Liban. Dzień 2. Bejrut

Kliknij tu, by przeczytać poprzedni odcinek niniejszej opowieści!

Bejrut

Samo podejście do lądowania było ciekawe. Lecimy sobie ładnie nad wodą, po prawej widać piękną panoramę, rozświetlone wybrzeże, miliony migoczących świateł, jesteśmy coraz niżej, niżej, nad nami dalej woda, niżej, parę metrów pod nami woda, zaczynam mieć dziwne myśli, aż tu nagle pyk! pas i uderzenie opon o asfalt. Uff.. nie wiedziałem, że w Bejrucie lądowisko częściowo wystaje ponad linię brzegu i jest wybudowane na morzu!

Lądowanie w Bejrucie

Przypomina mi to lotnisko na greckiej Kefalonii, tam miałem dokładnie to samo uczucie, z tą różnicą, że tam pas zaczyna się na krańcu niewielkiego klifu.

No dobrze, wylądowaliśmy. Wszyscy ledwo żywi, bo mało snu, Ateny w nogach, lot dość krótki, żeby się wyspać, a przed nami jeszcze trochę załatwiania.
Mam jakiegoś gula w żołądku. Jeszcze nie wiem co to, ale jakiś wewnętrzny niepokój. Tłumaczę sobie sam, że przecież mam tak zawsze, jak coś jest nie do końca ogarnięte i trzeba się o to zatroszczyć.
Pierwsze co, to wyciągam telefon i sprawdzam, czy jedyna aplikacja GPSowa na którą znalazłem mapę Libanu działa na tyle poprawnie, że damy radę znaleźć nasz hostel. Wpisuję nazwę hostelu – „Beirut”.
No i równie dobrze mógłbym szukać Kowalskiego w książce telefonicznej w Polsce – milion rzeczy mających w nazwie Beirut. Szukam po adresie – brak ulicy. Bosko. Kminię co robić. Wrzucam różne kombinacje, lecę po liście miliona wyników, bez zmian. Może koniec języka za przewodnika zadziała, będziemy pytać po drodze? Nie wiem. W końcu wracam do podstaw, wpisuję Hostel Beirut… i jest! No proszę, a zaczynał się delikatny stres!
8 km do celu, niby prosta droga. Czy prosta, to się okaże.

Libańscy pogranicznicy

Kolejny etap – kontrola graniczna. W różnych zakątkach internetów można wyczytać różne informacje, że wizy są płatne, że mogą być problemy przy wjeździe, że kolejki, etc. Jest godzina 1.30, samochód mamy do odebrania na 3., powinniśmy zdążyć. No to podążamy do bramek kontroli granicznej. Kolejek zero. Karteczki imigracyjne wypełniliśmy jeszcze w samolocie. Podchodzę do pana celnika, uśmiecha się miło, bierze karteczkę, paszport, kartkuje go (podejrzewam, że sprawdza czy nie ma pieczątek z Izraela), wbija pieczątkę na karteczce i w paszporcie, chowa karteczkę i mówi „welcome to Lebanon”. Ale zaraz, tyle? To wszystko?

Tak. Witamy w Libanie.

No, git! Idziemy zatem szukać wypożyczalni samochodowej, gdzie mamy odebrać naszą strzałę. Oczywiście, przy wyjściu niemal każdy wita nas tekstem „taksi?”, ale delikatne „nie, dzięki, ale pokaż mi panie drogi gdzie jest car rental” powoduje, że nie ma nachalności i po 2 minutach wszystko już wiemy.

