Kenia. Dzień 3. Nairobi – Masai Mara

Trochę bałem się tej wycieczki. Dlaczego? To jest tak: jak się człowiek od razu rzuca na głęboką wodę, na trudne warunki, od godziny zero działa się na własną rękę, to wszystkie niedogodności, trudności, problemy traktuje się jako coś normalnego i radzi sobie z nimi. Tutaj, jak na razie, mieliśmy cieplarniane warunki – odbiór z lotniska, taksi do domu, wypaśny wikt i opierunek, piwo w lodówce, Internet, etc. Można się było całkowicie rozleniwić. A tu nagle wycieczka, na 3 dni, zupełnie bez opieki ;) Niby nic strasznego, ale jednak to było coś nieznanego, zupełnie nie wiedziałem czego mam się spodziewać, po części też z powodu zerowego doświadczenia w podróżowaniu po Afryce. Druga rzeczą potęgującą było niezałatwione ID dla mnie, przez co miałem stać się o uboższy o $160, zamiast o $20 wydane na bilety wstępu do parku.
Swoją drogą rozkład cen atrakcji turystycznych w Kenii odzwierciedla to, w jaki sposób traktowani są tu biali: jak chodzące bankomaty. Jesteś biały, więc jakby z automatu, w ich mniemaniu, srasz kasą i Twoim marzeniem jest im ją dać. Było to trochę odmienne od tego, co przeżyłem np. w Maroko, gdzie ludzie byli bardzo nachalni, ale cały czas próbowali ci coś sprzedać – tutaj, nieważne jak, ważne, żeby pieniądze przeszły od ciebie do lokalesa: poprzez zakup, jałmużnę, cokolwiek. W ciągu całego pobytu doprowadzało to do różnych sytuacji, w większości całkiem sympatycznych, ale były momenty, że przestawałem być miły. Ale o tym później.

Mieliśmy jechać do Masai Mara, kenijskiego parku narodowego, będącego częścią olbrzymiego rezerwatu Serengeti, leżącego na równinie Serengeti. Jakieś 250 km od Nairobi na zachód, tereny zamieszkałe przez Masajów.
Mieliśmy jechać safari busem, czyli dziewięcioosobowym pojazdem z otwieranym dachem, dokładnie takim jak na zdjęciu (obrazek nie mój).

Podróż Życia, Kenia, safaribus

Samochód, o dziwo, przyjechał niemal punktualnie. Miał być o 9.00, był o 9.15. Dość niespotykana rzecz, jak na Kenię, gdyż tu wszystko jest „pole pole” i „hakuna matata” („spoko, spoko, bez stresu” i „nie przejmuj się”). Na dodatek przyjechał prawie pusty, z tylko jednym turystą prócz kierowcy – białym mężczyzną. Pasuje, pomyślałem, że pusto, możemy miejsca spoko zająć. Więc mościmy się w samochodzie i pytam nowego kolegi, czy nie przeszkadza mu fajka, której nie chciałem gasić, bo świeżo rozpoczęta. Na co kolega odpowiada, że zupełnie nie i robi to … polsku! No proszę, rodak! I od razu mam ambiwalentne odczucie: swój – super, ale z drugiej strony mam jakieś dziwne uprzedzenia do rodaków spotykanych zagranicą. Nie wiem czemu, irracjonalne to to jest, wiem, ale tak mam. Doświadczenia mam średnie, może dlatego.
Chłopak jest sam, bez bagaży, przybija piątki z kierowcą, jakby się znał z nim od dawna, hmmm… Zaczynamy rozmowę. Ma na imię Paweł, mieszka obecnie w Londynie, tu jest na wakacjach, przyleciał dzień po nas i… coś mi nie pasuje z jego akcentem. Pytam zatem wprost, czy mieszkał w Polsce jakoś ostatnio, bo Londyn, to wskazuje raczej na zarobkową emigrację z ojczyzny, a akcent już nie bardzo. No chyba, że to akcent pokroju „orindżus japkowy”. Wychodzi, że to Polak, ale raczej z narodowości – od 11. roku życia mieszkał w Brazylii, potem w Australii, teraz w Anglii. Pięknie! Od razu wzrasta mi poziom sympatii – nasz, nieskażony. Od niego dowiadujemy się też od razu, że bus, którym jedziemy, jest tymczasowy, że drugi na nas czeka na rogatkach Nairobi, że jego bagaże już pojechały tamtym drugim busem i, że z kierowcą się wcale nie zna, a przybija piątki i zachowuje się tak bezpośrednio, bo z tubylcami tak trzeba, oni to lubią. O, to ciekawe, ta bezpośredniość, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale chyba coś w tym jest, myślę, bo jakoś mi się to klei – próbuję sam za jakiś czas i rzeczywiście, działa!

