Kenia. Już za chwilę, już za minutkę..

Dzisiaj czwartek, dzień wesoły, bo… pojutrze będę w Kenii!

Nie rymuje się? Nie ważne, nie ma to żadnego znaczenia! Lalalala!
Za jakieś 2 dni, o tej porze (czyli przed 18.), będę miał całe 23 stopnie Celsjusza dookoła. Że zimno, jak na Afrykę? Nic z tego, przypominam, że Nairobi leży na wysokości 1700 m.n.p.m. Na Kasprowym to nawet w lecie piździ! A, że to Afryka jednak, przypomni mi ponad 30 stopni w dzień. I mam zamiar się tym rozkoszować ile wlezie!

Mimo tego, że tym razem wybywam na raptem dwa tygodnie i tego, że w pracy trąbie o mej absencji od przeszło czterech miesięcy, to co poniektórzy współpracownicy robią wielkie oczy i miny pt. „ale jak to, jak my sobie poradzimy bez ciebie? Tyle rzeczy jest do robienia, do skończenia, jak to?” I za każdym razem mnie to rozwala, hehe, za każdym razem delikatnie napominając o wyjeździe przyjmuję pozycję maksymalnie obronno-agresywną w oczekiwaniu na tego typu utyskiwania: takim dobroduszny, że wzbudza to we mnie poczucie winy. Choć, tak naprawdę powinienem mówić „odwalić się proszę, wiecie o tym od długiego czasu”.
Parafrazując usłyszaną kiedyś tam anegdotę, chciałbym słyszeć takie słowa jak rzucam temat o podwyżce. Niedoczekanie moje.

Bilety, jak już wiecie, mamy kupione dawno. Wylatujemy z Warszawy 31. stycznia o 6:40 rano (chyba bez taksówki rano się nie obejdzie, choćby dlatego, żeby nie ubierać się za ciepło tylko dla drogi na lotnisko). Potem mamy dwugodzinny postój w Paryżu, na CDG i w Nairobi jesteśmy o 21. ichniego czasu. Specjalnie tak na cały dzień rezerwowałem lot tam: umyśliłem sobie, że spędzę całą podróż z nosem w oknie – nie odpuszczę możliwości pooglądania Alp i Sahary z lotu ptaka. Mam tylko nadzieję, że chmury rozwieją się specjalnie dla mnie, w każdym razie już zaklepałem.

Pakowanie już niemal rozpoczęte. Tzn. mam zamiar dzisiaj wybrać się po walizkę do schowka. Jak na razie przygotowałem sobie paszport, zawsze to coś. I książeczkę szczepień. To już więcej, niż coś!

Ze szczepieniami to się jednak zrobiłem. Ogólnie, wyszła trochę z tym farsa.
Pamiętacie, pisałem o tym, że zaszczepiłem się na polio/błonnicę/tężec i HPV, ze względu na niski koszt i długi okres uodpornienia. Szczepionka na wątrobę jest w 4 dawkach. Za pierwszym podejściem zapłaciłem za nią 220 zł. W swej naiwności sądziłem, że 220 zł to koszt całej szczepionki, wszystkich dawek. Oh, naiwności… Okazało się, że 220 zł to koszt… jednej dawki, nie całości szczepienia! Ze smutkiem przekonałem się o tym doczytawszy DOKŁADNIE wszelkie napisy na tablicach z informacjami w punkcie szczepień. Niestety, NIKT z pracujących tam o tym fakcie mnie nie poinformował, a na pewno nie pani doktor, z którą rozmawiałem zastanawiając się nad wyborem szczepień. Było „tak, proszę pana, polio kosztuje 140 zł, a HPV 220. Ale HPV ma pan na całe życie”. To super, biorę przyspieszoną, bo czasu mało. „Oczywiście, proszę pana. Jedyna różnica to to, że w przyspieszonej są cztery dawki, więc będzie musiał się pan u nas pojawić jeszcze trzy razy”. Pięknie, pojawienie się cztery razy nie jest jakimś mega problemem, więc dla mnie ok – natomiast pani doktor nawet nie zająknęła się, że moja kieszeń odczuje to dużo mocniej.

Ba, nawet z tym przychodzeniem 3 razy to były jaja. Punkt szczepień mieści się w budynku stacji sanitarno-epidemiologicznej, więc pierwsze wrażenie jest takie, że jest to państwowy punkt, wykonujący również odpłatne szczepienia. Dziwny był sposób zapisów na zabiegi. Ludzi było zawsze full. Panie urzędowały tam rano, od 9. do 13., potem od 16. do 19., a przyjmowały i rejestrowały zgodnie z z zasadą „kto pierwszy, ten lepszy”. I nie miało znaczenia, że ktoś był rano i się nie dostał(!) z powodu obłożenia – chciał być przyjętym, musiał czekać i zajmować kolejkę. Słowem, wpasowywało się to w wrażenie, że mamy do czynienia z czymś państwowym. Nic bardziej mylnego. Okazało się potem, ze ten cały „Punkt Szczepień” to zwykła, prywatna inicjatywa (oczywiście spełniająca jakieś tam warunki techniczne), mająca na dodatek wszystkich w dupie. Dlaczego? Bo każda wizyta, patrząc na sposób rejestracji wiązała się z kilkugodzinnym siedzeniem na krześle, pod drzwiami i to w godzinach pracy jak dla mnie. A apogeum farsa osiągnęła przy mej ostatniej, przed wyjazdem wizycie: przyjechałem na ulicę Żelazną tylko po to, żeby… pocałować klamkę. Okazało się, że firemka wyleciała z budynku z dnia na dzień jakiś tydzień wcześniej i przeniosła się na Ursynów. I poza informacją na drzwiach wejściowych i stronie internetowej nie dała znać nikomu z tych, co mieli zgłaszać się na kolejne dawki. Nie dość, że straciłem kilka godzin z pracy na darmową jazdę na Wolę, to jeszcze wieczorem musiałem czekać ze 4 godziny na bycie przyjętym na Ursynowie.
Na szczęście dowiedziałem się, że nie muszę u nich brać tego ostatniego szczepienia, mogę gdziekolwiek. Tyle mojego.

