Najmniejsze Kraje Europy. Dzień 9-10. Montricher-Albane – Col du Galibier – Montgenevre Pass – Col d’Izoard – Col Agnel – Col de Vars – Col de la Bonette – Peone-Valberg – Col des Champs – Mt. Ventoux – Avignon – Aubord

La Bonette

Jest to kolejny odcinek relacji pt. Najmniejsze Kraje Europy. Ci, którzy nie czytali poprzednich, mogą znaleźć je tutaj!

Zastanawiałem się, czy po wieczornej degustacji alkoholi obudzę się z bólem głowy, czy nie. Dużo tego nie było, natomiast próbowaliśmy wszystkiego – na wszelki wypadek prochy przed snem zarzuciłem.
Budzik dzwoni o 7.30, chwilę kontempluję i myślę, czy wszystko jest ok – nie ma szału, ale i nie ma dramatu. W domu jest trochę zimno i czuć wilgoć, więc dla mnie to czynnik migrenotwórczy.
Na wszelki wypadek zakładam czapkę.

Jest SMS od brata – dojechał do Pilzna na 1. w nocy, z czego połowa drogi w deszczu. Masakra, aż mi go szkoda, bo wiem, że pewnie go przemoczyło na wszystkie strony.

Gospodarze powoli wstają, nie chce im przeszkadzać, więc na szybko ogarniam pakowanie.
Tu w 100% wychodzi przewaga samotnego podróżowania – poskładanie wszystkiego, czyli śpiworów, poduszek, ciuchów z suszarki (na szczęście wszystko jest suche), ładowarek, kabli, gadżetów, etc. plus spakowanie/przepakowanie zajmuje mi jakieś 20 minut. To znaczna różnica w porównaniu do poprzednich dni.
Żeby nie było mi mało, dostaję jeszcze zaproszenie na śniadanie. Typowe, płatki, jogurt, owoce, bardzo doceniam.
Przypomniałem sobie w końcu jaki jest dzień tygodnia. Niedziela, mimo tego moi hostowie dzisiaj pracują – mają niestandardowe czasy pracy. Co prawda popołudniem dopiero, ale wybierają się w góry zbierać jakieś zioła, z których będą potem nalewki robić. Akurat na nie mają sezon teraz ;)

Ranek w kurorcie wygląda ładnie.

Les Karellis
Les Karellis

Les Karellis

O 10. jestem już na dole. Moto cały czas stoi. Robię standardowy serwis, czyli smarowanie łańcucha i ruszam.
Przede mną w zasadzie ostatni pełny dzień w Alpach, dzisiaj będę zdecydowanie najwyżej.

Trochę naokoło, ale przez Saint-Michel-de-Maurienne wracam na Route des Grandes Alpes.
Pierwszy podjazd, 30 km dalej to droga na Col de Galibier.
Jest piękna pogoda, co cieszy i FANTASTYCZNY wyjazd, co mówię z całą stanowczością. Droga nie jest tak szeroka jak przy Przełęczy Św. Gottharda, ale zakręty są tak fantastycznie wyprofilowane, że praktycznie każdy z nich oznaczam startym podnóżkiem. Sprzęgło, rollgaz i hamulec pracują, w zasadzie, bezustannie. Kwintesencja jazdy! Nawet spory ruch na drodze nie przeszkadza.
Jest tylko jeden minus – cykliści. Tabuny. Powoduje to delikatną niepewność na zakrętach ze słabą widocznością, czy nagle przed koło nie wyskoczy ktoś jadący 10 km/h pod górkę środkiem drogi. Co prawda większość z nich jeździ bardzo poprawnie, gęsiego i krajem drogi, ale jedna czy dwie czarne owce powodują ograniczone zaufanie.

Col d'Izoard

Po drodze zauważam tez przedsiębiorczych fotografów, którzy przy co lepszych zakrętach stoją na poboczu i strzelają fotki. Podejrzewam, że dla wielu niedzielnych turystów motocyklowych takich jak ja, taka fotka w maksymalnym przechyle to bardzo duży powód do dumy oraz wysupłania paru jurków.

11.15 i melduję się na górze.

Przy drogowskazach kupa ludzi, dookoła rowery, motocykle i samochody. Do zdjęcia trzeba się ustawić w kolejce. Staję i ja.