Na rogatkach Nairobi faktycznie okazuje się, że zmieniamy busa. Trochę kupa, bo drugi bus jest pełny, obładowany, a my zajmujemy 3 ostatnie miejsca. Plecaki na kolanach, woda pod nogami, normalnie, czuję się, jak w samolocie z Warszawy do Paryża. Pan kierowca Joshua proponuje, żebym plecak wsadził do bagażnika. Odmawiam, mam w środku trochę elektroniki, częściowo nie mojej, więc wolę trzymać przy sobie. Bardzo, ale to bardzo przeczucie mnie nie zawiodło, bo 5 minut od ruszenia, w pełnym biegu, bagażnik się otwiera i część rzeczy z niego ląduje na środku ulicy. Na szczęście nikt nie jedzie za nami. Mam 100% pewności, że mój plecak, jako ostatni włożony wyleciałby pierwszy. Mordowałbym wtedy. Ale co tam, hakuna matata, nikt się za bardzo nie przejmuje, jedziemy dalej.
Skład w busie mamy młody i.. słowiański! Jest troje Polaków (my i Paweł), para rosyjska, z Petersburga i dwoje i pół Czechów. To dwoje i pół może być mylne, bo ona jest Czeszką, on jest Kenijczykiem (mieszka w Czechach), a małe ono jest czecho-kenijskie i jest koloru kawy z mlekiem. W każdym razie nie wygląda to najgorzej, mogliśmy trafić na Amerykanów..

Zaraz za Nairobi zaczyna się jedna z największych atrakcji tektonicznych Afryki, czyli Wielki Rów Afrykański, który ciągnie się od Mozambiku, aż do Morza Czerwonego; w tym miejscu osiąga szerokość ok. 30 km.
Podróż Życia, Kenia, Wielki Rów Afrykański

Podróż Życia, Kenia, Wielki Rów Afrykański

Pierwszy przystanek na siku i oglądanie i oczywiście, przypadkowo, obok był sklep z pamiątkami,

Podróż Życia, Kenia, Wielki Rów Afrykański

dookoła parę osób sprzedających to i tamto i nawet był pan albinos, który pozwalał na zrobienie zdjęcia ze sobą, ale za które trzeba było zapłacić.

Podróż Życia, Kenia

Tak naprawdę, to pomimo, że dość cynicznie przedstawiłem pana ciemno-jasnoskórego powyżej, to albinosi mają w Afryce przesrane. Dosłownie. Ten człowiek ze zdjęcia musi być cały czas z pod swego rodzaju opieką, bo w przeciwnym razie długo nie pożyłby. Zabiliby go, złożyli w ofierze, czy coś innego. Tam nie ma żartów z przesądami.
Kasa za zdjęcie podobno idzie dla niego na przeżycie, choć osobiście w to nie wierzę, bo za bardzo ci jego opiekunowie tej kasy się domagali. Dla mnie to było swego rodzaju przeżycie; w sumie, to byłem niedługo po oglądnięciu dokumentu w polskiej TV na ten temat i trochę to mną ruszyło. Teraz mogłem zobaczyć to na własne oczy.

Na koniec zrobiłem transakcję życia: kupiłem w Kenii 10 polskich złotych(!) za 200 szylingów. Od Kenijczyka. Widać, spotyka dużo Polaków, skoro kitra w portfelu taką gotówkę.

