkowych śpiworów, zamówiłem nawet trzy klawiatury mobilne, które mogłem sparować z telefonem, po to, by zapisywać jakieś wspominki z drogi. Jak sami widzicie, niby nic, a nazbierało się tego trochę. I, jak zwykle, mimo studenckiego początku (na ostatnią chwilę), ze wszystkim się wyrobiłem.

Bus. Polski Bus

Lecieć mieliśmy 15. grudnia, o 8. rano. Z racji tego, że to lot do Izraela, zakładaliśmy, że na lotnisku musimy być wcześniej. Wiadomo, niektórzy w tamtej części świata mają uzasadnioną paranoję i pozwalają sobie robić czasem przesłuchania na terenie innego kraju.
Było kilka pomysłów na logistykę, typu przyjazd dzień wcześniej i kimanie w Krk, ostatecznie zdecydowaliśmy się na nocną jazdę Polskim Busem tak, żeby rano być na dworcu i skoczyć na Balice pociągiem.

Co było niestandardowe w początku naszej podróży, to to, że wychodzimy z domu bez za dużego pośpiechu. Tzn. zdążyliśmy ze wszystkim, wzięliśmy niemal wszystko – zapomnieliśmy jedynie suszarki, co potem okazało się, może nie tyle brzemienne w skutkach, co dość istotnym brakiem. Natomiast ja bałem się takiej gładko rozwijającej się sytuacji, bo one odgryzają się potem znienacka, bez żadnej zapowiedzi pokazują, że jednak nie jest tak dobrze, jak się zapowiadało.
Polski Bus jest niemal pusty. Na tyle, że mogliśmy rozłożyć siedzenia do spania na maksa – nikogo za nami nie było.
Nie wiem czemu, ale nie do końca lubię tę sieć przewozową. Ona cały czas mi się kojarzy z brakiem komfortu. Nie, że jestem jakiś wybredny, czy coś, tylko wychodząc po dłuższej jeździe z takiego autobusu, jestem zawsze mega połamany, nigdy nie mogę się ułożyć wygodnie. Czy to do czytania, czy do filmu, czy do spania. Nawet dzisiaj, mimo względnie horyzontalnej pozycji i dmuchanej poduszki pod głową, byłem szczęśliwy, gdy wreszcie jazda się skończyła.
Druga sprawa, to niektórzy ludzie. Tym razem, w rzędzie obok i jedno siedzenie z tyłu siedziała sobie dziewczyna. Młoda, średnio ładna, ale to nieistotne. Nie zauważałem jej do momentu, gdy nie zaczął ją dusić kaszel. Kurde, pomyślałem, gorąco w autobusie, laska chora, my przed wyjazdem, jak nas zarazi, to kaplica. Delikatnie się odwracam, żeby zobaczyć co i jak i widzę, że panna jest tak kulturalna, że nawet nie zasłania otworu paszczowego, jak rycha i twarz ma skierowaną centralnie w naszą stronę. Noż w mordę, kobieto, w stajni cię manier uczyli? – krzyczę w myślach, a na głos mówię „mogłaby pani nie kasłać w naszą stronę?”. Aż wstyd mi było zwracać uwagę, by zasłoniła usta, jak to robi. Po czym, w odpowiedzi dostaję „nie jestem chora, tylko coś mi siadło na gardle, a nie mam wody, żeby przepłukać” z wielką pretensją w głosie, że w ogóle śmiałem jej zwrócić uwagę. I dalej siedzi i rycha.
Kurde, rozumiem zdarzenia losowe, ale coś się z nimi robi. W końcu nie wytrzymałem, zszedłem do kierowcy po kubek papierowy i nalałem po prostu jej wody swojej. Tym razem dostałem „dziękuję” i kolejnego kaszla. Grrrr…
Skąd się biorą tacy ludzie? Myślenie i kultura bolą?

