Jordania. Dzień 6. Amman – Jerash – King’s Hussein Bridg – Madaba.

Jest to szósty odcinek jordańskich opowieści. Poprzedni przeczytacie tutaj!

Olaliśmy Amman. Nie oglądnęliśmy nic. Gdzieś tam mi się kołatał po głowie pomysł na chodzenie po mieście, ale wczorajszy wieczór odwiódł mnie od tego pomysłu.

Rano pobudka oczywiście w zimnie. Kuba, na szczęście, w stanie nie gorszym niż przed nocą. Bałem się też trochę, czy grzejnik żarowy, co go wysępiliśmy z recepcji nie zepsuje się w nocy  albo, co gorsza, nie spowoduje pożaru. Nie spaliliśmy się, złodziejka się też nie stopiła od nadmiaru urządzeń w nią wpiętych, wszystko było w należytym porządku.

Wiecie, co jest najgorsze rankiem? Wychodzenie z ciepłego śpiwora i chlapanie się przy umywalce zimną wodą (po wczorajszej wizycie w łazience przybytek ten wskoczył na blacklistę). Człowiek ciepły, pokój zimny, woda jeszcze zimniejsza, a tu trzeba się przynajmniej do pasa rozebrać, żeby się ochlapać. Brrrr.

Godzina jest dość późna, bo po ósmej. Zastanawiam się, czy trafimy na właściciela. Wczorajsze ustalenia (wyjeżdżamy rano, przyjeżdżamy do niego z powrotem po wizycie w Jerash) uzasadnialiśmy chęcią bardzo wczesnego wyruszenia w drogę. Sklep bezcłowy jest podobno czynny już od 9., więc jeśli schodzimy na śniadanie o 8.30, to właściciel może chcieć nas zatrudnić już z rana.
Na szczęście nie ma go. Jest za to pracownik, który noc spędził na materacu w recepcji – leży przykryty kilkoma kocami i mimo tego trzęsie się z zimna. Ewidentnie brakuje mu czegoś ciepłego :) Myślę sobie o ich beztroskim gadaniu wieczorem pt. „e tam, damy wam parę kocy i będzie wam bardzo ciepło, po co grzejnik?”. Tak, właśnie widzę, jak by nam ciepło wtedy było. Patrzę na pociągającego nosem człowieka i pytam, czy zimno było w nocy (tym razem, wierzcie lub nie, bez cienia ironii) – w odpowiedzi widzę dobrą minę do złej gry, „było ok”.

Śniadanie ubogie – to jednak taki standard ho(s)telowy u nich. Hummus, podpłomyki, jajko, ogórek, pomidor, herbata. Z tym, że tutaj kosztowało to 2 JOD i do tego był jeszcze jakiś syfski napój pomarańczowy. Pić się tego za bardzo nie dało, tak samo, z resztą, jak herbaty, która miała bardzo metaliczny posmak, jakby z rur.

Po śniadaniu, w porównaniu z poprzednimi porankami, zbieramy się dość szybko . Chyba, podświadomie, nikt nie chce ryzykować spotkania z właścicielem.

Ulice Ammanu z rana, nie należą do bardzo problematycznych. Ruch, jakkolwiek spory, tak nie jest jakiś dramatyczny. Oczywiście, Warszawie trochę do niego brakuje, ale dużo gorzej jeździło mi się po Bejrucie.

Amman
Goooood morning Ammaaaan!

Pierwsze poważniejsze wyzwanie drogowe mieliśmy na dużym rondzie: wjeżdżały do niego trzy pasy, bez konkretnych oznaczeń kierunkowych. Na dodatek nie wiedziałem kiedy z tego ronda mam zjechać; nauczyłem się już nie do końca ufać temu, co widzę na ekranie nawigacji ;) I tam to dopiero była wolna amerykanka, każdy jechał w innym kierunku, ci na swoich pasach nie bardzo chcieli wpuszczać i całość była strasznie zakorkowana. Przejechaliśmy z oczami dookoła głowy i, na szczęście, bez stłuczki, choć spociłem się jak mops. Okazało się na koniec, że było to rondo do wjazdu na ammańską autostradę, więc jak już ruch mnie „wessał” to potem poszło szybko.