Col du Galibier

A parę metrów dalej widokowe urwanie dupy…

Col du Galibier

W końcu zaczynam podróżować. Nie pada, słońce świeci, piękna trasa, nie gonię w końcu…

Z kamerą zaczyna mi się coraz bardziej układać, w końcu nauczyłem się reagować na jej fochy i wiem, jak ją obłaskawić. Przeto udało mi się nagrać zjazd z Galibier.

Minusem jest to, że poprzednie dni i ilość nagranego materiału znacznie uszczupliły zapas wolnego miejsca na mych nośnikach. Wziąłem ze sobą 200 GB na małym HDD + 128 GB na pendrive’ach i 32 GB na karcie pamięci w kamerze. Na tę chwilę mam niemal cały dysk pełny :/

Z Col de Galibier jadę w stronę Briançon. Tam skręcam w lewo, w stronę granicy z Włochami i przełęczy Montgenevre.
Dojechawszy na miejsce, 12 km dalej, zastanawiam się po co? Sam wyjazd jest przeciętny, widoków nie ma w zasadzie żadnych, na górze jest normalnie miasteczko, kminię gdzie i co wyczytałem na ten temat, że dopisałem to miejsce do trasy. Nic mi nie przychodzi do głowy.
Nie dojeżdżam nawet to granicy, robię kółko na rondzie przy obelisku zbudowanym na cześć Napoleona i wracam. Szkoda czasu

Montgenevre
Montgenevre

A zaraz kolejny podjazd. Col d’Izoard.

Col d'Izoard

I jeszcze lepiej niż z wjazdem na Galibier.
Tym razem podnóżki trę na okrągło. Zakręty są na agrafkę, ale tak duże i świetnie wyprofilowane, że jak widzę fotografa wchodząc w jeden z nich ze skrami spod stóp to mam czas, żeby przyjąć pozycję, zrobić groźną minę – jednym słowem zapozować do wypasionego zdjęcia, zupełnie nie zmieniając przechylenia.

Col d'Izoard
Pan fotograf…
Col d'Izoard
…i jego dzieło. P.S. Na razie preview ze strony fotografa, bo nie wiem, czy warto wydać 20€ na jedno zdjęcie. Jak myślicie?

Jest miazga, banana na twarzy mam od ucha do ucha.

Col d'Izoard
Col d’Izoard

Col d'Izoard

Cała droga przez przełęcz okiem mej chińszczyzny.

Rowerzystów sporo. Na górze dochodzi do mnie dlaczego – cała ta trasa jest regularnie odwiedzana przez Tour de France! Na samej górze jest nawet małe muzeum temu poświęcone.

Jadę, rozkoszuję się drogą, wymijam cyklistów. Jest mi tak beztrosko, że na kolejnych rozstajach stawiam moto na poboczu i bez krępacji wyłażę na środek drogi, żeby sobie pocykać fotki. Samochody widząc mnie zwalniają, żeby nie przeszkodzić, motocykliści machają, normalnie sielanka.

Route des Grandes Alpes

Sprawdzam podnóżki, hehe. Jest ślad! Jestem dumny jak niemal z blizny z placu boju ;)))

Route des Grandes Alpes

W skowronkach lecę dalej. Znów skręcam w lewo, znów w stronę granicy z Włochami.
Jadę sobie w dolince potoku Queyras, w stronę kolejnej z wysokich przełęczy, Col Agnel (2744 m). Teraz, w przeciwieństwie do Montgenevre już wiem dlaczego.
O dziwo, podjazd jest bardzo podobny do Staller Sattel między Austrią a Włochami (który opisywałem tutaj). Co prawda na początku nie ma szału, ale po przejechaniu malowniczej wioseczki Pierre Grosse kolory się zmieniają z zieleni na żółcie i widoki robią się bardzo sielskie. Jest niemal płasko, jeśli chodzi o zakręty (zdecydowana odmiana po Col d’Izoard), ale bardzo malowniczo i cały czas do góry.

Tu też testuję wytrzymałość pokrywy silnika od dołu – trafiam na jakieś silne pofałdowanie asfaltu na zakręcie i z całej siły walę podwoziem w drogę. Szczęściem w ostatniej chwili mocno dohamowałem, to mnie uchroniło przed wywrotką i ewentualnymi stratami w sprzęcie. Było blisko.