Było nas 5

Piąta rano, po ciężkiej nocy, to najbardziej irytogenny moment dnia (nocy, w zasadzie). Zna to każdy, kto został wyrwany ze snu i został wygoniony na zimne powietrze. Bez kija wtedy nie podchodź. Taki moment zastał nas w Krakowie. Nawet normalnie ruszające się schody ruchome nas denerwowały.
Tak w ogóle, w wycieczkę jechaliśmy w 5 osób: Kuba – autor rozpoczynającego wszystko posta na FB, Karol, Tytus i nasza dwójka. Karola spotkaliśmy w pociągu już, Tytusa i Kubę na lotnisku.
Oczywiście, przyjazd na 3h przed odlotem był zupełnie niepotrzebny, oprócz standardowej kontroli paszportowej jakiegoś specjalnego trzepania nie mieliśmy.
Dużym pozytywem w strefie bezcłowej było to, że lecieliśmy poza UE, co automatycznie powodowało niskie ceny alkoholu. Jak zwykle nie kupuję niczego na wyjazdy, tak teraz skusiliśmy się na dwie plastikowe Soplice, po 19,90 zł za sztukę. Oj przydało się to potem bardzo :)
Sam lot Ryanair należał do tej samej kategorii co jazda Polskim Busem. Długo, spać się nie dało, bo siedzenia się w żaden sposób nie rozkładają i są pod kątem uniemożliwiającym ułożenie się w choć trochę wygodnej pozycji. Nie zmrużyłem oka na ani sekundę, choć teraz za nic nie przypomnę sobie co robiłem przez całe 4h lotu.
Na sam koniec załapałem pierwszą ekscytację, jak zobaczyłem widoki z okna samoloty, gdy ten zaczął obniżać pułap do lądowania. Izrael. Negev

Aaaa, pustynia, pięknie!

Samo lotnisko w Ovda jest lotniskiem militarnym, teraz przystosowanym do przyjmowania choćby Ryanair. Z tego, co przyuważyłem, lądują tam ze 3 samoloty dziennie.
Już wychodząc z samolotu widać było orszak powitalny składający się z osób obojga płci w uniformach i paru cywilnie ubranych mężczyzn z karabinami maszynowymi w ręku. Oho, witamy w najbezpieczniejszym kraju świata.
Ovda

Welcome to Israel! czyli graniczne tango

Idąc do wejścia do terminala, widziałem panie wybierające sobie pasażerów na krótką rozmowę. „Zaraz będę i ja” rzucam i 15 sekund później już jedna laska kiwa na mnie. No, to zaczynamy tango. Poka paszport i „po co przyjechałeś, jakie plany, gdzie będziesz spał, jaka trasa, pokaż rezerwacje”.
Proszę, oto paszport, przyjechałem oglądać, nie wiem, trasa będzie on-the-fly robiona, podobnie z rezerwacjami.
Patrzą na mnie, patrzą, oddają paszport i kiwają głową. Ok, wstępnie wyjaśnienia zaakceptowane.
Stajemy w kolejce do kontroli paszportowej.
Ovda