Autostrada miejsca. Trzy pasy w każdym kierunku, a samochodów mnóstwo. Kierunkowskazy są, o dziwo, używane i dość respektowane: na zestaw pt. migacz i delikatne wjechanie na pas obok jestem wpuszczany, więc jakaś cywilizacja jest.
Korkuje się całość tylko w jednym momencie, ale wtedy akurat zatrzymujemy się przy aptece, dla Kuby, po lekarstwa. Wtedy mam chwilę na spokojnego papierosa i parę minut obserwacji ruchu.
Miasto nie odbiega wyglądem za bardzo od innych lewanckich czy arabskich, no, może nie uwzględniając Izraela. Jest dość brudno, jak wszędzie, ma się też wrażenie sporego chaosu, szczególnie mocno na drodze. Sama infrastruktura około-drogowa sprawia wrażenie dość zaniedbanej, jakby nikomu nie chciało się o nią zająć i nikomu to nie przeszkadzało. Wszędzie widać pył – na budynkach, ulicy, osadzający się na samochodach, chyba to powoduje to niekorzystne wrażenie braku czystości. Od razu przychodzi mi do głowy porównanie z amerykańskimi samochodami – będąc paręnaście lat temu w USA non stop miałem wrażenie, że jest tam niecodziennie czysto, jakby ktoś tu własnie sprzątał. Zacząłem zastanawiać się dlaczego i doszedłem do wniosku, że to przez pojazdy Amerykanów – one są po prostu zadbane. Efekt jaki to daje widać, przebywając w takich miejscach jak choćby Amman (przez grzeczność nie wspomnę o Polsce ;)

Amman

Amman

Amman

Korek się skończył i w miarę szybko wyskoczyliśmy ponownie na Drogę Królów, czyli trasę 35. Bardzo ładna, choć zaniedbana autostrada się z niej zrobiła i zaczęliśmy zjeżdżać w dół (przypominam, Amman leży na wysokości ok. 1000 m n.p.m.).

King's Highway

King's Highway

Zastanawiamy się co robić z panem właścicielem hostelu. Sprawę rozwiązał Kuba – dał człowiekowi nasz jordański numer telefonu, na który nikt nie dzwoni, więc po prostu zignorujemy przychodzące połączenia połączenie. Czyli sprawa załatwiona i temat Bdeiwi Hotel jest zakończony.

Niecałą godzinę później dojeżdżamy do Jerash.

Nie do końca wiedzieliśmy gdzie znajduje się cel naszej wycieczki. A były nim jedne z najlepiej zachowanych ruin starożytnego miasta rzymskiego o nazwie Geraza, w przeszłości należącego do tzw. Dekapolu, czyli luźnego związku miast stworzonego do współpracy handlowej i obronnej na początku naszej ery.

Dojeżdżając do miasta co prawda widzimy jakieś ruiny, ale jakby małe z perspektywy ulicy i nie do końca będąc przekonanymi, że to to, jedziemy wgłąb miasta. I to był błąd. Bo jak wbiliśmy się w miasto, to kluczyliśmy po nim chyba z godzinę. Jeśli czytaliście poprzednie odcinki jordańskich opowieści, to wiecie już pewnie dlaczego: nasz GPS i jednokierunkowość ulic w jordańskich miastach równa się przymusowemu zwiedzaniu miasta. To już się chyba stało tradycją.
Objechaliśmy całe Jerash chyba ze dwa razy, zanim w końcu wjechaliśmy na jakąś górkę, na której ukazał się nam piękny widok na nasze ruiny.

Jerash

Ale to jeszcze nie spowodowało sukcesu w dotarciu na miejsce, nie. Musieliśmy jeszcze objechać je dookoła, szukając wejścia/wjazdu, zanim w końcu się nam to udało.