Na samej górze wąsko, kamieniście i.. znów się będę powtarzał. Schemat ten sam, szczęka na kolanach.Col Agnel

Col Agnel
Col Agnel – widok ze strony zachodniej (francuskiej)
Col Agnel
i od strony wschodniej (włoskiej)

I jak tak stoję i oglądam, nagle słyszę „o, cześć, ty z Polski?”. Śmieszne pytanie, zważywszy na to, że mam na sobie kamizelkę odblaskową z oczobitną nazwą naszego kraju na plecach, ale po chwili dochodzi do mnie, że rodaków tu nie widać, a w wymowie pytającego słyszę nutkę obcego akcentu.
Młody, bardzo sympatyczny chłopak z Włoch, mama Polka, bardzo serdecznie cieszy się ze spotkania. Mówi, że rzadko jeździ do PL, ale w tym roku wybiera się motocyklem. Świetnie mówi po naszemu, gdyby nie delikatnie obcy akcent nigdy nie wpadłbym na to, że nie używa języka na co dzień.

Nie jadę już na włoską stronę, wracam z powrotem, tym razem uważając na dziurę w drodze. Wredna, jest tak zdradliwa, że mimo 30 km/h czuję ją na amortyzatorach.

Kto musi/chce/może – poniżej filmy z wjazdu i zjazdu.

Na moich rozstajach jadę w drugą stronę, w kierunku Col de Vars. Tam jest chyba najdłuższy podjazd (mam na myśli, że zaczynają się mocne zakręty w górę), ma chyba ze 20 km, mimo, że sama przełęcz do najwyższych nie należy). Ale ładnie jest już parę km wcześniej, jadę kanionem rzeki Le Guil.
Parę km, a tyle radości!

Na górę docieram na kwadrans przed 16.

Col de Vars

Col de Vars
Col de Vars

Cały podjazd i zjazd, czyli trasa przez Col de Vars, z Guillestre do Les Gleizolles poniżej.

Parę foci, papieros, Snickers, bo ssie i jadę dalej. Przede mną główny punkt programu na dzisiaj: Col de la Bonette, czyli przełęcz, przy której znajduje się najwyżej położona asfaltowa droga przejazdowa (ach te rankingi) w Europie.
Tu podjazd jest jeszcze dłuższy i bardziej wymagający niż na Col de Vars. Idąc za Wikipedią i od północy, do góry jest 24 km, w dół 25 km; do tego można doliczyć 2 km trasy widokowej dookoła góry Cime de la Bonette. Przewyższenia to ponad 1600 m z obydwu stron.
No i faktycznie, jest ciekawie, może nie tak ładnie i zakrętowo jak wcześniej, ale długo!
Jestem podjarany strasznie! Nawet lekki deszcz, który zaczyna siąpić na chwilę przed samą górą nie jest w stanie mi tego zepsuć.
A na górze piździ, jak w kieleckiem! Nie jest zimno, ale wiatr łeb urywa! Jak się zatrzymuję na fotki i fajka, to wypalam go pół, bo całą resztę dopala wiatr (jak wszem i wobec wiadomo, wiatr wznieca ogień ;).
Ale nie dziwota, dookoła nic nie osłania.
Widoki przepiękne.

La Bonette
La Bonette

La Bonette

I kolejne dwa filmy, dla chcących.

I chmury. Przed chwilą padało, teraz już nie, ale jestem w górach, tu nic nie przewidzisz jeśli chodzi o pogodę.