Samochód w Bejrucie

Samo stoisko car rentals to jedno długie biurko, przy którym jest chyba z 5 różnych firm. Przy tym, do którego zmierzam nie ma nikogo; z obawą, że będę musiał czekać godzinę, bo w końcu mam odbiór na 3., pytam pana z sąsiadującej wypożyczalni o tego mojego. Jest, chyba śpi, pan idzie go obudzić. Po 3 minutach wychodzi ten mój, młody synek, całkiem zaspany. Pytam – nie za szybko jestem? Nie, jest super, bo czekał tylko na mnie, tak to będzie mógł już pójść całkiem spać.
Okay, samochód czeka. Renault Sandero. A czemu nie zamawiany Peugeot? A bo w wypożyczalniach jest zawsze, obok konkretnego samochodu, mały druczek „albo podobny”. Czyli zamawiam klasę samochodu, a tego konkretnego modelu akurat tutaj nie mają. Jak mi nie spasuje, to mogę bez problemu wymienić w ciągu dnia w centrum Bejrutu. Fajnie. Dodatkowo nie ma problemu z tym, żeby samochód oddać później, niż o umówionej 23:30 ostatniego dnia naszego pobytu (lot powrotny mamy o 4:45), możemy dojechać na 3.
Muszę zostawić odcisk karty kredytowej na poczet ewentualnych stłuczek i mandatów. Niby standardowa procedura, ale zawsze wzdrygam się przed takimi akcjami. Cokolwiek się stanie, odpukać, to mimo, że się ubezpieczyłem samochód od wszelakich szkód, od kwoty wolnej, etc., to potem będę się pierniczył z odzyskiwaniem kasy. Na szybko przychodzi mi zabawny pomysł. Zamiast kredytówki daję kolesiowi wypukłą kartę bankomatową, którą mam do konta walutowego, na którym jest… 1,49€ :) Koleś odbija ją na takim starodawnym urządzeniu z papierem kalkowym i dzwoni do banku po autoryzację. Oczywiście autoryzacji nie dostaje, mówi mi, że ponoć jakiś problem jest w banku. Jakoś nie liczyłem na to, że mój plan przejdzie, więc zabieram się do wyjmowania drugiego plastiku, natomiast nie przerywam jego monologu i nagle słyszę „no problem, I will try tomorrow”. Pytam „a jak tomorrow też będzie problem, to co? Będziecie dzwonili do mnie? Na 100% nie będę odbierał, bo mnie to będzie kosztowało miliony dolarów i nie ma takiej opcji” trzymając już drugą kartę w ręku. No to my będziemy mieli problem, dostaję w odpowiedzi. Hehe, dla mnie bomba, bo na pewno autoryzacji nie dostaniecie, ale jak wolicie – pytałem dwa razy, żeby nie było.
Samochód okazał się całkiem spoko. W miarę nowy, na liczniku lekko ponad 40k przejechane. Instaluję ładowarki, kable, uchwyty, GPSy i w imieojcaisyna, jedziemy do hostelu.

W CV mam przejechanie pół Maroko, łącznie z wjazdem do marakeszowej medyny i mijaniem się na złożone lusterka. Okazało się później, że te umiejętności są bardzo, ale to bardzo przydatne w Bejrucie.

Miasto nocą

Droga pusta, w końcu to 3. w nocy. Oznakowanie dróg – totalne przeciwieństwo Polski, niemalże zero znaków, jadę na GPS. Pierwszy zjazd z autostrady, zjeżdżam źle, prosto w jakieś zadupie i posterunek umundurowanych panów z kałachami. Dziewczyny prawie posikane, na bezczela otwieram okno i z uśmiechem mówię do pana z giwerą, że źle pojechałem i chce zawrócić. Synek ma może z 15 lat, ledwie wąs się sypie pod nosem, ale macha, że ok.
Wjeżdżamy w Geitawi, dzielnicę, gdzie ma być nasz hostel. O, w mordę. Zaczyna się ciekawie. GPS mówi w lewo, a tam zakaz wjazdu. Albo i nie, znak tak przekrzywiony, że nie wiem do której drogi się odnosi. W zasadzie, to nie wiem, czy jestem na jednokierunkowej, czy nie, czy jadę pod prąd, czy nie. Pobocza zastawione samochodami w 110% (Rzym to się przy tym chowa), niby w obu kierunkach. Dróżki wąskie, że jadę na centymetry. I coś nie widać naszej ulicy. Wreszcie jest. Ale z zakazem wjazdu. Trzeba naokoło, mimo, że GPS mówi, żeby jechać. Jak się potem okazało, znał się na libańskiej mentalności lepiej, tu się nikt takimi zakazami nie przejmuje, szczególnie o 3. w nocy. Wjeżdżamy na naszą ulicę i rozglądamy się za hostelem. Wszystko zawalone samochodami, ale tak maksymalnie. Ja pierniczę, gdzie zaparkuję? Jadę 2 km/h, żeby nie zahaczyć o inne pojazdy, wszyscy się rozglądają, a tu nic, zero jakiegokolwiek znaku, szyldu. Widzimy kolesia jarającego fajkę w drzwiach jakiegoś budynku. Zatrzymujemy się i pytamy o naszą miejscówkę. Tak, to właśnie tu! O fak, ależ mamy szczęście! O 3. w nocy komuś chciało się na tyle mocno palić, że zszedł na dół (budynek, jak się okazało, miał 3 piętra i ze 3 balkony, gdzie można było to robić), a my akurat na niego trafiliśmy. Super!
Tylko gdzie teraz zaparkujemy? Jedziemy szukać. I znów przypadek, że zauważyliśmy dość ukryte miejsce, które było akurat wolne i to jedyne 500 metrów od noclegu. W imieojcaisyna, mam nadzieję, że tu jest bezpiecznie.