Zastanawiam się, co będzie, jak celnicy zobaczą pieczątkę libańską. Z całej naszej piątki jestem ostatni. Stojąc, słyszę, jak lecą pytania ze strony panów w budkach i jak wszyscy nasi się tłumaczą. Wcześniej, w grupie ustaliliśmy, że nie mówimy, że jedziemy do Jordanii – planujemy objechanie Izraela. Podobno krzywo na takie coś patrzą – dla mnie to bardzo dziwne, zważywszy na bliskość granicy, ale nie dyskutuję.
Wszyscy nasi przeszli. Zważywszy na to, że Magda też ma pieczątkę z Libanu, biorę to za dobry omen.
Podchodzę do celnika, ściągam czapkę z głowy, podaję paszport. Patrzy się mnie, na zdjęcie i tak w kółko. To oczywiste, że mu nie spasuję, w końcu na paszportowym niemal nie mam ani włosów, ani brody. Literuję imię i nazwisko.
– Co to masz na twarzy?
– Jak to co? Broda.
– Jakiego jesteś wyznania?
– Technicznie, to jestem ochrzczony, ale poza tym mam to gdzieś.
– Co???
Uff, co za tuman.
– Oficjalnie jestem katolikiem – prostuję.
– Cel podróży?
– Zwiedzanie.
– Jaki masz plan podróży?
– Jerozolima, Betlejem, Tel Aviv, Jaffa, potem się zobaczy – wymyślam na szybko.
– Masz jakieś rezerwacje?
– Nie, mam aplikację do hoteli w telefonie i styka, bukuję na bieżąco; chcę dojechać do Eilatu, a potem się okaże.
– Co robiłeś w Libanie?
Tu cię mam bratku!
– To samo, co będę robił tutaj, zwiedzałem.
Synek myśli, myśli, konsultuje się z drugim. Oho, będą jaja, myślę.
Bierze mój paszport i mówi „chodź ze mną”. Idziemy za budki, zanosi mój paszport do jakiegoś pokoju i każde mi czekać na ławce przed nim.
Siedzę i czekam. Ekipa stoi za bramkami i patrzy co się dzieje. Oprócz mnie na ławeczce siedzą dwie inne osoby.
Nic się nie dzieje. Już się nastawiam na trzepanie i posiedzenie. Jest Wi-Fi, jest Internet, pewnie w 150% monitorowany, ale co tam – przynajmniej mogę chwilę zabić czas.
Po 30 minutach słyszę swoje nazwisko. Wchodzę do pokoju, siadam, miło się uśmiecham. Za biurkiem siedzi gruba baba, na oko raczej nie starsza ode mnie, ciężko wyczytać z twarzy, jakie ma nastawienie.
Dwie sekundy później już wiem. Słyszę „zadamy ci kilka pytań i od tego jak to będzie wyglądało, będzie zależało ile to potrwa. Może być kilkanaście minut, a może być i parę godzin”. I po sposobie jak to mówi, mogę wywnioskować: jest mega wredna, momentalnie pokazuje, że uwielbia mieć poczucie władzy i że wyżej jej tyłka zdecydowanie nie podskoczę. Ok, gramy w tę zabawę, ty tu rządzisz, maleńka.
Idzie seria pytań podobna do tych spod budki, po czym leci temat Libanu: po co byłem, kiedy byłem, co robiłem, gdzie jeździłem, jaka trasa, z kim się stamtąd znam. Odpowiadam na pytania zgodnie z prawdą, w sumie nie mam nic do ukrycia. Oczywiście, oprócz wizyty w górach ;)
Każe mi napisać swój numer telefonu, adresy mailowe. „Wszystkie!”, akcentuje mocno. Piszę. Czuję się lekko zahukany. Przez głowę przechodzi mi myśl, że chyba dawno faceta nie miała, bo aż kipi chęcią wyżycia się. Z resztą, patrząc na jej wygląd, to się nie dziwię.
Pytam w końcu – o co chodzi? W czym jest problem, dlaczego jestem tu trzymany? Słyszę – siadaj, jak będziesz mógł iść, to cię o tym poinformujemy.
Różne rzeczy cisną mi się na usta w odpowiedzi, ale nic nie mówię. Siadam z powrotem na ławkę.
Jest nas tam trzech. Nie mam ochoty na rozmowę, jestem wkurwiony, widzę, że moi na mnie czekają, na siedzących obok mnie z resztą też, nic z tym nie mogę zrobić i zaczyna mnie głowa boleć.
Obok nas chodzą non stop jacyś ludzie, niektórzy z karabinami, mimo cywila. Dwie dziewczyny, koleżanki jednego z towarzyszy w niedoli zaczynają robić raban, krzyczeć i wyzywać strażników. Ci się tłumaczą, ale, z tego co widzę, oni tam tylko pilnują i niewiele mogą zrobić. Kierowca busa odjeżdżającego z lotniska do Eilat pyta jednego ze strażników, jak długo to jeszcze potrwa. Nikt nie wie. Minęło już niemal dwie godziny, kierowca mówi, że nie może już czekać i autobus odjeżdża. W ten sposób ucieka nam transport do miasta – Eilat jest przeszło 60 km od lotniska w Ovdzie.
Jakiś strażnik przynosi ciastka, dobrze, że jest woda z dystrybutora i możemy na fajki chodzić. Idę zapalić z drugim kolegą, ma na imię Bartek. Wygląda dość oryginalnie: luźne spodnie, marynarka, szal, czapka kaszkiet, prędzej spodziewałbym się go w jakiejś galerii sztuki, niż na lotnisku na pustyni. Jego trzepią, bo podróżował po Iranie – czyli ten sam powód. Na niego też czekają znajomi, mówi wprost, że szlag go trafia i się mocno stresuje.

Próbuję wziąć kanapkę od Magdy. Gruba z pokoju, która to widzi, od razu drze ryja, że nie wolno. Wkurwiony krzyczę do niej, że to kanapka tylko, że jestem głodny. Łaskawie zezwala. Szlag by cię trafił, wredny grubasie.