La Bonette

Do dzisiejszego noclegu mam jeszcze jakieś 90 km, powinienem dojechać jeszcze za dnia, mam nadzieję, ze przed deszczem.
Jest ruszam dalej, na południe, w stronę Saint-Étienne-de-Tinée i Isoli, żeby 50 km dalej skręcić w lewo na jakimś mega ostrym skrzyżowaniu. Wjeżdżam na strasznie zaniedbaną drogę, szeroką na jeden samochód, pełną dziur. Patrzę z niedowierzaniem i myślę „co, kur…?”. Po chwili me zdziwienie jeszcze bardziej rośnie, jak okazuje się, że na powrót wjchałem na Route des Grandes Alpes! Ale jak to? (Potem się okazało, że wjeżdżając na Bonette zjechałem z trasy, a teraz pokonuję ją w kierunku północnym :)
No tak to! Droga się nie zmienia, jadę zboczem góry, 30 km/h, manerwuję między dziurami, na zakrętach zwalniam i wysłuchuję, czy z naprzeciwka nic nie jedzie, bo nic nie widać, a jak będzie samochód, to nie ma gdzie nawet uciekać. Jest wesoło, a do celu jeszcze 40 km i chmury się robią cięższe.
Po drodze mijam kilkumotocyklową grupę na ciężkich maszynach, podziwiam ich, że im się chce po takiej drodze; oni też się na mnie patrzą, jak na ducha i machają mocno pozdrawiając, jak ich mijam.
Uspokaja się dopiero po 20 km – droga się robi szersza, a nawierzchnia lepsza, mogę w końcu odkręcić.

Przynajmniej widoki są ;)

Route des Grandes Alpes

Dzisiaj śpię w Peone-Valberg. Kolejny kurort, z tą różnicą, że mieszka tu ze 3k ludzi. Coś, jak pomniejszone Zakopane.
Przygarnia mnie chłopak o imieniu Cedric.
Mieszka w kilkupiętrowym domu, niestety, na samej górze, więc znów muszę wszystkie bambetle tachać po wąziutkich schodach.

I mam fuksa! Tyle, co udaje mi się ściągnąć buty w domu, widzę jak z gór idzie ściana deszczu i za chwilę mamy u nas niemal oberwanie chmury.

Peone-Valberg

Choć raz mi się udało, że pada akurat jak nie jadę ;)

Cedric jest bardzo miły, raczej introwertyk. Jemy, każdy to, co ma i szybko odnajdujemy się w rozmowie: opowiada, że pochodzi z Le Havre, że tam nie jest za wesoło z pracą, więc tu przyjechał na kontrakt, pracuje, jak większość, w biznesie turystycznym, że zostało mu jeszcze jakieś pół roku i będzie stąd wyjeżdżał, a poza tym za tydzień jedzie w swoją podróż życia do Kanady i USA.
Tematów jest dużo, czas szybko płynie.

Zastanawiam się, co z bratem, bo trochę cisza. Dopiero koło pierwszej w nocy dostaję wiadomości, że właśnie jedzie samochodem pomocy drogowej, bo mu benzyny brakło na autostradzie i go chłopaki podwożą i, że zaraz będzie w domu, bo już ma paręnaście km.
Nie mam słów na to, powstrzymuję się od komentarza, ważne, że dojechał.

U mnie na liczniku dzisiaj pokazało się 361 km, w sumie za mną już 4182 km.

Dzień 9., mapa
Dzień 9.

Rano szybka pobudka, bo Cedric ma jakiś wyjazd z pracy. Parę minut przed 7 musiał wyjść z domu.
Trzeba się było zerwać o 6.30, ubrać się i wyjść.
Bez śniadania, ale co to za problem! Plusem dużym było to, że w końcu zaczynam dzień wcześnie.
Minusem fakt, że temperatura z rana nie nastrajała optymistycznie.

Peone Valberg

Tłumaczyłem to sobie tym, że z racji długości geograficznej czas słoneczny jest co najmniej o godzinę przesunięty od zegarowego tutaj i, że zaraz się ociepli. W sumie, to miałem rację, się później okazało, choć temperatura rosła powoli.

Ale wschód słońca, nawet z południowo-zachodniej strony wygląda zajebiście :)

Peone-Valberg

Moto przetrwało bezstratnie wczorajszą ulewę.