Bo udało się . I nawet parking był ładny i duży i wyglądający całkiem europejsko.
Idziemy w stronę bileterni. Na wejściu mijamy działającą, ale opuszczoną bramkę z wykrywaczem metali. Piszczy jak szalona gdy przechodzimy, ale nikt się zdaje tym nie przejmować.
Żeby dojść do kasy, to trzeba przejść przez zestaw „sklepów” z pamiątkami. Sprzedawców jest zdecydowanie więcej niż klientów, więc każdy z nas czuje się jak kawałek padliny wsród sępów. Staram się nie patrzeć w ich kierunku, żeby nie prowokować do „oh, my friend, come inside and see, come, come, come”, ale kątem oka widzę całkiem przyjemny wybór kefijah, które wymyśliłem sobie żeby zakupić na pamiątkę. Pytam delikatnie o cenę, słysze 4-5 JOD. Świetnie, na dzień dobry jest taniej niż gdzie indziej. To teraz już wiem, co będę robił wracając po zwiedzaniu ruin: będę negocjował ;)

Idąc dalej widzę kolejną rzecz, która bardzo cieszy. Poczta! W końcu! Pierwsza, którą widzę w Jordanii (choć w sumie jakoś za specjalnie się nie rozglądałem). Zachodzę do środka, siedzą dwie panie w hidżabach. Macie panie znaczki? – pytam. Tak, mamy. Świetnie. W końcu będę mógł pociąć harmonijkę kupioną od chłopca w Petrze i wysłać kartki do domu.

Bilet wstępu do ruin – 8 JOD. Niewiele w porównaniu z Petrą, ale wciąż relatywnie dużo (45 zł). Oczywiście nikt biletów po zakupie nie sprawdza.

Opowiadać o tym, co widać w ruinach, nie ma co. To była raczej uczta dla oczu. Popatrzcie więc na fotostory poniżej:

Jerash
Pierwsze co mamy do oglądania, to łuk zbudowany na cześć cesarza Hadriana..

Jerash

Jerash

Jerash

Jerash

Cardo Maximus

Tu mała dygresja. Idąc sobie spokojnie tą drogą zatrzymałem się przy publicznej fontannie, tzw Nimfeum. Nagle podchodzi do mnie handlujący pamiątkami na terenie miasta koleś i zaczyna mi opowiadać historie i pokazywać szczegóły budowli, na które, wg niego powinienem zwrócić uwagę. W pewnym momencie pyta mnie, czy wiem, że Rzymianie mieli swój sposób na przewidywanie trzęsień ziemi. Zgodnie z prawdą odrzekłem, że nie. Na co koleś – „to ja Ci go pokażę”.
Prowadzi mnie do jednej z kolumn. Kolumny zbudowane są z dużych bloków o kształcie walca, położone jeden na drugim. W punkcie styku tych bloków są delikatne szpary, jako że ząb czasu nadżera kamień i krawędzie się szczerbią. No i koleś bierze bransoletkę, taką samą jak te, których pińcet kupiłem w Petrze, prostuje ją i wsadza w taką szparę. I mówi – „te kolumny stawiane były bez żadnej zaprawy. Każde duże trzęsienie ziemi jest zwiastowane kilkoma lekkimi wcześniej. Te kolumny się wtedy najnormalniej w świecie ruszają. Wystarczyło więc zawiesić jakieś dzwoneczki na linie pomiędzy dwoma i już był sygnał wczesnego ostrzegania.” I jakby na potwierdzenie, zaparł się i pcha tę kolumnę. Patrzę na niego z politowaniem, jak się siłuje z wielotonowym głazem. W pewnym momencie mówi „patrz!”. Patrzę, a końcówka tej rozgiętej bransoletki wsadzonej w szparę chodzi w górę i w dół na jakieś 3 cm. Patrzę na szparę i ewidentnie widzę ruch. Jak stałem, tak mi szczęka opadła. A koleś mnie takim zostawił ;)

Jerash

Jerash

Jerash

Jerash

Jerash

Jerash

Jerash

Chodzenia po ruinach, raczej szybkim tempem, jest na co najmniej 2h. Jeśli ktoś jest fascynatem starożytnej architektury i lubi zwracać uwagę na najmniejsze detale, tudzież fotografia jest jego żywiołem, może spędzić tam dużo więcej czasu.