Pół godziny później każą nam zabrać bagaże i idziemy gdzieś. Aha, spodziewam się kontroli osobistej.
No i nie mylę się. Bagaże, łącznie ze wszystkimi saszetkami i portfelami trafiają do skanera, długiego chyba na 7 metrów. Jakiś synek zaprasza mnie do pokoju, każe ściągnąć kurtki i bluzy, buty. Leci dookoła mnie ręcznym skanerem. Każe mi ściągnąć spodnie. Oho, co, zaraz się będę pochylał, a ty mi będziesz wsadzał palca w tyłek? Zostaję w kalesonach, koleś maca wszystkie moje ciuchy, łącznie z guzikami w spodniach i podeszwami w butach.
Schylać się nie musiałem. Na sprawdzającego mnie szczęście.
Słyszę, że ktoś tam ma większe problemy z kontrolą w pokoju obok.
Nie sprawdzam kto, biorę swoje rzeczy, w nadziei, że jestem już po i idę z powrotem do pokoju grubej. Mówię jej, żeby mi czasem nie przybijała pieczątki w paszporcie, tylko na kartce, siadam na ławce i czekam.
I czekam.
I dalej czekam.
Gruba dłubie w zębie, dzwoni po koleżankach, idzie do kibla, ogólna ostentacja, postawa „mam cię gdzieś”. W końcu nie wytrzymuję i pytam, co się dzieje, dlaczego jeszcze nie mam paszportu? Gruba próbuje mnie z powrotem usadzić na krześle, ale tym razem koniec gierki z mojej strony, łeb mnie mocno boli i już mi wszystko zwisa. Idę z grubej rury i jadę do niej z ryjem, że siedzę już 3 godziny i nie mam pojęcia dlaczego, w czym tkwi problem? Gruba zaczyna przepraszać, z czego mam niekłamaną satysfakcję i mówi, że czekają na informacje zwrotne skądśtam. Dalej cisnę temat i gruba mówi, że nic nie jest w stanie zrobić, że taka jest procedura i trzeba czekać, już przepraszającym tonem.
Chyba nie mam innego wyjścia.
W międzyczasie wraca Bartek (trzeciego kolesia już nie zobaczyłem, pewnie w jego przypadku procedura była krótsza). Okazuje się, że to on miał te większe problemy podczas kontroli osobistej, cytuję:

Zaczęło się z grubej rury. Z całego samolotu najdłużej na lotnisku przesłuchiwali mnie i kolegę z wizą libańską. Jednak na pytaniach o rodzinę i kontakty w Iranie się nie skończyło. Po długim przesłuchaniu trafiłem do izolatki. Tam rozbieranie do majtek i nagle zonk. Wykrywacz metali zaczął pipczeć centralnie gdy dotykał majtek na wysokości pindola. No i mamy zagwozdkę: kolczyk? śruba zaszyta w siurku, a może biżuteria? – Jak matkę kocham, nie wiem czemu wasza maszynka tak lubi mojego pindola – myślę i mówię „I don’t know”. Na szczęście ktoś wpadł na pomysł by pozwolić mi zmienić majtki, na takie, jak się okazało, na które wykrywacz metali nie zareagował. – Clear – usłyszałem i pozwolili się ubrać. Teraz czekam i czekam na decyzje, co dalej? Pan z karabinem opowiada dowcipy, a kolega z wizą libańską, częstuje papierosami.

Po drugiej strony barierki zaczyna się impreza. Moi i koledzy od Bartka, którzy też czekali na niego, siadają na podłodze, wyciągają flachy zakupione w bezcłówce i zaczynają pić. Już im chyba też cały stres zmienił się w całkowity zwis na sytuację i muszą jakoś odreagować. A może zabić nudę? :)
Nagle słyszę swoje nazwisko z pokoju. Gruba już macha paszportem i mówi, że mogę iść. Karteczka jest, a na niej wiza, w paszporcie nic. Bartek się martwi, że dostanie do paszportu i będzie go musiał wymieniać. Nie śmiał jeszcze zwrócić grubej na to uwagi, więc ja, niewiele myśląc, przy odbiorze paszportu mówię babie, żeby koledze też dała pieczątkę na karteczce, bo będzie jeździł tak jak ja. Nic nie odpowiada, ale już widzę w jej oczach, że będzie dobrze.
Dołączam do imprezy w poczekalni, połowiczne szczęście, że już jestem po – czekamy jeszcze na Bartka.

