Najmniejsze Kraje Europy. Dzień 3 i 4. Sachsenburg – Nockalmstrasse – Grossglockner – Staller Sattel – Sospirolo – Passo di Giau – Passo Fedaia – Passo Pordoi – Campolongo Pass – Gardena Pass – Sella Pass – Giovo Pass – Timmelsjoch – Oetz

Poprzedni odcinek o tym jak wyglądały przygotowania do niniejszej imprezy i jak dojechaliśmy w końcu z Polski do Alp znajdziecie tutaj (klik)

Dzień 3.

Sachsenburg

W nocy lało. W sumie, to dowiedziałem się o tym rano, bo spałem, jak zabity. Ale ponoć nie był to letni deszczyk, tylko dość gruba ulewa.
Ale, o dziwo, rano wita nas słońce. Mimo rolet w oknach, o 7.30 widać było, że świeci. Na asfalcie resztki ulewy, gdzieniegdzie kałuże.
Tym razem budzik dzwonił tak wcześnie, bo nie chciałem powtórzyć gonitwy z wczoraj.
Co z tego wynikło?
Nietrudno się domyśleć. Całe g… ;)
Najpierw było pakowanie porozwieszanych betów, niestety, nie wszystko wyschło i trzeba było pakować wilgotne.
Potem śniadanie, rozmowy z gospodynią na tematy różne, potem kolejne pakowanie się, potem serwis moto i nagle zrobiła się 10. I to mimo podziału obowiązków, żeby praca szła sprawniej.
Nie wiem co zrobić, żeby ogarniać się rano szybciej. Chyba trzeba się pogodzić.

Moto stały na swoim miejscu.

W trakcie śniadania Michaela wyciąga swój zestaw ulotek dotyczących tego, co można robić w okolicy. Jest i Nockalm i Malta, opisane, obfotografowane – bardzo nam to pomaga zdecydować, że odpuszczamy trasę nad jezioro i jedziemy na Nockalmstrasse. A potem reszta drogi tak, jak zaplanowana wcześniej, czyli Grossglockner, przełęcz Stallar Sattel i wjazd do Włoch. Nocleg w okolicach Cortina d’Ampezzo. 500 km jak w pysk strzelił.

Nockalmstrasse

No i mamy 10.30.
Niby wyjeżdżamy, a tu jeszcze trzeba zatankować i podjechać po jakąś wodę do marketu.
Przestaję patrzeć na zegarek.

Chińskie g…

Przy okazji tankowania zakładam w końcu na kask chińskiego szajsa kupionego parę miesięcy wcześniej, żeby mieć jakąś filmową pamiątkę z wycieczki.
Chińskie, znaczy się nie GoPro, tylko Xiaomi.
Posiadacze takich sprzętów wiedzą, że dużym problemem jest pojemność baterii, która, przy dobrych wiatrach starcza na max 1h kręcenia. Rozwiązaniem jest albo częsta wymiana ogniwa na naładowane, albo nieustanne podładowywanie samej kamery. A co zrobić jak się jedzie motocyklem, a kamerę ma się zamontowaną na czubku głowy?
Wystarczy coś banalnego. Dokupiłem wodoodporne etui za 40 zł i w nim, na wysokości wejścia na kabel microUSB wywierciłem dziurkę wielkości wtyczki do kabla. W kieszeń na dole pleców kurtki motocyklowej wsadziłem powerbanka, całość spiąłem 1,5 metrowym kablem i et voila! Uniezależniłem się zupełnie od baterii, teraz limitem była pojemność karty pamięci. Kabel nie ograniczał ruchów w żaden sposób, nie latał. Co prawda obudowa utraciła swoją szczelność, ale deszcz nie był jej straszny – dziurka na kabel była z tyłu, dopasowana do kabla więc musiałbym mieć dużego pecha, żeby cokolwiek zamoczyć.

Niestety, w ten sposób rozwiązałem tylko jeden z wielu problemów z tą kamerą.
Pewnie będę to powtarzał jeszcze wiele razy w tej relacji: nie kupujcie tego sprzętu. Nawet jeśli ładnie kręci filmy. Jedna jaskółka wiosny nie czyni. Myślę, że inne kamery mogą osiągnąć podobną jakość, a nie ma tyle użerania z nimi. W czym rzecz? W tym, że to, czy urządzenie zacznie pracować jest kwestią przypadku. Potrafi się zawiesić po zrobieniu zdjęcia, albo oznajmić zaraz po włączeniu, że nie widzi karty pamięci, nie ważne jakiej. Jedynym sposobem na nią jest wówczas zabawa w resetowanie urządzenia, wyciąganie baterii i lub karty pamięci, czasem powtarzane po kilka razy.
Jak z trudną kobietą. Nigdy nie wiesz z której strony Cię zaskoczy jakimś fochem :)

Ilość frustracji to wywołującej przekraczała moje normy wielokrotnie. Jedynie wrodzone skąpstwo i świadomość, że nie będzie żadnych filmów wtedy wiele razy powstrzymywała mnie przed sprawdzeniem jak się chińszczyzna zachowuje w szybkim zetknięciu z asfaltem. A wierzcie, mocno mi ręka drgała.

