Jordania. Dzień 5. Wadi Musa – Al-Karak – Morze Martwe – Madaba – Amman

Jest to piąty odcinek jordańskich opowieści. Poprzedni przeczytacie tutaj!

Budzimy się rano – jest ciepło! Wow, klima działa dokładnie tak, jak powinna. Kurcze, to pierwsza noc w Jordanii, gdzie nie ma dramatu z rana i parującej, chociaż letniej wody w łazience (w przypadku obecności łazienki ;).
Standardowo, nikt się nie spieszy się ze wstawaniem. Sprawdzamy co z Kubą – żyje, mówi, że prochy coś tam pomogły, natomiast jeszcze nie wie na ile.
To dobry news. Miejmy nadzieje, że prognoza też.

Dzisiaj żegnamy się z Wadi Musa, przed nami jazda na północ. W planie jest twierdza krzyżowców w Al-Karak, Morze Martwe, Madaba i Amman.
Niewiele wiem na temat tych atrakcji, ogarniał to Kuba, więc nie wiem czego mam się spodziewać. Wiem tylko jaką trasą będziemy jechali.

Śniadania nie zamawialiśmy. Wczorajsze nas nie powaliło, a że kupiliśmy wieczorem dużo kanapek z falafelami, które sprawdziły się jako prowiant w trakcie zwiedzania Petry i za oknem mieliśmy lodówkę w nocy, to nie miało to najmniejszego sensu. Żarcie w hotelu to 3 JOD, a za tyle to mieliśmy 3 kanapki, którymi można było ożreć się po sufit.

Ogarnianie pokoju przeciągnęło się znów za mocno, stąd znów mieliśmy opóźnienie.

Tym razem nasze Peżo miało przyjąć na pokład 5 osób i tych 5 osób bagaże. Jak o 3 chłopa na tylnim siedzeniu się za bardzo nie bałem, tak o pojemność bagażnika już tak. Każdy miał ze sobą plecak czy walizkę, dodatkowo Karol woził karimatę i namiot.
Okazało się, że i dwieściepiątką 5 osób na tygodniowe wakacje można pojechać. Bagaże weszły całe, nic się nie pogięło, nikt nie musiał siadać na klapie, żeby się domknęła; lata układania puzzli zrobiły swoje i przydały się teraz :)

Wyjeżdżamy z Wadi Musa. I znów standard: problem typu GPS kontra oznaczenia dróg, a raczej ich brak. Dlaczego? Bo zamiast po ludzku wyjechać z miasta – a byliśmy na jego rogatkach – to mi się coś ubzdurało (a raczej GPS mi podpowiedział), żeby jechać w stronę miasta, bo tam gdzieś jest wylotówka.
I oczywiście zaczyna się kluczenie. Zero drogowskazów, mały labiryncik jednokierunkowych i ślepych ulic, wzniesienia takie, ze ledwo na jedynce wyrabialiśmy. Ale nie ma tego złego, trafiła nam się całkiem nieuczęszczana droga, trochę folkloru i całkiem miłe widoki.

Wadi Musa

Wadi Musa

Wadi Musa

Po 20 km niepewności mamy w końcu zjazd z górki i drogowskaz na Drogę Królów. Znaczy się nie pogubiliśmy się.

King's Highway

Wczorajsze falafele w kanapkach są naprawdę dobre na śniadanie. Wciągam chyba ze 3. Słońce świeci, ruch nie za duży, znów czuję się dobrze. Można obserwować przydrożne życie.

King's Highway

King's Highway

King's Highway

King's Highway
Tym to brakuje kałachów żeby pretendować do tytułu Traktoterrorists of the Year :)

King's Highway

King's Highway

Jedną rzecz ciekawą można zauważyć. Przydrożne „kafeterie”. Pojawiają się raz na jakiś czas i nie sposób ich nie zauważyć z daleka.

King's Highway

King's Highway

Druga rzecz to sporo wiatraków do robienia prądu. A po czym można poznać, że lokalizacja na takie farmy jest dobra? Ano po tym:

King's Highway

Co jeszcze się rzuca w oczy po drodze? Meczety. I ich minarety. Co wioska, to meczet. Czasem nawet nie ma wioski, a i tak meczet jest. Jest tego zdecydowanie więcej niż kościołów u nas.

King's Highway

King's Highway

King's Highway

Ale absolutnym mistrzostwem świata są strachy na ptactwo. Niekiedy można się samemu przestraszyć, szczególnie, jak zza skał widać poszarpaną flagę, a potem wyskakuje ci taka kukła.