Jazda po kenijskich drogach jest ciekawa. Zaczynając od jazdy po mieście, gdzie przebija to wszystko, co dotychczas widziałem, gdzie kierunkowskazy, światła są nie wiadomo dla kogo, po jazdę poza miastem, gdzie jest już spokojniej, ale można popatrzeć sobie na specyficzny, drogowy folklor. No i można natknąć się na blokadę drogi i kontrolę jakichś mundurowych: czy to policji drogowej, czy to normalnej policji, czy to kogoś innego. Wygląda to tak, że po dwóch stronach ulicy jest rozłożona kolczatka tak, że żeby ją wyminąć, trzeba zwolnić i zrobić takie „S” na drodze. Poboczem się nie przeleci, bo są poustawiane wielkie głazy. I, na takich bramkach, stoi sobie kilka osób w mundurach i zatrzymują wg jakiegoś tam klucza, a najczęściej chyba wg swojego widzimisię. Najgorzej, to mają matatu (kenijskie marszrutki, główna forma transportu osobowego w Kenii). Jak taka zostanie zatrzymana, a zwykle jest zatrzymywana, to musi płacić. Po prostu. Jak nie zapłaci, to pan policjant zawsze znajdzie coś, za co można więcej krzyknąć. Te opłaty, to nie są duże pieniądze, jakieś 50-100 KES (2-4 zł), ale jak na 100 km masz z 4-5 kontroli, to się robi już drobna sumka. Plus jest taki, że układ jest przejrzysty i każdy wie, czego się spodziewać.

Oczywiście przygodę musiałem mieć i ja.
Dorwawszy się do pożyczonego GoPro, stwierdziłem, że będę sobie filmował pobocza w czasie jazdy, bo życie poza miastem toczy się przy głównych drogach i można nawet nieświadomie złapać jakąś perełkę. Więc jechałem na zimny łokieć (potem się okazało, że w Kenii powinno się to nazywać spieczony łokieć) i kręciłem to i tamto. I jak zbliżaliśmy się do takiej blokady, przeszedł mi przez głowę pomysł, że w zasadzie czemu nie miałbym sfilmować panów w mundurach w akcji? Okazało się to nietrafionym pomysłem. Podobno Ci panowie są bardzo alergiczni na jakiekolwiek próby uwieczniania ich pracy i przy okazji mają sokoli wzrok, także, zanim ktoś krzyknął z samochodu, żeby schować kamerę, panowie już machali do nas, żeby zjechać na pobocze.

Podróż Życia, Kenia, policja

Pierwsze kroki od razu skierowali do mnie.
– Czemu nas filmujesz? Coś taki ciekawy naszej pracy? Masz natychmiast wykasować wszystkie filmy!
Paweł krzyczy z tyłu – nie bądź głupi, nic nie kasuj, ściemniaj!
Z racji tego, że to GoPro pierwszej generacji, nic na nim nie widać (nie ma ekranu), wszystkie operacje można wykonać jedynie za pomocą dwóch przycisków i na ekraniku, takim jak w kalkulatorze, są same szlaczki. Więc przyciskam zawzięcie w różnych konfiguracjach, szlaczki zmieniają się jak zaczarowane, do tego mam wielce przerażoną minę. Po dwóch minutach twarz mi się uspokaja i oznajmiam panu policjantowi, że właśnie wykasowałem wszystkie filmy. Pan patrzy na mnie przenikliwie i pyta „Mam ci rozwalić tą kamerę? Mam ją wziąć, rzucić na ziemię i rozgnieść obcasem?” Co za kretyn, przechodzi mi przez głowę, ale odpowiadam płaczliwym tonem „nie, dlaczego?”. Cisza… jeszcze chwila sondowania mojej twarzy i dostajemy skinięcie głową – droga wolna.
Chwilę po ruszeniu wszyscy w busie pytają, czy skasowałem tylko ostatni film, czy wszystkie? Zaczynam się głośno śmiać, kręcąc głową, że nic nie usunąłem. Moja „gra aktorska” była na tyle przekonywująca, że nawet Paweł pomyślał, że nie usłyszałem go ze stresu i wszystko poszło w cholerę.
Jak widać na zdjęciu powyżej, nic nie poszło. ;)
Pierwsze koty za płoty z kenijską drogówką mam za sobą. Nie ostatnie, niestety.