No więc ruszamy w stronę Nockalm. Mimo, że jesteśmy w miarę wysoko, to jeszcze jest płasko. Za jeziorem Millstat wjazd na małe górki, żeby po kolejnych 20km wjechać na drogę do pierwszej przełęczy.
Po drodze mijamy pechowców na dwóch kółkach. Z tego, co słyszałem, policja w Austrii się nie pitoli ;/

Słońce świeci (jeszcze), parę chmur na niebie. Jest ładnie.

Wjeżdżamy na drogę do przełęczy.
3 km dalej dostajemy fangę w nos – nie ma nic za darmo. Autostrady w Austrii, owszem, są tanie, ale przełęcze już nie. Tutaj po 10€ od motocykla. Cóż, chce się jeździć, trzeba płacić.

Ruch znikomy, znaczna większość pojazdów to motocykle.
Zakrętów mnóstwo, widoki przepiękne. Brata ciągnie do zatrzymywania się i podziwiania ich, ja gonię, ze świadomością ilości drogi przed nami.

Praktycznie cały przejazd przez Nockalm udało mi się złapać na swojej chińszczyźnie – jeśli ktoś jest wytrwały i nudzi mu się, to zapraszam na trzydzieści parę minut górek.

Kto nie ma ochoty na filmik, proszę, oto parę zdjęć.


Słońce kończy się gdzieś w połowie trasy, chwilę później zaczyna się deszcz. Nie mam doświadczenia za dużego w ostrym braniu zakrętów na mokrym asfalcie, całe szczęście, że pada jak już przejechaliśmy te trudniejsze. ;)
Pierwszy zachwyt zaczyna być trochę zamazywany przez deszcz i świadomość, że czasu mało, a jeszcze kupa drogi przed nami.
Po zjeździe z górki wbijamy na autostradę A10 i lecimy w stronę Bischofshofen.

Grossglockner

Po drodze jeszcze kolejne myto, tym razem za tunel i po 11,5 € za motocykl. Trochę mnie to zaskoczyło, bo żadna nawigacja nie powiedziała, że trasa jest płatna. Już wiem, czemu ta winieta niedroga.

Deszcz nie odpuszcza, w pewnym momencie mamy niemalże oberwanie chmury.

Niefartem mijamy stację benzynową, na której chcieliśmy się ubrać w coś przeciwdeszczowego, stąd musimy łapać pierwszy lepszy zjazd z autostrady i przebierać się pod jakimś filarem. I znów lecą minuty, pogoda również do dupy, zaczyna mi też siadać humor.
Na chwilę wypogadza się jak mijamy Bischofshofen (skocznię pięknie widać z daleka) i robi się momentalnie gorąco, tym razem mokrzy zaczynamy być od wewnątrz. Jak nie urok to sraczka.
Zdjęć skoczni nie zrobiłem. Zgadnijcie, dlaczego? Polecam akapit o kamerze, powyżej..

Pod Grossglockner pada.

Przed wjazdem pusto, ze dwa samochody. Mamy chwilę rozkminy, co robić. Nie wiem, czy jest sens wyjeżdżać na górę. 25€ opłaty za przejazd to sporo, ale z drugiej strony jest to jeden z ważniejszych punktów tej wycieczki. Po dwóch papierosach i delikatnym zelżeniu ulewy siadamy na maszyny i jednak ruszamy na górę.

Kamera dalej nie działa. Ale i tak nie ma co kręcić, jest do dupy i nic nie widać. Mijamy pierwszy punkt widokowy i przed naszymi oczami rozciąga się piękny widok na mgielne mleko. Drugi punkt – to samo. Do tego mam gratis szybki kurs umiejętności jeżdżenia po mokrych zakrętach. Deszcz pada albo siąpi, nie wiem, cały czas mam zaparowany wizjer.
Im wyżej, tym gorzej. W zasadzie, poza krętym asfaltem to nie ma co innego oglądać.
Na samym szczycie przełęczy wjeżdżamy sobie jeszcze na punkt widokowy, Edelweiss Spitze, w nadziei, że a nuż coś zobaczymy. Na górze tylko parskam śmiechem i zawracam motocykl – jest 20 metrów widoczności, wszędzie tylko mleko.