King's Highway

King's Highway

Zauważcie, że każda z nich ma chustę na głowie. Znaczy się jakieś okrycie. U nas są czapki albo kapelusze, tutaj kefije. A zmierzam do tego, że jeszcze nie widziałem nigdzie stracha na ptactwo z łysą pałą :)

Pierwszy przystanek mamy dość przypadkowy – niechcący zjeżdżam z „obwodnicy”, w „miasteczko”. Do Ar Rashadiyah, bo podobno tak się nazywa, jakkolwiek nie jestem pewien, bo to straszna dziura, nawet na mapie ciężko znaleźć.
Oczywiście przyciągamy spojrzenia, bo to raczej niespotykane, mimo bliskości Petry, by jacyś niejordańczycy zatrzymywali się na zakupy.
A kupić nawet jest co. Choć tylko na oko. Tzn. na oko mniej więcej wiem co jest czym, nie mam jednak pewności jak na to zareaguje kieszeń, czyli ile co kosztuje. Czuję się niemal jak w Pekinie, studiując kartę dań w podłej jadłodajni pomiędzy hutongami, z tą przewagą Chin, że tam używają cyfr, nomen omen, arabskich.

King's Highway
Uhm…

Jedziemy dalej.
Pierwsze większe miasto, przez które przejeżdżamy, to At-Tafila. Niewiele ciekawego w nim widać, mimo biblijnej historii i paru wzmianek o mieście w niej. Natomiast jest jedna rzecz, która momentalnie przykuwa naszą uwagę. To sklepy mięsne, które ciągną się rzędem w centrum miasta.
Widziałem już tusze wystawione na zewnątrz w Maroko, w Libanie, ale tu serce me skradło ich przyozdobienie. A głowy trucheł idealnie dopełniały obrazu.

At-Tafila

At-Tafila

At-Tafila

Zauważyliście, że widać tylko wołowinę i baraninę? Nie ma wieprzowiny w ogóle. Czy ktoś jeszcze nie wie dlaczego?

Zaraz po wyjeździe z At-Tafila zaczynają się widoki. Zjeżdżamy w dół. Karak coraz bliżej. I tym częstsze są nasze postoje na zdjęcia ;)

Autorka większości zdjęć z wyjazdu

King's Highway

King's Highway

King's Highway

Po 3 godzinach i przeszło 150 km dojeżdżamy do pierwszego przystanku. Al-Karak.
Z czego słynne jest to miejsce? Z jednej z ważniejszych twierdz krzyżowców na Ziemi Świętej, która strzegła wschodniej flanki Królestwa Jerozolimy w XIII wieku. Zainteresowanych odsyłam do Internetu.
Sam zamek leży na wzgórzu, jest otoczony z trzech stron klifami – o ile od dołu wygląda to dość standardowo, ot ruiny, tak z poziomu murów jest o niebo lepiej i okazalej.

Al-Karak

Żeby się tam dostać, trzeba wjechać mocno pod górę. I przebrnąć tym samochodem przez coś na kształ suku. Czyli przez sklepy i stragany na chodnikach, kupę samochodów i ludzi na ulicach. Przed nami spory ścisk i harmider.

Al-Karak

Widzę delikatne przerażenie w oczach chłopaków – uśmiecham się pod nosem i wiem, że zaraz będę kozaczył, bo w końcu jazda po takich miejscach to dla mnie nie pierwszyzna. Długo jeszcze będę wspominał jak GPS zaprowadził mnie pewnej nocy do medyny w Marakeszu i jak próbowałem na czuja, już bez mapy, bazując tylko na zmyśle orientacji z niej wyjechać, nie raz przeciskając się na złożonych lusterkach między murami, a samochodami autochtonów. Oj, tam to dostałem lekcję arabskiej kultury jazdy i procentuje mi to do dzisiaj.
Trochę się też zastanawiałem, czy dobrze robimy wjeżdżając pod górę, bo w pierwszym odruchu chciałem zaparkować wcześniej. Ale okazało się, że wybór był trafny. Trochę zwiększonej koncentracji i cierpliwości i widzimy zamek, a pod nim miejsca do zaparkowania.

Cena biletu wstępu jakże przyjemnie odmienna od tego, co w Petrze. Cały 1 JOD. Kupujemy i wchodzimy.

Al-Karak

Jest niemal pusto, nie licząc lokalesów i może ze trzech turystycznych osób.
Teraz dopiero widać przestrzeń, roztaczającą się z murów po zachodniej stronie.