Rozdzieliłem się z resztą ekipy w trakcie zwiedzania i okazało się, że obchód zakończyłem najszybciej. To nawet dobrze wyszło, bo miałem chwilę czasu, żeby ogarnąć temat poczty i kartek.
Wydawać by się mogło, że skreślenie paru słów do najbliższych powinno trwać chwię. Prawda jest taka, że jednak trzeba na spokojnie usiąść, pomyśleć chwilę i napisać tak te dwa zdania, żeby nie były wtórne i zawarły całą esencję wyjazdu.
Próbowaliście kiedyś coś takiego zrobić? Napisać coś bardziej osobistego niż zwykłe „pozdrowienia z Jordanii”? ;)

I czekała mnie jeszcze druga rzecz, uprzednio zaplanowana. Zakupy.
Dość powiedzieć, że dyskusje, wybieranie, negocjacje, zmiany „sklepów”, powroty, słowem cały ceremoniał trwał dobre czterdzieści minut. Ale kupiliśmy naprawdę ładne kefije, z dobrych materiałów i w bdb cenie 3-3,5 JOD za sztukę (18-20 zł). Pomyśleć, że za gównianą chustę w pierwszym lepszym sklepie np. w Aqabie krzyczą sobie 7 JOD.

Z tego wszystkiego zdałem sobie sprawę, że zostałem zupełnie bez dinarów. Nawet żeby chustowe zakupy zrobić, musiałem się zapożyczyć u Kuby. Z Jerash jechaliśmy w stronę granicy z Palestyną, więc, żeby oddać dług, musiałem oragnąć kantor. Stąd koniecznym był ponowny wjazd do miasta, bo w kantor w znalezionym banku na rogatkach miasta był już nieczynny.
Jak do porannej sytuacji z kluczeniem po jednokierunkowych dodacie jeszcze popołudniowe korki, bo będziecie wiedzieli w cośmy się wpierniczyli. Dwa rzędy samochodów jadących w tym samym kierunku (oczywiście ulica jednokierunkowa), pobocza zapchane parkującymi samochodami, lub próbującymi się włączyć w ruch, słowem – 2 km/h.
Ale Bliski Wschód nie byłby sobą, gdyby niestandardowe sytuacje kogokolwiek dziwiły. Znalazłszy się na wysokości kantoru i mając zapchane pobocze po prostu zatrzymałem się tak jak jechaliśmy. Włączyłem awaryjne i na spokojnie poszedłem sobie do kantoru. Tam oczywiście musiałem trafić na kogoś załatwiającego swoje sprawy dobre 10 minut, więc trochę mi to czasu zajęło. Czy ktoś się przejął samochodem w tym czasie? Skądże.
A Magda z chłopakami zdążyli jeszcze jakieś ciepłe żarcie kupić w międzyczasie ;)

Jerash

Jerash

Możemy jechać dalej! Tym razem GPS pomógł ;) Parę minut i jesteśmy z powrotem na Drodze Królów.

