Kenia. Dzień 1. Warszawa – Paryż – Nairobi

A miało być tak pięknie. Miała być ucieczka od jesiennej pluchy, zimnej pogody. Do ciepełka, do zwierzątek, słoniątek, lwiątek, niedźwiedziątek, morza, plaży, piasku. Bardzo niewiele zabrakło, żeby tak nie było. Bardzo niewiele.
Czasem jest tak, że jedna rzecz powoduje lawinę innych. Ponoć nazywa się to teorią chaosu. Czasem jest tak, że jak się ma coś spierdzielić, to się pierdzieli wszystko; nazywają to prawem Murphy’ego. W tym przypadku do kupy złożyło się kilka rzeczy.

Wylot mieliśmy o 6.40. Taksówka miała przyjechać o 5.30. Mały ruch, sobota rano, na lotnisko niedaleko, w 15 minut będziemy.
Rzecz pierwsza. Nastawiłem sobie pięknie budzik na 4.30. Popakowany już byłem, zostawało naprawdę niewiele, poukładać wszystko, dorzucić rzeczy, których będę używał rano, jakieś kosmetyki i inne duperele. Godzina do taksówki powinna starczyć aż nadto.
Zaspałem. Obudziła mnie Olga o 5.15. Fak! Momentalnie dostałem strzała adrenaliny, złapałem sprint, w piętnaście, minut mniej więcej ogarnąłem temat i, powiedzmy, na 5:35 byłem gotowy.
Druga. Patrzę sobie rano przez okno: zima sobie o nas przypomniała! I z pluchy jesiennej nagle zrobiło się biało. Nawaliło pełno śniegu. Pięknie, wyobrażam sobie teraz warunki na drodze.
Trzecia. O 5:25 dzwoni do mnie pan taksówkarz. „Jestem na pana ulicy, ale pod numerem trzy, nie sześć”. Bosko, ale gdzie kur.. jest numer trzy? Numeracja ulic i budynków na Ursynowie niewiele ma wspólnego z logiką, więc trzy może być wszędzie. Patrzę na mapę. Widzę, to jakieś 400 metrów ode mnie. Tłumaczę człowiekowi jak dojechać do mnie i wracam do zbierania się.
Godzina 5:35, pan dzwoni do mnie. „Jestem u pana na ulicy, ale pod numerem pięć”. Zajebiście. Gdzie jest numer pięć? Jesteśmy juź w windzie, więc nie ma za bardzo jak sprawdzic. Wychodzimy z bloku, weryfikujemy – świetnie, to tylko 50 metrów od nas, z tym, że całkowicie z drugiej jego strony! Trzeba całość obejść. Więc zamiast 50 metrów, mamy do przejścia 200. Z walizami, po kopnym śniegu.
Dotachaliśmy się, ale zanim zapakowaliśmy się do samochodu, zrobiła się niebezpieczna 5:45. Wsiedliśmy, a pan kierowca przeszedł płynnie do punktu czwartego.
„Pan mnie poprowadzi, bo się już całkiem zgubiłem”. W tym momencie zrobiłem facepalm (taki ruch wnętrzem dłoni do czoła, któremu towarzyszy czasem głośne pacnięcie.
Dobra, poprowadzę. „Jedź pan w prawo, teraz w lewo, potem prosto….” Jedziemy. Dojeżdzamy do głownej arterii Ursynowa, droga na lotnisko, a koleś dalej mnie pyta gdzie jechać. Ty, on naprawdę nie wie gdzie jest! I na dodatek pędzi na złamanie karku, nie przekraczając 40 km/h. Kieruję gościa i co jakiś czas poganiam i mobilizuje do szybszej jazdy, spodziewając się krótkiego „odwal się pan, przecież widzisz, jakie są warunki na drodze!”. Nic takiego się nie dzieje, a co więcej, utwierdzam się w przekonaniu, że nasz driver to cipa w momencie, kiedy zostaje obtrąbiony przez innych, mniej cierpliwych uczestników ruchu.
To wszystko powoduje, że dojeżdżamy na lotnisko o 6:03. I co widzimy na tablicy odlotów? Paris, 6:40, check in closed. O kurwa! Ale jak to, przecież musimy bagaże nadać!
Pędzimy do informacji z pytaniem co jest i dostajemy w odpowiedzi „no tak, już zamknięte, stanowisko 251”. Lecimy do 251, tam pozamykane, pogaszone, jeden koleś stoi, ale mówi „ja nic nie wiem”. Przed oczami mam widmo dużych problemów. Koleś dodaje „idźcie na koniec, tam dalej, może tam się wam coś uda”. Gonimy na koniec, tam słyszymy „nie da rady, ale idźcie dalej, do biura AirFrance, może tam coś”.
Jest kiosk AirFrance, są w nim ludzie. Mówimy szybko co się dzieje, zaczynają dzwonić gdzieś tam ale z „no nie wiem, nie wiem, czy się uda, wiecie, spóźniliście się państwo”. Tak, jasne, 3 minuty w plecy, a tu takie problemy? Gdzie my, do cholery jesteśmy, na lotnisku w Modlinie, a wy jesteście Ryanair?
W końcu koleś z AF mówi, że się uda. Dobrze, że wpadłem na pomysł i odprawiłem nas dzień wcześniej przez Internet, na lot do Paryża, to pomogło. Ale jest jeden szkopuł. Otóź będziemy musieli prześć z naszymi walizkami bezpośrednio pod gate. Co to oznacza? Że walizki będą miały kontrolę celną, więc zero płynów powyżej 100 ml i ostrych narzędzi w bagażu nadawanym. To co, mamy zostawić cały alkohol, który wieźliśmy dla Aśki? Niestety, tak. Noż, kurwa mać! Ręce opadły mi do piwicy. Z bezsilności mam ochotę komuś złamać nos.
I tak, pótora litra Żubrówki, litr Soplicy, pół litra jakiejś korzennej wódki ląduje pod blatem u kolesia. Nie ma co, będzie miał zapas na wieczorną sobotią imprezę. Oczywiście, na moje pytanie, czy może ktoś po zestaw podjechać i zabrać, słyszę „nie jesteśmy przechowalnią”. No tak, czego inego mogłem się spodziewać. Do tego lecą kremy do opalania, straty są dotkliwe.
Najbardziej, to mi szkoda Olgi, bo widzę, jak się dziewczyna stresuje, a w sumie w niczym nie zawiniła. Mi cały czas coś nie gra, bo po raz pierwszy zdarza mi się, że w regularnych liniach lotniczych są aż takie restrykcje. To nie jest normalne.