Al-Karak

Al-Karak

Al-Karak

Al-Karak

Al-Karak

Al-Karak

Al-Karak

Al-Karak
Trening lewitacji, poziom zaawansowany. Lekcja trzecia: „moonwalk”

Sam zamek z zewnątrz wygląda.. normalnie. Ale cała historia znajduje się pod nim, o czym dowiadujemy się po chwili.
Rozdzieliliśmy się wcześniej delikatnie z resztą ekipy i po jakimś czasie zobaczyłem ich idących z jakimś staruszkiem i wołających mnie. Okazało się, że starszy pan podszedł do Magdy, pokazał jej wejście do podziemi, po czym poszedł za nią i zaczął jej tłumaczyć dość dobrą angielszczyzną historię każdego pomieszczenia.
Bo pod zamkiem było kupę „sal”, z lochami na czele.
Skwapliwie dołączyłem.

Pamiętacie początkowe sceny Robin Hooda z Kevinem Costnerem, gdy Locksley i Azeem byli przetrzymywani przez Turków – jak wyglądało ich więzienie? Właśnie tak, jak w podziemiach zamku – ciemne, klaustrofobiczne, kamienne pomieszczenia, ze świetlikiem wpuszczającym ograniczoną ilość światła w górze. Bez żadnego odpływu, miejsca na ekstrementy – jak sobie wyobraziłem jakie tu były warunki w momencie użytkowania, to aż mną wstrząsnęły dreszcze.

Al-Karak

Al-Karak

Al-Karak

Opowiastek było tylko parę, ale co się okazało po skończonym obchodzie? Że niestety pan był przewodnikiem i potrzebny był bakszysz na koniec – jasno zasygnalizowała to nam wyciągnięta ręka. No i ten datek nie mógł być za mały – wrzucone do dłoni drobne spowodowały przeczące drżenie głowy i owej dłoni niezmienioną pozycję pt. „more”.
Skończyło się na 5 JOD i kategorycznym odwróceniu się plecami do jegomościa. Ja rozumiem, że przewodnik, ale więcej niż 30 zł za niecałe pół godziny chodzenia z nami wydawało mi się delikatną przesadą.

Jakbyście planowali wizytę tutaj, to godzina całkowicie wystarczy na dogłębne obejście. Jest też muzeum obok, które podobno warto zwiedzić, niestety, dzisiaj jest zamknięte.

Chłopaki poszli szukać jedzenia. Wrócili po parunastu minutach z pełnymi reklamówkami. Kupili kanapki z falafelami. Po 2 JOD za 6 sztuk. A ja myślałem, że 1 JOD za kanapkę, które zapłaciłem w Wadi Musa było dobrym dealem.

Czas goni, gonimy i my. W stronę Morza Martwego.

Al-Karak

Sam wyjazd spod zamku był dokładnie taki sam jak i wjazd. 1000 m w 15 minut. Przykładem dlaczego niech będzie pan ze dwa samochody przed nami, który w pewnym momencie zatrzymał się na środku drogi, wysiadł, poszedł kupić sobie jedzenie, pogadał chwilę z kimś z drugiego kramu, wsiadł do samochodu i pojechał dalej. A że klaksony trąbiły? No i co z tego?
I taki foklor można tam spotkać.

Wjeżdżamy na trasę nr 50, na zachód.
Chwilę za Karak widać pustynno-górskie widoki. Przepięknie.

Al-Karak
Jeszcze zamek, tym razem z dołu

Al-Karak

Al-Karak

Droga jest fantastyczna. Czujemy, że cały czas zjeżdżamy w dół. Sprawdzamy wysokość na GPSie – kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza i tendencja malejąca. Na dodatek zaczynają się serpentyny.

King's Highway

King's Highway

Aż mi nogi cierpną, tak bym wskoczył na motocykl teraz. Zamiast tego wyciągam kamerę i na typowego polaczka jadę po tych zakrętach: z jedną ręką za oknem, a drugą na kierownicy.
Wygląda to naprawdę świetnie, zakręty po 180 stopni, pobocza szerokie, nic tylko jeździć.
Serpentyny się kończą, ja zadowolony ze świetnych ujęć kamerą chcę ją wyłączyć, a tu okazuje się, że wcale nie muszę tego robić. Sama się wyłączyła, szmata, w minutę po włączeniu. Czyli co? Czyli jednym słowem jedno wielkie G, nic się nie nagrało. Cała droga w dół, milion zakrętów, piękne serpentyny – nic. W jednej chwili mam ochotę pieprznąć gadżetem za okno, tylko mej silnej woli zawdzięcza to, że ląduje z hukiem jedynie w schowku samochodowym.