W końcu hotel i spanie

Miejsca hostelu już na nas ponoć czekają, choć nie wiemy w jakiej formie. Na drugim piętrze wisi kartka do niejakiego Miguela z kluczami do pokoju. W sumie Miguel to blisko do Mirella, więc bierzemy klucze i włazimy do pokoju. 3 łóżka, idealnie. Magdę coś tknęło (w zasadzie to tknął ją kot, jak się potem okazało hostelowy, Teresa) i poszła piętro wyżej, gdzie niestety znalazła kartkę zaadresowaną już bez cienia wątpliwości do nas, z kluczem do pokoju wieloosobowego, z łóżkami piętrowymi i lokatorami.
Bleeee, a tak miało być fajnie :(

Teresa
Teresa

Obudziliśmy chyba wszystkich zanim poszliśmy spać. Bo jeszcze prysznic, bo coś tam, bo papieros, bo ładowarki, telefony. No trudno, jakby chcieli się wyspać to nie braliby wielosobowego pokoju) :)))
W każdym razie plan mieliśmy taki, żeby nie wstawać przed południem i cały dzień przeznaczyć na łażenie po Bejrucie.

Zgadnijcie, co mnie rano obudziło? No..? …dzwoniący telefon. A od kogo? Zważywszy na to, że kierunkowy był z Libanu, to strzelałem, że to z wypożyczalni, a zauważywszy później SMS z banku z informacją „nie udało się obciążyć konta ze względu na brak środków” byłem już tego pewny. Oczywiście, u mnie słowo droższe pieniędzy, więc jak obiecałem, tak zrobiłem – nie odbierałem ;) W przeciągu następnych paru dni, biedni, ponawiali próby kontaktu jeszcze z kilka razy, ale pozostałem nieugięty. Zastanawiałem się, czy aby nie pomyślą sobie, że chcę ich oszachraić, czy coś.. ;)

Okołopolskie rozmowy

Jak wstaliśmy już wczesnym przedpołudniem, to okazało się, że cały czas czeka na nas śniadanie! Takie ichnie placki, podpłomyki, które posmarowane były różnymi rzeczami: sieczką z pomidorów i cebuli, słonym serem z tymiankiem, posiekanym bakłażanem z czymśtam, etc. Skromne, ale dobre. Przy śniadaniu okazało się, że nie jesteśmy jedynymi Polakami w hostelu, jest jeszcze jeden chłopak, Bartek, tyle, że to był jego ostatni dzień w Libanie, wylatywał w nocy do PL. Szybko się nam rozmowa skleiła, pare info o Libanie nam wyprostował względem tego, co wcześniej czytaliśmy.

Śniadanie w Bejrucie

Parę chwil później, dostałem pytanie, od którego parskłem śmiechem. Niedaleko nas siedział kolega, już nie Polak i „słuchał” naszej rozmowy z Bartkiem. W pewnym momencie nie wytrzymał i zapytał, czy rozmawiamy w jakimś konkretnym dialekcie polskiego? Rozbawiło mnie to, bo oprócz góralskiego nie znam żadnego innego „dialektu” w Polsce (pewnie pomyślicie o Śląsku, ale tam to już po niemiecku mówią :), tym bardziej, że pyta o to obcokrajowiec! Okazało się, że to jegomość z Görlitz, DDR-man o imieniu Johanes – to wytłumaczyło jakim sposobem poznał, po jakiemu mówimy. Chłopak okazał się na tyle przyjemny, że po dłuższej pogawędce wzięliśmy go ze sobą na zwiedzanie Bejrutu.