Wracamy w stronę Ammanu.
Pewnie zastanawiacie się, co wyszło z kolesiem z hotelu, czy dzwonił? Owszem, dzwonił, chyba z 7 razy. Kuba twardo nie odbierał. A ja miałem odczucie, że się koleś strasznie napalił, skoro nie dał sobie siana po dwóch – trzech nieodebranych.
Po powrocie już do Polski, wiedziony zdumieniem i zaciekawieniem zacząłem sprawdzać opinie o tym hotelu. Okazało się, że nakłanianie obcokrajowców do odwiedzenia bezcłówki należy do standardowych zagrywek tego człowieka. Co więcej, typ potrafił być tak bezczelny, że jak mu już obcokrajowcy kupili papierosy, czy tytoń do fajki wodnej, to po powrocie do hotelu potrafił normalnie zaproponować fajkę wodną z tymże kupionym tytoniem, tym samym ludziom, co ten tytoń kupili… po normalnej cenie hotelowej, czyli znacznie wyższej niż koszt zakupów. Taki ci to cwany człek z niego był.
Niech mu Amman lekkim będzie. Wysmarowałem bardzo szczerą ocenę jego przytułku, mam nadzieję, że mu przez to biznes będzie szedł tak, jak na to zasługuje ;)

Do Ammanu droga była tak przyjemna, że złapały mnie niesamowite senności. Ale to tak mocne, że już dojechawszy do rogatek Ammanu, gdzie zaczął się ruch miejski, w pewnym momencie postanowiłem sobie przysnąć na światłach. Wierzcie lub nie, ale udało mi się to zrobić. Tak na jakieś 45 sekund, bo tyle trwało czerwone. Co najśmieszniejsze, pomogło, całość znużenia uleciała w siną dal.
A potem to droga pomogła. Bo z Drogi Królów, czyli dwupasmowej autostrady zjechaliśmy w coś dużo węższego, bardzo krętego i baaaaardzo w dół – z wysokości plus minus 800 m n.p.m zjechaliśmy w depresję Morza Martwego.
Momentami było tak grubo, że niemal spaliłem hamulce – jednak są granice wytrzymałości Peugeot 205, osiągaliśmy je w 5 osób, na stromych i krętych zjazdach. Swoją drogą, jak zwykle, fantastycznych.

Dojeżdżamy w końcu niemalże do granicy. Dokładnie do miejsca, gdzie stoją panowie z kałachami i mówią, że dalej już nie wolno. Jest kupa ludzi, dużo samochodów, dużo wojska, autobusy, a do granicy, wg GPSa jest niemal 5 km. Tu się mamy rozdzielić z chłopakami. Oni chcą jechać dalej w stronę Jerozolimy, my wracamy na wschód, a jutro mamy spotkać się w Eilacie.
Próbujemy jeszcze ogarnąć sposób na dostanie się do granicy. Z tego, co gdzieś tam czytaliśmy, to trzeba autobusem, ale jest straszny chaos – nikt nic nie wie, nikt nie potrafi konkretnie wskazać gdzie co i jak, tudzież słyszymy sprzeczne informacje. Kuba stwierdza, że szybciej będzie jak sobie już sami załatwią sprawę – biorą plecaki, długo i wylewnie się żegnamy i znikają nam z oczu. Pojutrze widzimy się znów.
Siadamy z Magdą w samochodzie i zastanawiamy się co robić. Myśleliśmy, żeby jechać do Ammanu z powrotem i rano jeszcze poświęcić parę chwil na zwiedzanie, ale jakoś zeszła noc nas strasznie zdystansowała do tego miasta. Szukam noclegów w Internecie, jest ich trochę, ale przez przypadek wyświetla mi też wyniki z Madaby i to całkiem ładnie wyglądające. Krótka decyzja – jedziemy tam. Jest bliżej, niż do Ammanu, a nam się chce odpocząć trochę. Bukuje najlepiej wyglądający hostel i jedziemy.