No trudno. Taka karma. Trzeba żyć dalej.

Resetuję kamerę, bo trzeba nowe rzeczy zarejestrować – cyferka wysokości nad poziomem morza nieuchronnie zbliża się do zera, by po chwili z przodu pojawił się minus!
Tym razem cieszymy się jak dzieci, bo dla całej naszej piątki to pierwsza wizyta w depresji! A to jeszcze nie koniec, bo cały czas jedziemy w dół!

King's Highway

5 km dalej naszym oczom ukazuje się piękny widok.

Morze Martwe

To kiedyś było Morze Martwe, teraz jego poziom opadł tak bardzo, że jego południowa część zamieniła się w sadzawko-jeziora, które, najwyraźniej, zostały mocno przez ludzi zagospodarowane.
Dojeżdżamy na sam dół, do miejsca, gdzie droga numer 50 łączy się z prowadzącą z Aqaby na północ, wzdłuż zachodniej granicy Jordanii drogą nr 65. Jedziemy na prawo.
Momentalnie robi się bardziej zielono, bardziej ludnie. I cały czas w dół.

Morze Martwe

O ile na skrzyżowaniu dróg było ok. 120 m p.p.m, tak po przejechaniu 2 km, na budziku mamy już 350 m p.p.m. Zabawne, bo po naszej prawej stronie jest mnóstwo wysokich klifów, gdzie słowo „wysokie” nabiera nowego znaczenia, jak człowiek sobie uświadomi, że ich szczyty są na wysokości -200 metrów ;)

10 minut później już nerwowo wiercimy się na siedzeniach, bo już zaczyna być widać morze! Sęk w tym, że jego brzegi nie są za bardzo gościnne i nie ma jak zjechać na dół!

Morze Martwe
Tu można zobaczyć o ile, na przestrzeni lat, cofnęła się linia brzegowa Morza Martwego

W końcu widzę jakiś zjazd – niewiele myśląc skręcam ostro i zjeżdżamy w stronę wybrzeża.
Budzik wskazuje -393 m (jak na zdjęciu, na samej górze).

Wysiadamy z samochodu i… obsiada nas chmara much! Dramat. Są wszędzie. W sumie, to nie dziwne – jest bardzo duszno, czuć różnicę z 10 stopni pomiędzy tym co było w Karak, a co jest tutaj i w powietrzu czuć zapach podobny jak w długo nie wietrzonej sypialni. Odganiając się od owadów biegniemy 200 metrów w stronę brzegu.
Widoki jak z innego świata.

Morze Martwe

Morze Martwe

Morze Martwe

Morze Martwe

Morze Martwe

Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie spróbować wody. Pierwsze odczucie? Momentalny odruch wymiotny. Spodziewałem się czegoś bardzo niedobrego, ale rzeczywistość przerosła kilkukrotnie me oczekiwania. No tak, rzekłem później przeczytawszy, że soli w Morzu Martwym jest jedzynie…26%. Porównując z Morzem Śródziemnym, które organoleptycznie uznałem za najbardziej słone dotychczas, różnica jest niemal 10-krotna. Obrazowo mówiąc, żeby uzyskać w domu Morze Śródziemne, trzeba wsypać niecałą łyżeczkę soli do litra wody; żeby dostać Morze Martwe, trzeba do tegoż litra wsypać niemal pełną dużą szklankę z Ikei.

I ta sól jest wszędzie. Czuć ją też mocno w powietrzu – jest mocno wilgotne i lepkie. Po paru minutach mam już całe palce klejące się.
Będąc w Wadi Rum zrobiłem sobie małe kuku na palcu bawiąc się z ogniskiem, sól mi właśnie o tym piekąco przypomniała.

Ale jest ślicznie. Słońce przebija się przez chmury dając naprawde piękne światło.

Jordania

I jesteśmy 429 metrów poniżej poziomu morza.