Przy zjeździe z punktu totalna masakra: akurat tam nawierzchnią nie jest asfalt, tylko kostka brukowa – bardzo śliska. Jak się doda do tego zakręty po 180 stopni, szerokie na 7-8 metrów, to wierzcie mi, po 2-3 km takiej jazdy ktoś niewprawiony łapie zakwasy w rękach od kierownicy. Hamulce piszczą, płynności w jeździe zero.
A potem w dół. Jest już asfalt, ale pogoda się robi tylko gorsza. 30km/h to jest maksimum, co osiągam.
Robi się 16. jak w końcu jesteśmy na samym dole. Tempo mistrz.

Jeśli ktoś jeszcze nie był, a ma zamiar, to tak wygląda trasa przejazdu przez Grossglockner
Jeśli ktoś jeszcze nie był, a ma zamiar, to tak wygląda trasa przejazdu przez Grossglockner

Przed nami jeszcze jedna przełęcz na dzisiaj.

Staller Sattel

Wychodzi słońce. Jak na zbawienie, bo przez ten deszcz wyziębiliśmy się trochę.
Dojazd do Staller Sattel jakże odmienny od tego co przed chwilą. Oprócz słońca zaczyna robić się cieplej, ale nie na tyle, byśmy się zgrzali, do tego droga robi się pusta, płaska i z lekkimi zakrętami, więc morale nam się delikatnie podnosi. I tak sobie jedziemy, jedziemy i nagle widzimy napis, że jesteśmy w najwyższym punkcie przełęczy i zaraz wjeżdżamy do Włoch. Ale jak to? Tak zachwalana miejscówka, a niemal ani jednego zakrętu? Hmm..

Za to widok jest ładny. Rozczulają mnie małe chmurki sunące sobie leciutko poniżej nas, zaraz nad jeziorkiem.

Wsiadamy na moto i jedziemy na dół. I już wiem dlaczego tak polecano tę przełęcz. Bo z szerokiej drogi na 2 samochody po stronie austriackiej robi się pasek asfaltu na maksymalnie 3 metry i na odcinku niecałych 3 km zjeżdżasz 300 metrów w dół po stronie włoskiej. Czy wspominałem też, że asfalt jest mokry? :)
Dobrze, że droga pusta, bo nie wiem jakbym się z jakimkolwiek samochodem wyminął. Z drugiej strony takiemu śmiałkowi za kierownicą czterech kółek to byłbym brawa za odwagę. Ale teraz mam fun, nie to co na Grossglockner.

Nie będzie też nowością fakt, że 10 km później, na szczęście za zakrętami, znów zaczyna padać.

Sospirolo

Gonimy na Cortina d’Ampezzo. Zaczyna się ściemniać. Patrzę na drogowskazy, do Cortiny ze 30 km. Znaczy się, nie jest źle. Ale GPS pokazuje mi, że do miejsca noclegu mamy… 110 km.
Nie wierzę temu, co widzę i zatrzymujemy się, żeby sprawdzić dokładnie. Druga aplikacja mapowa również pokazuje ponad 100 km. Na mapie papierowej jest bliziutko, więc zastanawiam się co jest? Przecież jak ogarniałem spanie, to w granicach maksymalnie 50 km od Cortiny; tak zaznaczyłem w wyszukiwaniu noclegu w aplikacji couchsurfingowej.
Zatrzymuje się koło nas Polak jadący dostawczakiem, zobaczył nasze rejestracje i przyszedł powiedzieć ‚cześć’. Sprawdzamy też u niego w nawigacji – to samo.
Dochodzi powoli do mnie, że Couchsurfing ma gdzieś odległości po drodze i te 50 km traktuje jako promień okręgu. A w górkach, 50 km w linii prostej, asfaltem daje znacznie więcej….
Jak nie urok, to sraczka. Po raz drugi.
Nie będziemy przed 22. na miejscu.

Wiecie, jak się jeździ po górach w nocy i po mokrym? Ja już wiem. Przyjemności tyle, co w rannym wstawaniu. Sądząc po ilości zakrętów, to za dnia dupę urywałyby mi widoki i otoczenie, teraz myślę tylko o tym jak najszybciej dojechać. Do tego nieustający deszcz, zimno, bo noc i mokro. Jedyny plus to grzane manetki.