Po kolejnych 50 km skończyła się droga. Tzn. skończył się asfalt. I zaczął się czerwony kurz i telepanie we wszystkie strony. A z tego wszystkiego zrobił się przymusowy, godzinny postój. Pękła jakaś uszczelka przy hamulcach, które przestały odbijać. Na szczęście Afryka mechanikami samochodowymi stoi, ci to mają prosperity cały czas. W każdej większej osadzie jest zakład gdzie z samochodami zrobią wszystko, łącznie z recyklingiem zużytych opon – łysa, nie łysa, jaka różnica, jak nie ma dziur?
Więc „pole pole” i naprawią i nasz samochód!

Podróż Życia, Kenia, pole pole

Przez godzinę tejże naprawy trzeba było coś robić. Prym oczywiście wiódł Paweł, absolutny ekstrawertyk, który nawiązywał nowe znajomości w mgnieniu oka i w parę sekund miał koło siebie wianuszek lokalesów. Dzięki temu szybko dowiedzieliśmy się, że susza w tym roku jest bardzo duża, że nie padało od miesiąca, choć w tym okresie z raz na tydzień powinno, że pozwolono Masajom na wypasanie bydła w rezerwacie Masai Mara, żeby nie pozdychało, co normalnie jest zabronione, że dwóch mężczyzn idących trzymając się za rękę, to nie jest żaden zdrożny widok i oznacza ni mniej, ni więcej, że są bardzo dobrymi kumplami.
Co ciekawe, na widnokręgu widać było zbliżający się deszcz i to sporych rozmiarów. Ale, jak to bywa, z dużej chmury mały deszcz, a raczej jego brak, nie licząc paru kropel. Coś mi się wydaje, że Masajowie będą musieli jeszcze trochę poczekać na wodę w tym miesiącu.

Ze sprawnymi hamulcami i pokropieni trzema kroplami deszczu dotarliśmy na miejsce. Sam camp, w którym mieliśmy mieszkać przez najbliższe 3 dni wyglądał całkiem znośnie: dachy z liści, na palach, pod dachami rozłożone duże namioty, w każdym namiocie dwa łózka, moskitiera, z tyłu prysznic z kiblem. Szczerze? Spodziewałem się czegoś gorszego, szczególnie dlatego, że bukowaliśmy najtańszą ofertę.
Woda ciepła była 24h na dobę, prąd był z generatora, włączany 2 razy dziennie, w sumie na bodajże 8h, do tego świetlico-jadalnio-sklep, z przygotowanymi już gniazdkami pod ładowarki sprzętów elektronicznych, naprawdę, miło się zaskoczyłem.

Z racji przymusowego postoju mieliśmy czas tylko na szybki „check-in”, czyli pierdyknięcie swoich betów w namiotach, wzięcie swetra/aparatów/komórek i od razu jechaliśmy na wieczorne zapoznanie się z rezerwatem.
Pierwsze, co musieliśmy zrobić, to kupić bilety wstępu. Czyli miałem stać się uboższy o jakieś 160 dolarów. Cóż zrobić? Nic, choć serce się krajało.

Podróż Życia, Kenia, Masai Mara, safari

Kierowca wziął paszporty od wszystkich i poszedł załatwiać, a nas oblazły Masajki czatujące na turystów i próbujące sprzedawać pamiątki. Dosłownie nas oblazły. Jak siedzieliśmy w samochodach z otwartymi oknami, tudzież dachem, to ich ręce były wszędzie, najczęściej w odległości 5 cm od twarzy. Nie miałem w planie nic kupować, przynajmniej tego dnia, ale zacząłem się z nimi targować, choćby po to, żeby zobaczyć jak to wygląda, wysondować jak daleko można się posunąć. Poszło nadzwyczaj dobrze, 20 zł za 4 bransolety ze skóry i koralików uważam za bardzo dobrą cenę. Z tym, że ten zakup, to była woda na młyn dla pań. Dopiero wtedy się zaczęło nagabywanie, oferowanie, wtykanie pod nos, wpychanie do rąk. Ok, skoro wy mnie tak i moje „nie, dziękuję” nie działa, to ja was inaczej. Niewiele myśląc wyskoczyłem z samochodu i zacząłem pajacować.