Zaraz macie autobus

Koleś, który wcześniej rozdawał ciastka przynosi nam daktyle i wodę. Mówi, że o 17. mamy autobus, tylko musimy przejść jakiś kilometr na przystanek. Tak w ogóle, to jesteśmy jedynymi osobami na lotnisku, chyba przez najbliższe dwa dni nic tu nie wyląduje wg rozkładu na monitorach – więc cała obsługa czeka aż „procedura” z Bartkiem się zakończy.
15 minut później i on jest już z nami. Pieczątkę dostał na karteczce, więc oprócz opóźnienia wszystko jest ok. Następuje zapoznanie w większym gronie, chłopaków jest trzech – Bartek, Leszek i Jarek. Śmieję, bo Leszek wygląda niemal jak moja kopia: długa, czarna broda, czapka z daszkiem i rajbany za 20 zł na nosie. Bardzo nietrudno było nas pomylić na pierwszy rzut.
Liczę czas: dzisiaj mieliśmy być w Wadi Rum wg planu. Jeśli autobus mamy o 17., w Eilacie będziemy o 18., to w dwie godziny granicę obrobimy. Czyli jest szansa, że zdążymy.

Pan od ciastek i daktyli pospiesza nas do wyjścia. No nie, mój miły, do 17. jeszcze chwila czasu, teraz to Wy się jeszcze pomęczcie z nami.
Gdy w końcu, weseli, zbieramy tyłki, wszyscy czekają już na naszej drodze wyjścia za bramę lotniska.

Do przystanku mamy przeszło kilometr. Droga jest całkiem ładna.
Ovda to militarne lotnisko, które zaadaptowano na pasażerskie na kilka razy w tygodniu. Fakt, że jest tam wojsko widać i słychać
OvdaOvdaOvdaOvda

Dotarliśmy na przystanek jakieś 15 minut przed czasem. Wszyscy zadowoleni, bo stres schodzi, wszystko zakończyło się dobrze, no zaczyna się przygoda, będzie o czym opowiadać. Dookoła pustka, co jakiś czas przejedzie jakiś samochód. Świeżo poznani panowie zastanawiają się, co dalej. Mieli w planach jechać po Izraelu, ale nasze plany wydają się im dość atrakcyjne, Jordania brzmi dużo bardziej egzotycznie i na dodatek wszyscy sobie podeszli personalnie. Myślą.

Nasz piękny przystanek
Ile wspomnień zostanie z tego miejsca :)

Impreza dalej trwa i czekamy sobie na autobus.
I czekamy.
Czekamy.
Mija 17., potem 17.15, 30, 45, 18., a autobusu jak nie było, tak nie ma.
Staje się jasnym, że Żydek na lotnisku zrobił nas w konia po to, żebyśmy tylko poszli szybko z niego, a on mógł iść do domu.
Baaardzo pozytywne pierwsze wrażenie robi na mnie ten kraj. Mam wrażenie, że tę na niechęć do nich to sobie sami w tym kraju bardzo mocno pracują.

Izraelski stop

Zaczynamy zabawowo łapać sobie stopa. Musi to wyglądać komicznie, jak jedna czy dwie osoby stoją z kciukami do góry, a cała banda siedzi sobie na przystanku i tylko czeka, żeby się ktoś zatrzymał.
Oczywiście, każdy ma nas w dupie, czemu się zupełnie nie dziwię ;)
Na pewno do Wadi Rum już dzisiaj nie zdążymy, trzeba się będzie przespać w Eilacie i rano jechać do Jordanii.
Zaczyna się rzucanie pomysłów, co robić dalej. Jedni proponują, żeby wrócić na lotnisko, inni, żeby się rozdzielić i łapać stopa, jeszcze inni, żeby ze dwie osoby łapały a reszta chowała się za przystankiem, ostatecznie staje na tym ostatnim.
I w 10 minut po wcieleniu tego pomysłu w czyn, zatrzymuje się pierwszy samochód. Może zabrać 4 osoby, więc jedzie nowopoznana ekipa plus Karol. Przy wsiadaniu Bartek rzuca jeszcze, że spotkamy się w Arava Hostel.