Ciemno już, nie widać za dużo, poddajemy się nawigacji. Przez pierwszych parędziesiąt km droga jest w miarę prosta, jedziemy na południe, w stronę morza, cały czas w depresji. A potem na wschód. I w górę. I nagle zaczynają się serpentyny. Nie wiem, czy to wina nocy, bo ciemno jest jak między afrykańskimi pośladkami, czy faktycznie serpentyny są tak ostre, ale momentami widzę swoje tylne światła na zakrętach. A potem serpentyny się kończą i zaczynają się widoki. Tak jak z 50. piętra w wieżowcu człowiek widzi miasto nocą. Jedziemy tak sobie i obserwujemy i w pewnym momencie mówię Magdzie – „słuchaj, może skoczymy w stronę góry Nebo, bo chyba to jakoś w tych okolicach, między Morzem Martwym, a Madabą”. Magda odpowiada „ok” …i w tym momencie mijamy drogowskaz z napisem MT. NEBO.
Aleśmy wykrakali! Nie miałem zielonego pojęcia, że tędy będziemy jechać.
100 m dalej widzę parking, nad niemal samym brzegiem klifu. Robimy tam postój i patrzymy na światła Jerycha i pogranicza jordańsko-izraelskiego. Jerozolimy niestety nie widać :/
Dookoła też nic nie widać. Więc 5 minut patrzenia wystarcza i jedziemy dalej. Przyjedziemy tu jutro
Madaba jest 8 km dalej.

I tam znów mamy powtórkę z rozrywki. Do miasta jakoś bezproblemowo wjeżdżamy, mniej więcej pamiętam co i jak, niestety potem zaczyna się zabawa z szukaniem hotelu. W rolach głównych znów GPS i ulice jednokierunkowe. W pozostałych rolach występują drogowskazy, które prowadzą donikąd i lokalesi, którzy nic nie wiedzą. Zaczyna mnie już to nudzić.
Po półgodzinie szukania wpadam na genialny pomysł – wpisuje koordynaty GPS, nie adres. I w końcu dojeżdżamy.

Madaba Hostel. Doba dla dwóch osób, ze śniadaniem kosztuje 15 JOD, czyli 87 zł. Cena znośna, natomiast nie wiem, czego mam się spodziewać, hotel nie miał za dużo opinii.
Budynek kilkupiętrowy, okazuje się, że bardzo w centrum miasta, tylko te jednokierunkowe nie dały za szybko go znaleźć. Recepcja ładna, czysta, w kafelkach. Wita nas masywny Arab, ogolony na łyso, w europejskim ubraniu i zaczyna do nas mówić bardzo ładną angielszczyzną, w której momentalnie rozpoznaje wyspiarski akcent. Dwie minuty później już wiem, że to Jordańczyk, który mieszkał od lat 80. w Dublinie, a teraz wrócił w rodzinne strony – jest kuzynem właściciela i pomaga mu prowadzić biznes.
Za dwie kolejne minuty pojawia się właściciel, wita nas i od razu wiem, że będzie dobrze: koleś na dzień dobry przeprasza mnie, że nie ma dla nas pokoju z podwójnym łóżkiem, o które prosiłem w trakcie rezerwacji – goście za późno się wyprowadzili i nie miał kiedy posprzątać. Pokazuje mi ten pokój, faktycznie, nieposprzątany, ale kurde! To jest pokój! Jakby kosztował stówkę za osobę, to nie byłoby to za bardzo wygórowana cena.
Idziemy do naszego pokoju. Tu jest troszkę gorzej, ale nadal jest taka cywilizacja jak białe ręczniki, ba, nawet szlafroki są. Co za odmiana!

Właściciel mieszka na ostatnim piętrze, zaprasza nas na herbatkę powitalną, jak się ochędożymy.

Ogarniamy się i zbieramy: w planie mamy iść na pół godziny na herbatkę, a potem pójść na miasto na małe żarcie i oglądanie (tym razem nie pada).