Idziemy do kotroli. Olga wypakowuje swoje kosmetyki, wszystkie w małych buteleczkach, w przeźroczystych opakowaniach.
Z przerażeniem uświadamiam sobie, że przecież swoje rzeczy mam w kosmetyczce, wcale nie przeźroczystej i żadno z opakowań nie ma mniej niż 100 ml. Pieprzyć to, nic nie wyciągam, ide na przestrzał.
O dziwo, moja walizka przechodzi bez problemów, Olgi zatrzymują do sprawdzenia. Okazało się, że zapodział się w niej słoik majonezu kieleckiego, który wieźliśmy dla Aski. Kurde, mogliśmy go zostawić kolesiowi z AF na zagrychę, teraz ląduje z hukiem w koszu.

Pod bramką czekają już na nas. Zabierają bagaże, które nadają bezpośrednio do Nairobi. Mam nadzieję, że w Nairobi się z nimi spotkamy, już bez komplikacji.

W samolocie – dramat. Kurde, nawet w Ryanair są lepsze warunki! Oczywiście miejsca w schowkach nad głowami brak dla mojego bagażu, skutkiem czego musze go trzymać w nogach. To implikuje całkowity brak możliwości poruszenia się, niemalże przez cały lot do Paryża siedzę w jednej pozycji, wyjście do kibla to operacja, w którą muszą zostać zaangażowane 3 osoby.
Na przekąskę dostajemy croissanta wielkości małej kajzerki i kubek wody. Pytam, czy są dostępne jakieś soft drinki, jakaś cola, sok, cokolwiek. Nie ma, jest tylko woda, ewentualnie herbata. Ja jebię, to nawet w Polskim Busie, na trasie Warszawa – Rzeszów dają lepsze jedzenie, a tam bilet kosztuje 35 zł! Zaczyna powoli do mnie docierać, że te problemy dzisiejsze, restrykcje przy trzyminutowym spóźnieniu nie są dziełem przypadku, to zwykły costcutting. Niedługo nie będzie podziału na low-costy i normalne linie przy krótkich trasach. Będzie „one Ryanair to rule them all”.