OvdaOvda

Mijają kolejne minuty i nic.
Coraz mocniej głowa mnie boli, nie mam już ochoty na nic. Klnę pod nosem na powitanie, wyzywam w myślach dziadów z lotniska od faszystów.
W pewnym momencie jakieś 300 metrów od nas zatrzymuje się samochód. Słychać mocno basowe „umcy, umcy”. Myślimy, że ktoś się zatrzymał po nas, ale nie, nikt nie podjeżdża. Pewnie wysiadają na siku. Ruszają, mijają nas i zatrzymują się 500 metrów dalej. Czemu? Dziwne zachowanie, ale nie zwracamy uwagi. Niech sobie stoją.
Tymczasem, po 15 minutach zawracają i podjeżdżają pod nas. Chyba się namyślili, bo mogą zabrać dwie osoby do Eilatu. Świetnie!
Pada na Magdę i mnie – przyjmuję to z ulgą, bo może chwilę się zdrzemnę, żeby głowa przeszła.

Ta. Zdrzemłem się.

W samochodzie było dwóch kolesi. Samochód w środku wyglądał jak dyskoteka.
Izrael
Te światełka to było coś, co imitowało zestaw wskaźników montowanych przy instalacji turbiny. Nie dość, że tylko imitowało (bo de facto wskazówki były nieruchome), to jeszcze zastanawiałem się, jak koleś widzi cokolwiek, tak waliło po oczach.
No i 3 minuty po ruszeniu dostaliśmy jakieś orientalne umcy-disko włączone na fula. Ehehehe, cóż za folklor! Chłopaki pewnie na imprezę do miasta jadą. Miałem już kiedyś, dawno temu, podobną sytuację. Jechałem tak w nocy na stopa z koleżanką Asik spod Grudziądza do Torunia – wtedy ci, co nas zabrali drałowali na jakąś dużą imprezę techno do Łodzi. Kto wie, może jest jakaś impreza dzisiaj nad morzem Czerwonym?

Plus był taki, że kolesie cięli szybko, a i muzyka, z racji jednostajności zaczęła mnie usypiać.

Po 40 minutach byliśmy w Eilat. Poprosiliśmy o wysadzenie gdzieś w centrum, niestety, nie wiedzieli gdzie był nasz hostel Arava.
Nie był to problem. Parę minut po wysiadce znalazłem Wi-Fi w sklepie z komórkami i… okazało się, że jesteśmy 500 metrów od punktu docelowego! Piękna sprawa!
W hotelu nie było nikogo z naszych, jesteśmy pierwsi.
Samo miejsce wygląda przyjemnie. Jest duże lobby przy recepcji, jest kuchnia, są pokoje, jest spory taras, jest Internet i nikt nie wyrzuca nas stamtąd.
Bukujemy dwa czteroosobowe pokoje, po 65 szekli za osobę. Drogo, to niemal 70 zł. Wysyłamy wszystkim naszym chłopakom wiadomości z adresem hotelu, w razie, jakby mieli problem. Pierwszy odpisuje Jarek, że są niedaleko.
Na całe szczęście przechodzi mi głowa. Zbawienna była zimna i mocno gazowana cola i kanapka z mielonym, wzięta z domu.
Chwilę później dojeżdża pierwsza czwórka – Leszek smutny, bo zgubił telefon – wypadł mu w samochodzie, który ich podwoził
Pół godziny później dojeżdżają Tytus z Kubą, bardzo weseli. Mieli małe przygody w trakcie jazdy, wylądowali w końcu na jakiejś imprezie, stąd ten stan.
Na szczęście przywożą ze sobą butelkę wódki zostawioną na przystanku – zaczyna się ciąg dalszy integracji. A, jak to przy integracji bywa, jest miło, rozmowowo.
W międzyczasie odnajduje się telefon Leszka! Podwoził ich jakiś znany lokalnie muzyk, więc wyguglowali go, znaleźli namiar i skontaktowali się z nim! Koleś obiecał, że telefon znajdzie się jutro u nas w hotelu.

Świetny akcent na koniec dnia!

Jutro Jordania.

Następny odcinek, już z Jordanii, w którym poczytacie o tym jak wygląda przekraczanie granicy na pieszo, jak wynająć samochód w Aqabie i jak wygląda noc na pustyni Wadi Rum, znajdziecie tu (klik)!

P.S. Część zdjęć jest autorstwa NOSFOTOS, standardowo, a część imć Bartosza

3 komentarze