Na miejsce, do Sospirolo docieramy po 22. Wsi spokojna, wsi niewielka. Oczywiście zero numerów na domach, więc naszego gospodarza, Fabrizio, musimy wydzwaniać. Czekamy na niego pod kościołem, chyba największą budowlą we wsi.
Jestem już mocno zmęczony, tak, że przy manewrowaniu motocyklem nie zauważam murku wysokiego na metr i długiego na pięć i przecieram sobie dość mocno kufer. Na szczęście uszkodzenie jest powierzchowne, pocieszam się tym, że przynajmniej teraz będę wiedział który kufer jest który, jeden się będzie różnił od drugiego – bo jak stoją w domu ściągnięte, to oba wyglądają tak samo.

Dostajemy pokój dla siebie. Fabrizio pyta czy coś zjemy, ja dyplomatycznie wspominam, że mamy jedzenie ze sobą, Fabrizio nie ponawia już propozycji i przez swoją „poprawność” nie jemy kolacji ;)

Fabrizio

A nasz gospodarz to ciekawa postać. Po wejściu do mieszkania widzę pokaźną kolekcję płyt CD, winyli i kaset magnetofonowych, większość to blek metal, totalny underground. Momentalnie rozpoczynam rozmowę okołomuzyczną i okazuje się, że nasz gospodarz również tworzy muzykę. Choć myślę, że 99,99% populacji ludzkiej usłyszawszy jego dzieła zapyta „co to, ku*wa, jest?”, bo do ogólnie przyjętego znaczenia słowa muzyka brakuje temu stylowi sporo.
Jeśli kogokolwiek interesuje czym jest noise i ma ochotę zapoznać się z twórczością Fabrizio, zapraszam na profil FUKTE!

W mieszkaniu jest trochę wilgotno i czuję, że będzie kiepsko z naszymi ciuchami, które dzisiaj przyjęły solidną dawkę wody. Rozwieszamy wszystko gdzie się da.

Dostajemy też klucze do mieszkania, bo gospodarz rano goni do pracy i nie chce nas budzić rano.
Fascynuje mnie takie podejście do obcych ludzi. Osobiście miałbym z tym duży problem, żeby zostawić dwóm nieznajomym chłopom klucze do mieszkania z całym swoim dobytkiem.
Miłe to.

Jest pierwsza. Idziemy spać.
526 km dzisiaj za nami, w sumie 1850.
Jak kogoś interesuje, to dzisiejsza trasa wygląda tak.

Dzień 3.

7h później trzeba wstać. Już nie liczę na to, że się zbierzemy szybko, więc wszystko robimy w swoim tempie.
Niestety, ciuchy są dokładnie tak samo mokre jak wieczorem. Smuci mnie to, że me wodoodporne buty z membraną są wilgotne w środku.
Brat wpada na pomysł, żeby wyciągnąć wszystkie rzeczy mokre na zewnątrz domu i je tam wysuszyć. Trafia w 10 bo ładnie i mocno słońce świeci i jest szansa, że choć trochę całość przeschnie.
Przy okazji rozglądam się po najbliższej okolicy.
Jest dokładnie tak, jak pisałem wcześniej. Wsi spokojna, wsi niewielka. Każdy przechodzień, a nie ma ich za dużo, ładnie uśmiecha się mówiąc „buongiorno”, nikt się nie krępuje, nawet nie patrzą się za bardzo na nas, choć nie wyglądamy za standardowo.

Godzina na słońcu daje naszym ciuchom N razy więcej niż cała noc w mieszkaniu. Jest prawie sucho.

10.30, stała pora wyjazdu. Dziś mamy ok. 380 km przed sobą, natomiast niemal cała trasa po górach.
Na początek mamy dolomickie przełęcze w okolicach Cortiny: Passo di Giau, Passo Falzarego, Passo Fedaia, Passo Pordoi, Passo Campolongo, Passo Gardena, Sella Pass. Siedem tras, całe 141 km.

Przełęcze dookoła Cortina d’Ampezzo (Giau, Falzarego, Fedaia, Pordoi, Campolongo, Gardena, Sella)

Początek jest całkiem przyjemny i nawet pogoda dopisuje.

Po trzeciej przełęczy czuję już plecy, barki, tyłek i kciuki. Jazda zaczyna męczyć, krajobrazy, mimo, że piękne, zaczynają się zlewać.
Po szóstej stwierdzamy, że ostatnią, czyli Sella Pass olewamy i jedziemy dalej. Przed nami parędziesiąt kilometrów do Passo Giovo (Jaufenpass), potem Passo Rombo (Timmelsjoh), wjazd do Austrii i dojazd do Oetz, do miejscówki noclegowej.