Peone-Valberg
A po tych wąskich schodkach dymałem z kuframi

Ruszam. Droga pusta. Co jakiś czas samochód. Widoki śliczne.
Chmurki poniżej linii drogi wyglądają rozczulająco

Route des Grandes Alpes

Route des Grandes Alpes

Kieruję się w stronę Colmars. Droga na mapie wyglądała dobrze, zaznaczona ładnie żółtym kolorem. W rzeczywistości, jak wjechałem, to co raz się zatrzymywałem i upewniałem w kilku źródłach, że jadę dobrze. Klimat, jakbym jeździł po Pogórzu Przemyskim – lasy, wąskie drogi, kto kiedykolwiek pojechał sobie np. do Arłamowa, to wie o czym mówię. Z tym, że tutaj są jeszcze spore góry. Magia.
I momentami zastanawiam się, gdzie jestem.

podrozzycia.net

podrozzycia.net

Godzinę później wyjeżdżam na ostatnią ponad dwutysięczną przełęcz w tej części wycieczki: Col des Champs. W sumie to całkiem przypadkowo, bo wyznaczając drogę nie wiedziałem, że będą jeszcze jakieś większe górki. Ale wcale nie żałowałem. I nawet śniadanie udaje mi się zjeść w takich okolicznościach przyrody.

Col des Champs
Col des Champs

Col des Champs

Col des Champs
Męskie śniadanie

I zjazd w dół. Już całkiem wyjeżdżam z wysokich Alp; kieruję się na zachód.
W sumie, to jadę przed siebie, nie chce mi się ogarniać mapy. Zdaję się na GPSa: Automapa i Google Maps chodzące w tle załatwiają sprawę; trasę kiedyś tam ustaliłem, koordynaty zapisane, czasem można włączyć autopilota.
Po drodze trafiam na zablokowaną drogę – był ostry dzwon i sporo służb się uwijało przy tym, na szczęście bez ofiar. Nie było za bardzo możliwości objazdu, stąd czekam, aż będę mógł się jakoś motocyklem przecisnąć.

podrozzycia.net

W końcu widzę, jak z naprzeciwka mundurowi puszczają bokiem gościa na skuterku, więc niewiele myśląc jadę tak samo – udaje się. Chwilę później w końcu znajduję podmiejski hipermarket ze stacją benzynowa, bo już na oparach lecę. Jestem bardzo zaciekawiony, jakie spalanie wyszło po Wysokich Alpach – znów jestem mile zaskoczony, mniej niż 5l/100km.
Oprowiantowawszy się, z przerażeniem niemal stwierdzam, że jest już 12. – przejechałem zaledwie 150 km! I cały zysk związany z wczesnym wstaniem poszedł na marne.

Jadę teraz w kierunku Mt. Ventoux. Nie wiem czego mam się spodziewać za bardzo – decyzja o wpisaniu tej atrakcji na listę „do odwiedzenia” zapadła dość spontanicznie. Jak szukałem noclegu w okolicach Avignon na Couchsurfingu trafiłem na motocyklistę, który bardzo polecał zrobienie rundki dookoła szczytu by potem wyjechać na górę.
Więc wyskakuję na jakąś lokalną drogę jadącą w tym kierunku i… nie trzeba mi gór, żeby dupę urywało! Wsi spokojna, wsi wesoła, pola, łany…. lawendy! Trafiłem na zagłębie lawendowe, wszystko widać na fioletowo, a wszędzie unosi się znajomy zapach. Kurde, przecież jestem w Prowansji!
I tak jest przez 60 km. Z wrażenia i błogostanu zapomniałem włączyć jakikolwiek sprzęt nagrywający :( Ale com się naoglądał i nawąchał, to moje!

Wypłaszczyło się bardzo, dookoła pola uprawne, pola lawendy, a w oddali majaczy Ventoux. To specyficzna góra, się okazuje, bo wyrasta dość samotnie na niemal 2 km nad poziom morza i na przestrzeni bodajże 40 km od niej nie ma nic w pobliżu o podobnej wysokości. I podobnie jak przełęcze alpejskie ma ok. 1,5 km przewyższenia. Co parę lat robi się tu etap Tour de France, a co tłumaczy multum cyklistów po drodze.

Ale najpierw jadę dookoła góry – zaczynam w Sault, na południowo-wschodniej stronie góry, kieruję się na północ, potem zachód i południe, żeby na jej zbocze wjechać od strony zachodniej. Jest szybko, z dużą ilością zakrętów (znów docieram podnóżki), lawendowo i bardzo wietrznie.
A na samej górze.. zobaczcie sami:

Mt Ventoux
Mt Ventoux

Mt Ventoux

Mt Ventoux

I wieje, dużo bardziej niż na Bonette.