Depresja
Dowód przebytej depresji

Po trzech kwadransach wracamy do samochodu oblepionego muchami. Jest ich mnóstwo. Tyle, co, za przeproszeniem, na zawartości wychodka w ciepły dzień.
Pakujemy się do samochodu starając się, żeby żadnej nie zabrać ze sobą. Nie udaje się. Przez kolejne 15 minut, jadąc już, próbujemy się jednej pozbyć. Co jest cokolwiek trudne, gdyż umiejscowiła się po mojej, kierowniczej stronie, a ja zająwszy się trzymaniem kamery za oknem w jednej ręce i kierownicy w drugiej, nie miałem za bardzo możliwości jej ubicia. Wyleciała dopiero po zrobieniu mocnego przeciągu, co też było zabawne, gdyż porwana przez niego zatrzymała się na lusterku zewnętrznym, a tego kurczowo trzymała się przez dobrą minutę, zanim jej pęd powietrza nie porwał. Dlaczego tak? Może w samochodzie mieliśmy trochę smrodku z nad morza? Chyba tak, bo nic innego nie mogło śmierdzieć, myliśmy się rano :)

A czemu kamera znów za oknem? Bo Jordania to jeden wielki, urywający dupę widok.

Jordania

Jordania

Jordania

Jordania

Nowe pokolenie nienawidzące niewiernych
Nowe pokolenie nienawidzące niewiernych, zostaliśmy zestrzeleni ze dwa razy

Kierowaliśmy się w stronę Madaby.
Patrząc wcześniej na mapę, widziałem dwie drogi – jedna główniejsza (wg mapy) i jedna przez góry. Dylemat który mieliśmy, to czy oszczędzamy czas i jedziemy szybko z ominęciem góry Nebo, czy bardzo chcemy ją zobaczyć i nie patrzymy na zegarek. Padło na trasę szybką.
Do momentu, aż nie zobaczyłem jebitnego dorogowskazu na Madabę, oczywiście będącego w opozycji do tego, co mi pokazywał GPS. Szybka decyzja – pojechałem zgodnie ze znakiem, a przy okazji zrobiłem na drodze wtedy taki manewr, że w Warszawie to pewnie paru kierowców szykowałoby się, żeby wysiąść z samochodu i pokazać mi, co myślą o takiej jeździe. Tu się nikt tym nie przejął. Jazda po Bliskim Wschodzie też ma swoje plusy.
I znów serpentyny, z tym, że jazda pod górkę. Tym razem jest ostrzej, non stop ograniczenia do 30 km/h, obładowana biała strzała ma niekiedy problemy z wyjazdem na dwójce. Na przestrzeni 5 km drogą i niecałego kilometra w lini prostej wznosimy się z -400 do 200 metrów nad poziomem morza. Uszy w trzy sekundy zatkane.
Niestety, widoków już nie ma, zaczyna się robić mgła i słońce powoli zachodzi.
To niedobrze, bo oznacza, że jesteśmy trochę czasu w plecy.

Do Madaby zajeżdżamy już po zmroku. Znów bawimy się w kluczenie po mieście i szukania jakiegoś Visitor Centre, żeby zasięgnąć informacji co i jak jest warte oglądania. To spore miasto, niemal 100 000 mieszkańców i, w odróżnieniu od reszty Jordanii, dość spolaryzowane wyznaniowo. Czyli jest tu ponoć tyle samo chrześcijan, co muzułmanów.
Drogowskazów kierujących nas do tej informacji turystycznej było mnóstwo. Kilometrów jadąc za tymi drogowskazami też zrobiliśmy mnóstwo. Co w połączeniu z kolejnym miastem lubującym się w drogach jednokierunkowych dało bardzo irytujący efekt. Wkurzeni, olaliśmy w końcu szukanie – zaparkowaliśmy w jakimś dogodnym miejscu w centrum miasta.
Pogoda też nas nie rozpieszczała. Zrobiło się zimno i zaczął siąpić deszcz. Ale Kuba z Tytusem mieli szczęście w nieszczęściu – znaleźli sklep monopolowy!
Alkohol w krajach arabskich jest drogi więc spodziewałem się tam sporych cen. I, choć faktycznie, piwo i zagraniczne cięższe trunki nie były tanie, to lokalna whisky(?) nie zabijała kwotą na rachunku. Chłopcy wzięli bodajże dwie sztuki i ten alkohol miał nam towarzyszyć do końca tego dnia.
Okazało się też, że jako obcokrajowcy mieliśmy specjalne względy. W sklepie, zaraz przy drzwiach wejściowych była lada, która blokowała przejście dalej. Tymczasem my zostaliśmy wpuszczeni drugi drzwiami i korzystaliśmy ze sklepu jak z supersamia. A do lady co jakiś czas podchodzili lokalni, na baniaczka. To też dobry sposób na biznes – taki mini bar, gdzie alkohol leje się do kubków plastikowych i nie ma gdzie usiąść.