Podróż Życia, Kenia, Masai Mara, safari

Niestety, nikt z naszych nie chciał nic ode mnie kupić. Dziady. Targować się umiem, ale sprzedawca to chyba ze mnie żaden.
Niemniej, zamierzony efekt osiągnąłem, nachalność sporo zmalała.
Rozwaliło mnie to, że małą sensację wzbudził mój kolczyk na oku, dziury w uszach i tatuaże. Dlaczego rozwaliło? Przypatrzcie się dokładnie Masajkom…

Podróż Życia, Kenia, Masai Mara, safari

Ruszyliśmy potem spod bileterni i zacząłem sobie kalkulować – kurcze, czemu nie kupiłem tam nic więcej? Byłem niemal pewny, że takich cen jak tam, nie dostane nigdzie indziej! Postanowiłem sobie, że wrócę tu jeszcze na większe zakupy, bo raczej będzie warto.

No, ale przed nami cel wyprawy! Safari i Masai Mara! Słonie, lwy, tygrysy, gdzie są, no gdzie, ja się pytam?
Jeździmy sobie, jeździmy, telepie samochodem, bo wertepy są, cykamy foty jak Japończycy, zachłystujemy się widokiem zwięrząt. Co chwila jest „driver, stop pliz!!” i każda najmniejsza zwierzyna zostaje obfotografowana.
Jest ładnie, są widoki piękne, są zwierzęta, żyrafy wygrywają wszystko,

Podróż Życia, Kenia, Masai Mara, safari

Podróż Życia, Kenia, Masai Mara, safari

Podróż Życia, Kenia, Masai Mara, safari

Podróż Życia, Kenia, Masai Mara, safari

ale czegoś mi brakuje! Kurde, za dużo niedzielnego kaca w swoim życiu miałem? Chyba tak (to taki skrót myślowy, bo jak mam kaca w niedzielę, to spędzam go zdychając na kanapie, oglądając National Geographics i słuchając Krystyny Czubówny), bo mi się nieprawdopodobnie oczekiwania wygórowały. Mówię do Olgi, że czuję się trochę jak w zoo, Olga odpowiada, że ona nie, że pewnie coś znów wydziwiam. No cóż, trza się zamknąć, cieszyć się tym, co jest. Może jutro będzie lepiej.

Równik ma to do siebie, że najdłuższy dzień w roku jest w styczniu, a najkrótszy jest w lutym (albo coś w ten deseń) i różnica między nimi wynosi jakieś 15 minut. Druga, dość specyficzna rzecz, to to, że słońce zachodzi zawsze w okolicach 18., albo chwilę po.
Po zmroku nie ma co robić w parku, można, co najwyżej, służyć za pokarm dla zwierzaków, więc po 2 godzinach jazdy wracaliśmy do campu. Kolacja, ładowanie sprzętu i próba pisania relacji na krzesełku przy ognisku, w towarzystwie nowopoznanego kolegi.

Podróż Życia, Kenia, Masai Mara, safari

Niestety, kolega był bardzo zaciekawiony tabletem, potem Polską, potem w ogóle wszystkim, co miałem do powiedzenia, więc skleciłem raptem ze dwa zdania.
Potem przyszło jego dwóch kolegów, potem Olga z Pawłem i zaczęły się dyskusje międzykontynentalne. Okazało się, że Masajowie są strażnikami w campie i strzegą namiotów przed dzikimi zwierzętami. Jeden z nich nosił mały łuk, ale taki, że jak go naciągnąłem, to krzyczał, żeby nie za mocno, bo się rozwali. I ten strażnik mówi, że on tym łukiem normalnie hieny zabija, jak się przedostają do obozu. 2, 3 strzały i po sprawie. A łuk niesie na kilkadziesiąt metrów. Grubo, powiem wam, bo ani strażnik, ani łuk na mocnych nie wyglądały. Ale strzały miał ostre…

Rano pobudka, o 7. wyjeżdżamy na całodzienne safari, dobranoc!

No Comments