Pogoda niezmienna, raz słońce, raz deszcz, więc widoki też zmienne. Tylko śniegu brakuje.

Passo Giau
Passo Giau
Passo Giau
Passo Falzarego
Passo Fedaia
Passo Pordoi
Passo Gardena (Jaufenpass)
Passo Gardena (Jaufenpass)
Passo Gardena (Jaufenpass)

Tak, jak wyżej – jeśli ktoś ma siłę, albo lubi oglądać nudne filmiki, to udało mi się jeszcze nagrać przejazd przez Passo Giau i Passo Falzarego.

Timmelsjoch

Timmelsjoh (Passo Rombo)
Timmelsjoh (Passo Rombo)

Pogoda do Giovo jeszcze znośna, siąpi delikatnie. Zmęczenie i ból mięśni nie pomaga, ale jedziemy twardo. Wyjazd na Timmelsjoch też w porządku, ale przed samą granicą robi się dramat. Nie dość, że na granicy austriackiej mamy kolejny punkt poboru opłat, bo podobno droga jest prywatna i jesteśmy po 14€ ubożsi, to jeszcze robi się powoli ciemno, zaczyna lać jak z cebra, a mgła daje widoczność rzędu 20 metrów. Kumulacja, kur…
Niestety, nie ma innej opcji, trzeba jechać.
Policzmy: 10€ Nockalm, 11,5€ tunel, 25€ Grossglockner, 14€ Timmelsjoch – 60,5€ razem. Dwa lata autostrad w „drogiej” Szwajcarii.

Po drodze mijamy szaleńca, który McLarenem, w takich warunkach wjeżdża na górę. Zakręty robi na dwa razy. Ciekawe co wciągał przed jazdą. My co najwyżej białe kreski widzimy na drodze i to są jedyne widoki jakich doświadczamy.
Deszcz nie ustaje.
Po szczęśliwym zjeździe z górki do Oetz mamy jeszcze 45 km. Mokrzy jesteśmy cali, w moich świetnych, wodoodpornych butach marki Gaerne chlupocze woda, leje cały czas. Włączam autopilota, jestem odrętwiały, zrezygnowany, powtarzam sobie, że to tylko jeszcze parędziesiąt minut i będziemy w dzisiejszej noclegowni.

Oetz

Na miejsce docieramy po raz kolejny po 22.
Wszystkie ciuchy i obuwie mamy przemoczone. Nie rokuje to za dobrze, szczególnie dla obuwia, bo jak to jest z membraną, jeśli woda dostanie się do środka, to nie bardzo chce z niej wyjść. Dokładnie tak samo jak z radzieckim zegarkiem wodoszczelnym.

Nasz gospodarz, Peter (nie wiedzieć czemu na początku zakwalifikowałem go jako geja, których pełno jest na CS nota bene) okazuje się sympatycznym i konkretnym kolesiem. Nie ma za dużo czasu dla nas, bo za parędziesiąt minut ma odwiedzić go jego dziewczyna (to też fajnie brzmi, bo obydwoje są, na oko, pod pięćdziesiątkę), ale pomaga nam ile może: dostajemy osobny pokój, z osobnym wejściem, mocny grzejnik elektryczny, pralkę z suszarką, gazety i ręczniki papierowe do butów, a na dokładkę obiad po wypasie. I zupełnie nie przeszkadza mu to, że w pokoju chodzi suszarka do włosów na maksa, że grzejnik robi +27 stopni (wszystko na prąd), jak suszymy ubrania. Wprawia mnie tym w niemałe zakłopotanie, w zasadzie, poza dziękuję i jakimiś małymi prezentami nie mam się mu jak odwdzięczyć. Ale czuje, że ma podejście podobne do mojego – jak może to pomoże, bez oczekiwania na jakieś wielkie rewanże, a jak nie ma możliwości to zwyczajnie powie „nie”, też bez jakichś większych ceregieli. I dobrze.
Więc mamy cokolwiek lepsze zakończenie dnia.

Niemniej, żeby nie było za super, zaczyna mocno mnie boleć głowa. W 10 minut mnie składa i ląduje z suszarką w łóżku. Na szczęście brat świadomy mych migren ogarnia bałagan, suszenie i zmianę gazet w butach, mogę spokojnie zdychać z bólu ;)

Dzień kończymy z 382 km, w sumie mam już 2232 km.
Mapa poniżej.

Ciąg dalszy relacji z włosko-austriacko-szwajcarskich przełęczy (m.in. Stelvio) znajdziecie tutaj!

5 komentarzy