Herbatkę dostajemy z szałwią. Pan właściciel, imć Samer, jest bardzo miły i konkretny, zaczyna się nam kleić rozmowa. Mówi, że jest przedsiębiorcą i oprócz hotelu ma jeszcze parę innych biznesów budowlanych, organizuje też wycieczki dla klientów swojego hotelu. Wchodzimy w dyskusję na temat turystyki w Jordanii i wspominam mu o naszych przejściach z Salimem w Wadi Rum – okazuje się, że kojarzy człowieka i zdecydowanie nie popiera jego podejścia do klienta. Potwierdza też, że cena, którą zapłaciliśmy za pustynne zabawy była optymalna – my nie przepłaciliśmy, a Salim nie wziął za mało. Tym bardziej jest oburzony jego podejściem, stwierdza wprost, że właśnie takie akcje powodują, że turyści wyjeżdżają z poczuciem wyrolowania i co, de facto, jest ze szkodą dla wszystkich zarabiających na turystach.
Przy okazji podpytuję też Samera o to jak jechać w stronę Aqaby: wpadłem na szalony plan, żeby jutro udać się bardzo na wschód, w stronę granicy z Irakiem, potem skręcić na południe, w drogę nr 5 i przelecieć pół Jordanii przez totalną pustynię. Pytam, czy jest sens. Słyszę, że tam nic nie ma, więc i nie ma sensu, żeby jechać. Oczywiście biorę to przez pryzmat tego, że dla autochtona wiele rzeczy ciekawych dla turysty może być chlebem powszednim, albo nawet czymś bardzo nieciekawym („no bo po co się pchać na pustynię? przecież tam tylko piasek i nic więcej”), ale Samer nakreśla mi lepszą opcję. Otóż najlepiej pojechać z Madaby Drogą Królów, w stronę Karak, potem na zachód, w depresję, w stronę Morza Martwego i stamtąd na południe, trasą 65 do samej Aqaby.
Myślę, myślę i faktycznie, jest to lepsza opcja. Przede wszystkim będzie Droga Królów w odcinku, którym jeszcze nie jechaliśmy, po drugie przejedziemy jeszcze raz serpentynami, przy których mi się zacięła kamera i, na koniec, najprawdopodobniej zobaczymy zachód słońca na pustyni, bo pewnie będziemy w drodze w tym czasie.
Świetnie, to mamy plan na jutro.

Gadka jest bardzo miła, ale nam już w brzuchu burczy. Delikatnie podpytujemy, gdzie mają dobre jedzenie na mieście.
Nie, żebym się spodziewał, ale odpowiedz zupełnie mnie nie zaskakuje. „Nigdzie, zjecie z nami, bo właśnie kolacja dochodzi.”
Mistrzem kuchni okazuje się być dubliński kuzyn Semera.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o nasze wyjście do miasta.
Zaraz na stół wjeżdża arak, który jest cholernie niedobry. Nie jestem dłużny i lecę na dół po resztę orzechówki, którą jeszcze miałem skitrane w bagażach.
Alkohol jeszcze bardziej rozluźnia atmosferę, zaraz na stole ląduje duży talerz z mięchem i warzywami.

Madaba

Madaba
ale kolacja wyglądała dobrze

Świetne żarcie. Do tego uwielbiane przeze mnie miękkie placki do maczania w sosie, oliwki, tacos, oliwa z przyprawami – dopiero teraz czuję arabską kuchnię na stole. W Wadi Rum też była, ale tu jest taki klimat biesiadno-domowy, dobre towarzystwo i dopiero to wszystko razem daje odpowiednie odczcucia.
Siedzimy jeszcze ze dwie godziny, żeby zmęczyć szklankę araku polaną na początku. Przewija się milion tematów, gadamy o geopolityce, wojnach, uprzedzeniach rasowych, pracy i podejściu do niej – po raz kolejny spotykam ludzi, którzy nie mają problemu z nazwaniem rzeczy po imieniu, mając przy tym poprawność polityczną w głębokim poważaniu.

Aż w końcu gęba zaczyna częściej się otwierać do ziewania niż do mówienia. Czas zatem wsadzić kuper pod kołdrę co też skwapliwie czynimy.

Dobranoc.

P.S. Te fajniejsze zdjęcia są autorstwa NOSFOTOS :)

Kolejny odcinek jordańskich opowieści znajdziecie tutaj!

No Comments