Samo centrum Madaby nie jest jakoś wybitnie duże. I centrum tego centrum na pierwszy rzut oka wygląda bardzo europejsko. Przynajmniej ja miałem takie odczucie, patrząc na wielką choinkę na głównym placu miasta (przypominam, jest 19. grudnia). Podejrzewam, że Paryż momentami wygląda bardziej arabsko ;)

Madaba data-recalc-dims=

Zwiedzamy. Pierwsze kroki kierujemy do… cerkwi, a konkretnie do bazyliki św. Jerzego. Tak, tak, chrześcijanie to nie tylko katolicy, prawosławanych też mają trochę.
Kościół ten jest znany z tzw. „mapy mozaikowej z Madaby”, czyli zrobionej z mozaiki mapy Palestyny i dolnego Egiptu, datowanej na VI w.
Akurat trafiliśmy na jakąś uroczystość, pop chodził dookoła z kadzidłem. I tak – jak sama świątynia wyglądała bardzo klimatycznie, tak tej mozaiki za cholerę nie mogliśmy zobaczyć. Wiedzieliśmy, że jest, ale nie wiedzieliśmy gdzie. Obfotografowaliśmy co się dało i wyszliśmy.

W międzyczasie Karol wyczytał, że parędziesiąt metrów dalej można tu zobaczyć ładny park archeologiczny. Niestety, zamknięte, całujemy klamkę, mimo dość wczesnej pory.
Kolejna porażka. Cóż robić? Trzeba iść dalej. Przy okazji niektórzy trochę odreagowują, czyli: spożywczak, cola i pierwsze rozlanie w „bramie” po drugiej stronie ulicy. Jak u siebie, za nastolatka ;)

Idąc dalej mijamy meczet. Wchodzimy przez bramę do świątynnego „podwórka”. Niby pusto, widzimy, że zaczynają schodzić się ludzie. Jakiś brodaty jegomość macha ręką do nas, żebyśmy weszli do środka, do meczetu. Magda nie może, nie chce kombinować z udawaniem faceta. Kuba z Tytusem idą. I zostają tam na kolejne 20 minut – zaczynają się modły, a oni postanowili, postanowili że poklęczą w środku ze wszystkimi i poprzybijają głową gwoździa do podłogi. I jeszcze bo nagrali to wszystko telefonem. Mają chłopaki fantazję ;)))

Madaba

Meczet za nami, teraz to już łazimy bez celu i gadamy o duperelach. W oddali widzimy oświetlony wysoki budynek z krzyżem na czubku wieży. Obieramy odpowiedni azymut i bocznymi uliczkami idziemy sobie spokojnie w tym kierunku. Aż przed naszymi oczami ukazuje się duża budowla z… szopką bożonarodzeniową przed nią. W tej Madabie to jest lepiej jak w Bejrucie, brakuje mi jeszcze jakiejś pagody buddyjskiej do dopełnienia wielowyznaniowości.
Wchodzimy w bramę i zaglądamy do środka.
Okazuje się, że kościół jest niemal zamknięty, światła są pogaszone, ale miły pan z przybudówki, widząc nasze zainteresowanie, sam od siebie stwierdza, że możemy jeszcze na chwilę wejść. Idzie z nami, włącza światła i zaczyna rozmawiać. Jak się dowiaduje, że jesteśmy z PL to od razu jego stosunek się do nas zmienia na życzliwszy. Podejrzewałem na początku, że to przez papieża, a tu okazuje się, że też, ale przede wszystkim przez jednego księdza Polaka z Przasnysza, rezydenta, który miał znaczny udział przy powstawaniu tego kościoła na początku XX wieku.
Rozmowa kończy się zaproszeniem nas do wyjścia na dzwonnicę, z której ładnie widać miasto (i którą to wcześniej oświetloną widzieliśmy), a potem do zwiedzenia podziemi.

Madaba

Madaba
Szopek ci..
Madaba
w Madabie dostatek.

Madaba
Podziemie kościoła skrywa dość bogaty zbiór wykopanych i zrekonstruowanych mozaik..
Madaba
..a także dość mocno kultywuje pamięć Jana Chrzciciela..
Madaba
.. który to został ścięty paredziesiąt kilometrów od Madaby

Sporo czasu spędziliśmy w też w tej przybudówce. Zrobiono z niej coś na kształt muzeum historycznego. Okazało się, że od trzęsienia ziemi w VIII w. miasto było całkowicie opuszczone, aż do 1880, gdy grupa 90 chrześcijan zasiedliła miasto ponownie. Ściany tego muzeum zdobiły zdjęcia tych pionierów – dla mnie świetna sprawa, bo uwielbiam oglądać stare fotografie z ludźmi, studiować wszystkie szczegóły. A tu twarzy i szczegółów było bardzo dużo.