Johanes
To, co widzicie na północny zachód od głowy Johanesa, to nic innego, jak dziury od kul. Seria, która tamtędy przejechała, nie była mała, to co najmniej kilkadziesiąt, jeśli nie więcej pocisków. Powiem wam, że coś takiego widoczne z bliska daje mocno do myślenia. Każdy może być chojrak, ale podejrzewam, że jak śwista dookoła, to bohaterowie szybko znikają.
Miasto za dnia

Jako, że śniadanie skończyło nam się przed 15. nie było za bardzo czasu na jakieś konkretne zwiedzanie. Ciemno się robi chwilę po 17. Założyliśmy sobie, że przejdziemy do centrum, a potem się zobaczy. Ze względu na Johanesa założyłem odświętną odświętną koszulkę z napisem DDR i numerem 7. Nie wiem, czy mu się spodobała, ale powiedział, że jak na człowieka z Hezbollahu, to wyglądam cokolwiek ekstrawagancko i postępowo, bo i DDR na koszulce i RIOT na czapce i czerwone okulary nie licują z powagą długiej brody. Nie wiem tylko czy się nabijał czy komplementował. Trudno. ;)

Pierwsze, co zrobiliśmy, to wyszliśmy na słynną ulicę Armenia. Słynną, bo wieczorami robi się to dość imprezowy deptak bardzo lubiany przez wszelakiej maści odwiedzających Bejrut. Dla nas to było pierwsze bliskie spotkanie z krajem i na tyle fascynujące, że 2,5 km do centrum przeszliśmy chyba w dwie godziny. Co 3 minuty przystanek na zdjęcia. I chłonięcie Bliskiego Wschodu.

ulica Armenia

ulica Armenia

ulica Armenia

Jak widać nie samym islamem Liban stoi
Jak widać nie samym islamem Liban stoi

Oprócz samych kolorów, klimatu orientalnego, widać było pozostałości naparzania się, wojen. Co, w połączeniu z raczej biedną okolicą dawało dość ciekawe obrazy:
Bejrut

Bejrut

Bejrut


Po niespełna dwóch godzinach dochodzimy w końcu pod plac Męczenników, zaraz obok placu Nijmeh, najbardziej znanego „okrąglaka” Bejrutu, najczęściej pojawiającego się na starych kartkach pocztowych z lat 70 i 80. W końcu można było zobaczyć kawałek morza i powoli rozświetlające się wybrzeże.

Nijmeh

Z drugiej strony zdjęcia był Pomnik Męczenników i nie wiem, czy symboliczny, czy prawdziwy (tzn. zamieszkany) namiot. Niby w palenisku się paliło, niby śpiwór był, ale jakoś pusto, nikt nie siedział w środku. Strzelam, że to jednak symbol mający coś wspólnego z uchodźcami z Syrii.

Pomnik Męczenników

Naprzeciwko trochę więcej blichtru, czyli słynny Virgin Megastore i obok stary budynek opery (teraz, to już nie ma opery w nim raczej)
Virgin Megastore

a zaraz obok meczet Al-Amina, zwany przez miejscowych Błękitnym Meczetem, tak samo, jak ten w Stambule. W sumie, to błękitny ten meczet jest, przynajmniej na dachu, więc myślę, że niekoniecznie lokalna nazwa jest zerżnięta z tureckiej.
meczet Al-Amina

Make war, not love… czy jakoś tak

I pod meczetem dziewczyny zderzyły się po raz pierwszy z muzułmańskim podejściem do kobiet. Poszły sprawdzać, czy można wejść do środka (hehe, gwoli ścisłości poszły sprawdzać, czy my z Johanesem możemy, kobiety do meczetu nie mogą). I co? I zostały potraktowane jak powietrze. Nie, nara. Poszedłem parę minut później ja (nieświadomy ich wcześniejszych prób) i z szerokim uśmiechem zostałem przeproszony, że dzisiaj już nie, ale zapraszają jutro w południe i salem alejkum, szokram, szokram. Ot, taka wschodnia, religijna gościnność.