Tak wygląda wjazd i zjazd okiem chińszczyzny, którą udało mi się w końcu włączyć.

I koniec gór. Mt. Ventoux jest dla mnie symbolicznym pożegnaniem z Alpami, bo kolejną styczność z nimi będę miał dopiero w Słowenii, na sam koniec wycieczki i tylko przelotem.

A na dziś mam zaplanowaną jeszcze jedną atrakcję – oddalone o jakieś 60 km miasto papieży, Awinion.

Droga tam mija szybko, choć po drodze wiatr mi koniecznie chce głowę urwać. Poważnie, wieje tak, że kilka razy dostaję mocnego strzała w kask. Jest to o tyle niebezpieczne, że może skończyć się kontuzją szyi; o motocyklu nie wspomnę, bo kontruję podmuchy niemal nieustannie.
Zaczyna się też robić gorąco, podejrzewam, że jest w okolicach 30 stopni. Niby mocny wiatr powinien pomagać, ale ten jest ciepły, więc de facto niczego nie zmienia.

W Awinionie jestem chwilę po 16. Tu, w ruchu ulicznym dopiero oblewają mnie poty.
Zajeżdżam do centrum jak tylko mogę najbardziej (ach ta przewaga dwóch kółek) i po raz pierwszy na wycieczce idę coś oglądać na nogach :)

Avignon
Awinion. Pałac papieży.
Avignon
Awinion. Pałac papieży.
Rhone
Rodan

Rhone

O samym mieście nie piszę, bo każdy bez problemu taką wiedzę znajdzie w Wikipedii. A sam zdaję sobie sprawę, że mocno wplatam w tę wyprawę nazwy z dzieciństwa: Rodan i Awinion zawdzięczam akurat tacie, którego fascynacją była dawna Francja i jej historia, co przekładało się dla mnie choćby na oglądanie filmów w stylu płaszcza i szpady, czy czytanie nt. historii tego kraju. I, jak niemal każda rzecz, z okresu, gdy się miało <10 lat, kojarzy się dobrze. Teraz dopełniam te podświadome szczenięce pragnienia przez postawienie stopy, czy zobaczenie czegoś na własne oczy – uczucie dokładnie takie samo jak miałem w Val-d’Isere, czy w Osco.

Jako, że nie jestem typem zwiedzacza i jest gorąco, po godzinie zbieram się do wyjazdu. Wysyłam jeszcze pocztówki do domu, mając nadzieję, że ojcu sprawię tym przyjemność i jadę w końcu do mej dzisiejszej noclegowni – Aubord.

Nieautostradowe drogi we Francji są o niebo lepsze niż np. w Szwajcarii (choć nie mogą się równać do austriackich), bo przynajmniej można po nich 90 km/h legalnie jechać, są dosyć szerokie i wszyscy się usuwają widząc motocykl. W ogóle, zauważyłem od momentu, jak zjechałem z autostrad, że niemal wszyscy to robią. Niemal oznacza 99% – ten brakujący 1% najczęściej nie patrzy w lusterka, ale momentalnie zjeżdża jak usłyszy delikatny bip z klaksonu. I nawet na klakson się nie złości.
Jeżdżąc tutaj czuję się jak uprzywilejowany i totalnie nikt nie robi z tego najmniejszego problemu.

Chwilę po 19. melduję się w Aubord.
Dzisiaj śpię u młodego małżeństwa, Kat i Seb. Mieszkają z dwójką dzieci w domu z basenem i z małym ZOO.
Kat jest Kanadyjką (anglojęzyczną, żeby było zabawnie) i tancerką, Seb jest lokalesem i jest przedstawicielem handlowym.

Od razu zostaję przywitany zimnym piwem i kolacją. I, jak zaczynamy gadać, to rozmowa kończy się koło północy. O wszystkim, o niczym, o podróżach, rodzinach, pracy. To ten najprzyjemniejszy rodzaj rozmowy, gdzie nie musisz jej podtrzymywać, tylko sama idzie.

Spać idę późno, na szczęście jutro niewiele km, więc nie muszę się wcześnie zrywać. Mam swój pokój, jest wypas.

Dzisiejszy wynik to 393 km. Razem mam 4575 km.

Poniżej mapa.

Mapa, dzień 10
Dzień 10
No Comments