Madaba

Madaba

Madaba

Madaba

Tyle Madaby. Następny przystanek to Amman, gdzie mieliśmy spać. Karol ogarnął wcześniej jakieś tanie miejsce do spania, więc mieliśmy konkretny adres, żeby wpisać do GPSa. Niby trasa prosta. Mieliśmy spać w Bdeiwi Hostel, wg mapy dość blisko centrum.
Do zrobienia było ok. 40 km. Droga była dla niektórych wesoła, dla niektórych nie, jedni mogli spokojnie degustować alkohole zakupione w monopolowym, drudzy musieli kierować nocy, w deszczu, z hopkami co kilometr.
Swoją drogą, to bardzo ciekawe rozwiązanie – droga dwupasmowa w każdym kierunku, a co skrzyżowanie mieliśmy próg zwalniający. Znaków informujących o tym było jakieś 10%, więc wolę nie wiedzieć ile trunku rozlali chłopcy jadąc na tylnym siedzeniu. Słyszałem tylko, co hopkę, pomstowanie na to, że za szybko jadę i specjalnie nie zwalniam ;)
Druga rzecz, która mocno mnie wytrącała z równowagi, to używanie migających świateł z kolorami kojarzącymi się z policją. Jeździło mnóstwo samochodów z takimi iluminacjami, co gorsza, niektóre kafeterie i inne zajazdy w taki sposób przyciągały klientów. Wkurzałem się strasznie, bo na całej trasie było ograniczenie do 70 km/h, ja niekoniecznie się tego trzymałem i widząc na poboczu migające czerwono-niebieskie światła momentalnie łapałem strzała adrenaliny do mocno już pobudzonego układu nerwowego.
Krótki odcinek, ale mocno wyczerpujący ;)

W samym Ammanie oczywiście zabawiliśmy się w kluczenie po jednokierunkowych ulicach, a jakże by inaczej. Po zrobieniu trzeciego kółka w okolicy naszego spania i niemożności wjechania w odpowiednią uliczkę przeżyłem klimaks irytacji i ruszyłem na pałę, pod prąd (centrum milionowego miasta). Tym razem skutecznie, bo dojechaliśmy na miejsce.

Sam „hostel” to zupełnie osobna historia.
Karol go zarezerwował, bo był tani i miał bardzo dobre oceny w serwisie bukującym. Jak dojechaliśmy na miejsce, to trochę się zdziwiłem – nie wyglądało to za dobrze. Ale to co później zobaczyłem, przeszło wszelkie moje negatywne oczekiwania.

W środku hotelu był tylko jego właściciel i pracownik. Zero gości.
Recepcja połączona z lobby wyglądała dość obskurnie i przede wszystkim brudno. Do francuskiego pieska mi daleko, ale tam się gdzieniegdzie lepiło.

Dostaliśmy dwa pokoje, dwie czwórki. Jedna dla Karola, Kuby i Tytusa, druga dla Magdy i mnie.
Pomni poprzednich noclegów, od razu pytamy o ogrzewanie i ciepłą wodę w łazience. No i co – ogrzewania nie ma. Ciepła woda będzie, właściciel właśnie ją idzie włączyć. Patrzę się na Kubę, którego choróbsko nie opuszcza i aż mi go szkoda.

Na dzień dobry mamy problemy z płaceniem – kto nie ma gotówki, musi po nocy dymać i szukać bankomatu. Bo płacić za hotel można tylko w ten sposób i trzeba z góry – nie ma opcji na rano. Jak ktoś chce kartą, to oczywiście, też można, ale pan pobiera za to opłatę 2 JOD, czyli jakieś 40% ceny noclegu :)