Ciekawe, bo 50 metrów od meczetu był chrześcijański, maronicki kościół, a 150 metrów  dalej był sobie grekokatolicki kościół, ten ze zdjęcia poniżej (50 m obok był makdonald, ale to już nikogo nie obchodziło;).  W kwadracie o boku ~400 metrów są: trzy meczety, 5 kościółów (1 maronicki, 3 grekokatolickie, 1 ewangelicki) i jedna synagoga. Z tego akurat Bejrut słynie, że religijnie nikt tu się nie wadzi, nikt nikomu nie przeszkadza. Wszyscy mają jednego, wspólnego wroga, czyli Izrael (no i ostatnio ISIS).

kościół niedaleko meczetu

Obraliśmy azymut na budynki rządowe. I doszliśmy gdzie i co zobaczyliśmy? Tam i to.

Bejrut

A obok to.

Bejrut

Zasieki, zagrodzone przejście, zakaz wstępu na Nijmeh, wszędzie panowie w mundurach z giwerami, czyli zdjęć za dużo też nie można porobić, słabo.

I dużo kotów. Niektóre się bały, a niektóre nie.

Bejrut
Kot z jednej
Bejrut
i drugiej perspektywy. Niemniej, w obydwu przypadkach sceneria jest bezbłędna.

A namiotowe mini-miasteczko było symbolem martyrologii żołnierzy Hezbollahu, świeżo nieżywych w starciach z sunnitami z ISIS. Choć w sumie, to nie wiem, czy oni polegli, czy zostali porwani, nie dopytywałem.

Magda próbowała dyskutować z panami żołnierzami, żeby wpuścili nas na plac, niestety, bezskutecznie.

Bejrut

Trochę zniechęceni poszliśmy w stronę suku. Wiedzieliśmy o tym wcześniej, że bejrucki suk jest trochę inny niż wszystkie i to co zobaczyliśmy zostało potwierdzone. Zamiast typowego arabskiego targu trafiliśmy na połączenie Złotych Tarasów i Nowego Świata, z cenami przewyższającymi oba w/w.

Noc (mimo raptem 19.), żołnierze, zasieki, wkurzenie i nic ciekawego poza tym spowodowały, że wymyśliliśmy sobie pójście nad morze. Johanes poszedł swoją drogą na spotkanie z jakimś kolegą, a my swoją. Mieliśmy jakieś półtora kilometra do mariny w zatoczce Zaituna, akurat, żeby ochłonąć. I już w samej marinie, po raz kolejny widoki spowodowały, że przechodziliśmy ją w ponad godzinę (może z 1 km)?

To się nazywa widok na miasto:

Bejrut downtown

Bejrut downtown

Ale sama końcówka spaceru została zakończona kolejnym spotkaniem z umundurowanymi panami i kategorycznym zakazem robienia zdjęć. No trudno.

Dobra, co robimy dalej? Już się chyba nie chciało łazić, stwierdziliśmy, że bierzemy taksę i jedziemy do hostelu dychnąć trochę, zjeść coś, no i jechać na lotnisko, po Agatę, która przylatywała z Dubaju.

Bejruckie taxi

Taksówek w Bejrucie się nie łapie. To one cię łapią. Wystarczy, że idziesz chodnikiem, albo zatrzymujesz się na nim, zaraz słychać klakson i kilka samochodów się zatrzymuje, żeby zrobić podwózkę. Przed wyjazdem czytałem, że jest kilka rodzajów usług taksówkarskich, a w mieście najoptymalniejszą jest tzw. service, kosztująca 2000 LL od osoby (~5,30 PLN). Nie wiedziałem tylko, czy to jest stała opłata niezależna od trasy, czy dotyczy konkretnego dystansu. Więc oczywiście postanowiłem potestować co nieco. Do hostelu mieliśmy jakieś 4 km, byliśmy w 3 osoby, więc standardowa opłata powinna była wynieść 6k LL. Pomyślałem sobie, że skoro na zatrzymanie się na chodniku stają od razu ze dwa samochody, a jak jedne odjedzie nie zgodziwszy się na cenę, to zaraz zajeżdza drugi (czasem się nawet kolejki robią), to na pewno któryś z nich pojedzie za 5k LL.
15 minut później byliśmy w naszej noclegowni, ubożsi o 5000 lir libańskich.