Spóźniliśmy się trzy minuty na oddanie bagażu – dostaliśmy mocny wpierdziel. Samolot miał wylecieć o 6:40, wyleciał spóżniony niemal godzinę, o 7:35. Też dostaliśmy za to wpierdziel. To był nasz dzień, zdecydowanie…
Lądowanie w Paryżu było zaplanowane na 9:05. Dalej, do Nairobi mieliśmy jechać o 10:55. Mieliśmy niecałe dwie godziny na przeniesienie się z samolotów, teraz jeszcze, w związku z sytuacją, na wydrukowanie dodatkowo boarding passes.
Z racji późnego wylotu wylądowaliśmy o 9:35. Zanim wysiedliśmy z samolotu i znaleźliśmy biuro AF, żeby wydrukować karty pokładowe (byliśmy cały czas w strefie tranzytowej), zrobiła się 9:55. Potem musieliśmy zmienić terminale. Laska podczas drukowania kart powiedziała, że terminal, z którego mamy odlatywać jest blisko, jakieś 10 minut drogi. Chyba dla niej.
Oczywiście idąć jak panbuk przykazał, za wiszącymi informacjami, zabłądziliśmy i trafiliśmy nie tam gdzie trzeba. W końcu, poinformowani przez któregoś z pracowników lotniska, musieliśmy się niemal wrócić, do miejsca skąd wyszliśmy. Potem okazało się, że na drugi terminal musimy jechać autobusem. Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce odjazdu autobusu, zrobiła się 10:15. Autobus niby przyjechał zaraz, ale okazało się, że trafiliśmy na jeszcze większą cipę kierowcę, niż nasz taksówkarz z rana. Driver Francuz nie przekraczał swoim autobusem 20 km/h. Dodatkowo, na każdym z przystanków (a miał ich 6: 3 stacje, każda ze stopem dla wysiadających i wsiadających), nie zamykały mu się drzwi, więc ostentacyjnie wysiadał za każdym razem i naprawiał je po 1-2 minuty. Jeśli widzieliście kiedyś jakiś głupi francuski film, komedię, gdzie wyszydzani są tacy Francuzi, co są głupi jak but i nic im się nie chce robić, a mimo to uważają, że na wszystkim się najlepiej znają – to to był tenże kierowca. Dodatkowo, jeździł z nim jakiś mały człowieczek w robotniczej kamizelce odblaskowej, z tabletem w ręku i cały czas coś notował i robił zdjęcia części autobusu – wiecie, w tych filmach ten głupi Francuz ma zawsze małego i głupiego kolegę, co go cały czas wspiera. Wypisz wymaluj nasza sytuacja. Żałuję tylko teraz, że im zdjęć nie zrobiłem, za bardzo zestresowany wtedy byłem.
Efektem wszystkiego było to, że pod naszym terminalem byliśmy po 25(!!!) minutach jazdy, ok 10:40. Podkreślam, pod terminalem. A stamtąd do naszej bramki było jeszcze z paręset metrów. Trzeba było uskuteczniać sprint, a i tak wpadając na miejsce pracownica lotniska musiała zmieniać status naszych biletów z „cancelled” na „resolved”. Dobrze, że nie robiła z tym jakichś problemów, bo jakakolwiek najmmniejsza uwaga spotkałaby się z mega chamską ripostą z naszej strony.
Zziajani wpadliśmy do samolotu, jako totalnie ostatni.

Jak to dobrze, że przepisy nakazują, że w międzykontynentalnych lotach ma być więcej miejsca dla pasażera. Na dodatek okazało się, że do Nairobi polecimy samolotem linii Kenya Airways, marki Boeing 787-8, czyli… Dreamlinerem.
Powiem Wam, że bez szału. Może różnica in plus jest dla linii lotniczych, pilotów, ale dla mnie, jako pasażera, porównując np. z nowym Airbusem A320, którym leciałem z Doha do Bangkoku ta różnica jest in minus. Jedynym bajerem niespotkanym przeze mnie był brak zasłonek na oknach. Wciskało się po prostu jakiś przycisk, który powodował, że szyby zaciemniały się na niebiesko i słońce nie raziło.
Dostaliśmy wodę, potem normalne soft i nie soft drinki, więc można było dychnąć chwilę.

Podróż Życia, relaks

Uśmiałem się, bo w pewnym momencie zadałem sobie pytanie: jak można zająć Dawida na 8h? Wystarczy postawić go przy oknie środka lokomocji, w ciekawej trasie, dając mu mapę z GPSem do ręki.
A nasza trasa była nadzwyczaj ciekawa!
Najpierw były Alpy

Podróż Życia, Alpy

Podróż Życia, Alpy

Podróż Życia, Mt Blanc
Prawdopodobnie Mt Blanc

Potem mijaliśmy Wezuwiusza

Podróż Życia, niebo nad Włochami

by wylecieć nad Morze Śródziemne i niemalże zahaczyć o kawałek Grecjii (wysepka na południowy zachód od Krety)

Podróż Życia, morze Śródziemne

Lecieliśmy tak bardzo na wschód, bo samolot musiał ominąć terytorium Libii – spod Krety skierowaliśmy się na południe i przez Egipt, Sudan, Etiopię wlecieliśmy do Kenii.
Nigdy nie byłem w Egipcie, ale teraz mogę powiedzieć, że byłem nad Egiptem.

Pamiętacie, jak pisałem, że zaklepałem bezchmurne niebo nad Saharą? Zrobiłem to bardzo skutecznie! Prawie cała Europa była pod chmurami, co najlepiej widać na zdjęciu Wezuwiusza, ale w Afryce nie widzieliśmy nawet jednej chmurki.

Podróż Życia, Egipt, Sahara

Podróż Życia, Egipt, Sahara

Byliście kiedyś nad Wisłą? Ja byłem. A teraz to mogę powiedzieć, że byłem też nad Nilem! Raz w Egipcie, raz w Sudanie! :)

Podróż Życia, Egipt, Nil
Okolice jeziora Nasser – Egipt

Podróż Życia, Egipt, Nil

3 komentarze