No więc, pojutrze będę w Kenii. Pewnie ciekawi jesteście, co będziemy tam robili, oprócz grana Wam na nerwach wypasionymi zdjęciami z plaży?
Tym razem Olga zajęła się planowaniem wycieczki.
Na pewno pojedziemy na 3-dniowe safari do rezerwatu Masai Mara (kenijska część parku narodowego Serengeti), przy granicy z Tanzanią. Na pewno pojedziemy na równik, bo, jak obiecałem, muszę jeden pośladek mieć na północnej, a drugi na południowej półkuli i to udokumentować. Przy okazji popatrzymy też na Górę Kenia, bo to w pobliżu. Mamy też w planie pojechać pooglądać przyrodę w pobliżu jeziora Naivasha i do parku Hell’s Gate, aczkolwiek to nie jest jeszcze potwierdzone, kwestia znalezienia transportu. No i spędzimy też całe 5 dni bycząc się, pijąc piwo i opalając na plaży, nad brzegiem Oceanu Indyjskiego, w okolicach Mombasy.
Tyle wiem na tę chwilę. Ale jakoś nie przejmuję się tym faktem za bardzo, bo wiem, że będziemy mieli ogromne wsparcie i pomoc w Aśce. Daję lajka :)

Zastanawiacie się pewnie ile mnie cała wycieczka będzie kosztowała? Powiem wprost – nie wiem. Na razie budżet, założony przez Olgę, to jakieś 5-6 kPLN. Z tego 2,5k wydaliśmy już na bilety lotnicze (bo oprócz trasy Warszawa-Nairobi będziemy lecieli też nad morze; bilety w dwie strony kosztowały 250 zł od osoby, grzech było nie skorzystać). Minusem jest to, że Afryka, to nie Azja – w Kenii turystów lubią, każdy biały człowiek to przyjaciel, a przysługa dla przyjaciela musi kosztować. Dla białego przyjaciela nawet więcej. Więc zapomnijmy o budżetowych wycieczkach; będzie „kasa, misiu, kasa”. Jakby co, będziemy całość planów modyfikować na bieżąco – mamy 14 dni w Kenii, z czego 5 spędzimy nad morzem, z 1-2 w Nairobi, a resztę gdzieś tam.

Zupełnie inną broszką, która na parę dni podniosła mi ciśnienie, jest kwestia walutowania, używania kart bankowych, kredytowych, etc. za granicą. Od bodajże 14 lat korzystam z usług mbanku. Od kiedy pamiętam, mieli jedną z najlepszych ofert na takie wypady: z kartą kredytową dawali darmowe ubezpieczenie, prowizji za przewalutowanie nie było, bądź było minimalne; zarabiali na spreadzie; miałem ten komfort, że nie musiałem się przejmować tym tematem. Teraz? Zapomnij. Teraz każą płacić ZA WSZYSTKO. Reklamują się, że nie mają opłat za korzystanie z ich kart na całym świecie, po czym walą 6% haraczu za przewalutowanie każdej transakcji. Do tego spread walutowy na poziomie 6% i co? I mamy nagle wyjazd droższy o 12%! Bosko, taki rodzaj prezentacji własnych produktów, to ja rozumiem. Ja bardzo chętnie wyświadczę każdemu przysługę za darmo, ale pod gwiazdką napiszę, że za przyjazd kasuję jak za zboże. Spoko.
W każdym razie, po spędzeniu sporej ilości czasu na szukaniu rozwiązania, w którym oddam najmniej haraczu stwierdziłem, że poziom ofert bankowych sięgnął dna. Zastanawiam się tylko czy to ogólny trend, czy tylko u nas. A może to ja się tylko rozochociłem tym eldorado, które było jeszcze jakiś czas temu? Ciężko stwierdzić. Niemniej, w końcu wpadłem na pomysł z trochę innej beczki. Założyłem najzwyczajniej w świecie konto walutowe, do którego dostałem kartę. Haracz za przewalutowanie wynosi do 3%. Do tego konto w internetowym kantorze, gdzie spread jest minimalny i kurs zdecydowanie lepszy od kantorowego. Trochę zachodu, bo trzeba będzie przelewy robić, ale myślę, że parę stówek zaoszczędzę. Będzie na szczepienia.

No to co? Idę się chyba pakować. Jutro trzeba jeszcze wódkę i kabanosy kupić (w końcu Aśka też musi mieć trochę namacalnej przyjemności z naszego przyjazdu), reszta zakupów jest już w domu, cukierki dla biednych dzieci są, prania porobione, kremy na opalanie kupione, chyba mam wszystko. Paszport… aaa, spakowałem już, uff.

Do napisania z Kenii zatem!

1 Comment