Nic to, ważne, że w końcu można usiąść, spokoje zapalić i odpocząć.
Chłopaki przynieśli resztkę swoich alkoholi, która im się nie ulała w czasie jazdy i zaczęliśmy małą imprezę.
Zabawa rozpoczyna się całkiem przyjemnie. Właściciel też, okazuje się, jest trochę zrobiony, ale im bardziej się rozkręca, tym bardziej staje się wulgarny – zaczyna opowiadać swoje historie i przechwalać się, co to z niego za ogier, ile to on nie może razy, że nie jest muzułmaninem, że pieprzy Allaha, etc. W sumie, abstrahując od szczeniackich przechwałek, to po raz pierwszy spotykam się z takim podejściem Araba do islamu.
W międzyczasie idę odwiedzić kibel w pokoju, sprawdzam przy okazji jak wygląda wszystko i czy ciepła woda jest.
Pokój – oczywiście zimnica. Patrzę na okna – centymetrowe szpary, przecież jakakolwiek znośna temperatura tam się nie utrzyma!
Z początku łóżko robi całkiem normalne wrażenie. Niestety pryska ono po dokładniejszym oglądnięciu. Zdecydowanie, jeśli chodzi o spanie, to tylko we własnym śpiworze.
W kiblu wyłamane drzwi, woda oczywiście zimna.
Wracam na dół – właściciel tłumaczy, że ciepła woda jest tylko w łazience na korytarzu. Hmm, dobrze, to sprawdzę później.
Zaczynamy negocjować kwestię ciepła – kaloryferów brak, obok nas widzimy jeden quasi grzejnik, który chcemy wziąć na górę, żeby Kuba się trochę podkurował. Słyszymy, że to kosztuje (i tu właściciel wymienia jakąś z tyłka kwotę, rzędu 20 JOD za noc), bo prąd dla hoteli drogi – po czym dostajemy całe wyliczenie kosztów, które okazują się tak ogromne, że na nasze umiejętności liczenia wszystkie tanie hotele w okolicy już dawno powinny zbankrutować.
Mamy pata, bo nikt nie chce dać się naciągnąć. Nagle właściciel rzuca temat – da nam grzejnik i nawet poczęstuje piwami za darmo, jeśli pojedziemy z nim w następny dzień rano do sklepu wolnocłowego i kupimy na swoje paszporty papierosy, tytoń i alkohol dla niego (oczywiście on będzie płacił). Tym samym daje Kubie marchewkę na kijku do potrzymania, bo Kuba, jak profesjonalny negocjator, na opcję naszej ewentualnej zgodę dostaje i grzejnik i piwa. A ja, przy okazji, dostaję przedłużacz do prądu ze złodziejką, bo w pokoju jest tylko jedno gniazdko(!). Dobrze!
Ustalamy plan na jutrzejszą wizytę w wolnocłówce – oczywiście nie mamy zamiaru jechać nigdzie z kolesiem, bo jego pomysł rozwala nam plany, a na dodatek nie potrafi powiedzieć dokładnie gdzie jest ten sklep, więc to niemal pewne, że szybko tematu nie ogarnęlibyśmy. W każdym razie staje na tym, że my wcześnie rano wyjeżdzamy do Jarash, potem wracamy w stronę granicy z Palestyną, ale nadrobimy kilometrów dla niego i spotkamy się w sklepie. Dajemy mu numer naszej jordańskiej komórki, ma dzwonić jutro koło południa, będziemy się wtedy dogadywać.
Decydujemy też, że z Magdą przenosimy się do chłopaków do pokoju – przedkładamy ciepło grzejnika nad prywatność i podobnie jak w Wadi Musa przekimamy się na jednym łóżku.
Zanosimy bety do pokoju i przy okazji sprawdzam łazienkę na korytarzu.
I powstrzymuję wymioty wchodząc tam. Grzyb, pleśń, w brodziku leży dwucentymetrowej grubości dywan z wełnopodobnego materiału, cały mokry, aż nie chcę myśleć co w nim w środku jest. Naprawdę dramat. Już wiem, że dzisiaj idę spać na brudasa.

Amman
Będąc w Ammanie – UNIKAĆ!

Tytus z Kubą decydują, że idą jeszcze na balety w miasto. My w tym czasie ogarniamy się w pokoju, podpinamy grzejnik, którego efektywność jest niestety bliska zeru.
Chłopaki wracają po pół godzinie, Kuba ma szklane oczy i powiedzieć, że wygląda niewyraźnie, to jak nic nie powiedzieć.
Nie wiemy z Magdą jak mu pomóc, bo w tej temperaturze będzie ciężko wygrzać się. Dostaje końską dawkę leków i idziemy spać.

Jordania
P.S. Jak zwykle większość zdjęć jest autorstwa NOSFOTOS :)

Kolejny odcinek jordańskich opowieści znajdziecie tutaj!

3 komentarze