Ciąg dalszy

Jak hostel, to i Wi-Fi i, co się potem stało jakby rytuałem w każdym momencie znalezienia sieci, siedzimy w swoim towarzystwie i każdy znika w swoim urządzeniu mobilnym.
Przed wyjściem w miasto zastanawialiśmy się co robić dalej z podróżą. Czy zostawać w Bejrucie i wyjeżdżać stąd na dzienne wycieczki, czy jechać dalej i, jak już, to gdzie najpierw? Mimo „porannej” dyskusji z Bartkiem postanowiliśmy, że poczekamy na Agatę i razem zadecydujemy.
Nie było Agacie jednak dane współdecydować. Po ściągnięciu poczty czekała na mnie bardzo dobra wiadomość, która tak naprawdę zdeterminowała nasz pobyt w Libanie i była zapowiedzią wycieczki, która „zrobiła” naszą wizytę w tym kraju.
Jakiś czas wcześniej pisałem poprzez Couchsurfing do człowieka w Baalbek, czy można tam przyjechać i czy jest bezpiecznie. Odpisał, że spoko, jak najbardziej można i warto, a teraz właśnie napisał, że akurat ma dzień wolny od pracy, będzie w Baalbek i może go spędzić z nami, czyt. pooprowadzać nas, znajdzie tani hotel, etc. Dla mnie bomba, szybko zakomunikowałem dziewczynom, że jutro jedziemy niedaleko granicy z Syrią. Są na tak, czyli jutro widzimy się z kolegą Kevinem.

Serca wołowe w sosie czosnkowym i papież Polak

Trzeba było coś zjeść. Najlepiej lokalnego. Oczywiście backpackerskie miejscówki mają to do siebie, że są cennym źródłem informacji wszelakich, a na pewno gdzie dobrze i tanio zjeść. Mamy zatem iść 300 metrów do Bucho Snack, gdzie za 3 dolary dostaniemy duże kanapy, którymi opchamy się do granic możliwości. No to poszliśmy. Na miejscu okazało się, że Bucho, to tak naprawdę Baszir, właściciel lokalu, bardzo duży pan, fanatyk siatkówki, a sam lokal to buda z grillem palonym węglem, paroma rodzajami mięsa i innych frytek oraz lodówką z colą i innymi napitkami, a za 5000 LL (~13 zł) można zjeść kanapkę i wypić cocacole.
Na dzień dobry pan Baszir pyta skąd jesteśmy? Polska? O matko boska, janpawełdrugi, krzyczy i od razu pokazuje gęsią skórę na przedramieniu! Że co? patrzę na to. Widzę, że reakcja jest niekłamana i zaczyna mnie to zastanawiać! Skąd tak niemalże tak fanatyczne podejście? To, że jest katolikiem to było widać po krzyżu na szyi, ale żeby aż tak? W sumie nie pytam dlaczego, bo to jakby mnie ktoś zagadnął dlaczego lubię pierogi. Choć po pierogach to gęsiej nie mam ;)

Imć Baszir

Od razu dostajemy inne podejście. Nie chce pieniędzy za kanapki, na co nie idziemy, bo bez sensu, ale za to dostajemy coś ekstra:

serduszka

Kawałki czegoś (mięsa) na chlebie posmarowanym sosem czosnkowym. Magda jest w siódmym niebie – próbuje i okazuje się, że to serca wołowe, ale tak przyrządzone, że łomatkoboska. Dostaje tego tyle, że nie jest w stanie zjeść ani serc, ani kanapki do końca, z czego zadowolony jest interesowny puszysty rudzielec, dający się miziać i czekający cierpliwie na kolację.
Rude coś

Agata

Zostaje nam jeszcze jedna rzecz do zrobienia dzisiaj. Droga na lotnisko i zebranie Agaty. Przy okazji odwozimy Bartka. Nie licząc kurew na kierowców, braku oznaczeń, kolejnych pomyłek w trasie, jazdy w lewo przy nakazie w prawo (znów GPS znał lepiej bejruckie zwyczaje), zahaczonym przy tym manewrze krawężniku i deko wgiętej podłużnicy w samochodzie, ponownym szukaniu miejsca parkingowego, znów fuksem udanego, to zadanie odrobiliśmy bez większych ekscesów.

Agata nie ma nic naprzeciw trasy do Baalbek jutro rano, więc ustalamy pobudkę na mniej więcej 7., żeby o 8. wyjechać i być na miejscu na 10. Ponoć mamy dużo rzeczy do zrobienia, tak przynajmniej Kevin mówi.

A więc dobranoc!

Ciąg dalszy opowieści z Libanu znajdziecie tutaj! :)

1 Comment