Wilno

Zjeździłem całą Europę. Prawie. Nigdy nie byłem na północ od Polski (nie licząc Danii i Rosji, Wysp nie biorę pod uwagę). Brakuje mi, przede wszystkim, całej Skandynawii i republik nadbałtyckich. Wiem, że kiedyś tam pojadę i wszystkie te kraje odwiedzę hurtem, mam plan pojechania na Nordkapp motocyklem, ale to w przyszłości i jako dłuższa wycieczka.

Tym razem dostałem bardzo interesujący spam emailowy. Oferta, pod tytułem „Wilno na weekend za 60 zł w dwie strony”. Autobusem, od firmy Ecolines. Wyjazd w piątek na noc, powrót w niedzielę wieczorem. Bardzo ładnie! Grzechem było by nie skorzystać. Więc skorzystałem. Co prawda, ostatnim razem, jak jechałem z tymi liniami, było dość średnio (jechałem wtedy bodajże na wschód), ale dopowiadałem sobie, że konkurencja na rynku, np. w postaci Polskiego Busa podniosła ogólny standard i może się miło zaskoczę. Jak zwykle, miałem rację. W sumie doposażenie typu Wi-Fi, gniazdka w autobusie stają się powoli standardem, ale podstawowa rzecz, czyli wygoda w czasie jazdy była miłym zaskoczeniem (w odniesieniu do rzeczonego Polskiego Busa). Nie, inaczej, w tym całym Ecolines są normalne warunki, czyli wygodne siedzenia i wystarczająco miejsca na nogi (w przeciwieństwie do Szkotów).

Olga, współlokatorka, zgodziła się od razu na wyjazd (a w zasadzie to ona zadecydowała, że jedziemy), więc jedziemy.

Co z noclegiem? Standardowo, Couchsurfing. Tyle, że ostatnio, z tym serwisem, łatwiej jest powiedzieć i działać w kierunku załatwienia spania, a trudniej osiągnąć zamierzony efekt. Co to oznacza? Kilkadziesiąt wysłanych próśb o nocleg, raptem kilka odpowiedzi, wszystkie odmowne. Trochę zniechęcające. Nie ma nic za darmo, trzeba się napracować – wysyłać więcej zapytań, myślimy, efekt powinien przyjść. W końcu się udało, Olga znalazła nocleg u człowieka z… Francji. Francuz, z Tuluzy, który przyjechał do Wilna uczyć matematyki. Ciekawie, nie? Różnych ludzi się spotyka w trasach, różne historie, różne opowieści i standardowo, okazuje się, że niedaleko jest od zwykłości do niezwykłości i czasami „normalni” ludzie mają za uszami tyle, że człowiek gębę otwiera ze zdumienia.

Wieczór, w dzień wyjazdu, miałem, jak coraz częściej ostatnio, rozwalony bólem głowy. Przyszedłem z nim już z pracy, więc też niewesoło. Miałem nadzieję, że spora ilość prochów i chwila relaksu przed wyjściem z domu pomoże. Tyle co się udało, to tylko go przytłumić. Tylko. W odwodzie był jedynie sen w autobusie i więcej prochów.

Do Wilna mieliśmy przyjechać o 7. rano. Była to najoptymalniejsza dla nas, czasowo, opcja, ze względu na czas podróży – 8h. Wyjazd z Warszawy o 22. Trochę nas niepokoiła prognoza pogody, w Wilnie jest zwykle zimniej niż w Suwałkach, a akurat w ten weekend miała się chwilowo jesień w Europie środkowej skończyć. Przezornie, ubrałem się ciepło: na tyłek założyłem kalesony. I ruszyliśmy.

Ładnie, w tym Ecoline. No, wiecie, zawsze jest ładnie, jak środek podróży jest niemal pusty ;) Ale, abstrahując od wypełnienia autobusu, było w nim po prostu wygodnie. Poduszka i zimowa kurtka pod głowę wystarczyły, żeby przyjąć dogodną pozycję do spania, niekoniecznie horyzontalną. Niemalże zbawienne dla bolącej czachy. Co prawda nie przestawała boleć, ale nie było to dramatycznie uciążliwe. W końcu przeszła, z tym, że dopiero koło 3. nad ranem. Potem udało się drzemnmąć parę chwil i już budzili, bo Wilno.

Wysiedliśmy i… z pogodą nie kłamali, a kalesony to za mało. Zimno! A nasz kolega Francuz prosił, żeby dać mu się wyspać, czyli odwiedzić go nie wcześniej niż przed 12. No, to mieliśmy zgryza. Taki ziąb, jak był potrafi skutecznie odebrać przyjemność z łażenia po mieście – było parę stopni poniżej zera. Na dodatek człowiek niewyspany, a słońce wschodzi późno.

Właśnie, słońce! Przecież dzień wcześniej, stojąc, po jakimś spotkaniu i czekając na taksówkę stwierdziłem, że grzeje ładnie i nawet czuć ciepło, mimo niskiej temperatury. Jest nadzieja!

No to co, czekamy chwile w poczekalni na dworcu, potem grzejemy się w makśmieciu na kawie, a potem idziemy szukać słońca, zwiedzając miasto.

Przewodnikiem była Olga; ja ograniczyłem się do pajacowania, co przy niewyspaniu i przejmującym zimnie przychodziło mi bezproblemowo.

Podróż Życia, Wilno, Wilno, Ostra Brama

Wilno ma z pół miliona ludzi. Nie jest to mało. Ale samo centrum wydaje się całkiem niewielkie. Na początku myślałem, że z dworca autobusowego będziemy szli kupę czasu do czegoś wartego zobaczenia (eh, te przyzwyczajenia z Warszawy), a tu hyc, hyc, parę minut i już stoimy pod Ostrą Bramą. A dalej wąskie uliczki, zwarta zabudowa, bardzo urokliwie!

Podróż Życia, Wilno, Wilno

Podróż Życia, Wilno, Wilno

Podróż Życia, Wilno, Zabawne, ale ze śmiesznym filtrem zdjęcie centrum Wilna wygląda jak z serwisów "miasto 60 lat temu i teraz"
Zabawne, ale ze śmiesznym filtrem to zdjęcie centrum Wilna wygląda jak z serwisów „miasto 60 lat temu i miasto teraz

Zahaczyliśmy też o chatę Adasia, co o akermańskich pisał stepach :)

Podróż Życia, Wilno, u Mickiewicza na podwórku

Być w Wilnie i nie odwiedzić Užupis, to jak być w Kopenhadze i nie pójść do Christianii.

Podróż Życia, Wilno, Užupis

Co prawda, Zarzecze, jak brzmi polska nazwa Užupis, sprawia dużo bardziej stonowane i grzeczne wrażenie, ale i tak widać, że miejsce odwiedzają ludzie, co z szeroko pojętą „sztuką” mają więcej do czynienia, niż przeciętny człowiek.

Podróż Życia, Wilno, Užupis
:)))

Podróż Życia, Wilno, Užupis

Podróż Życia, Wilno, Užupis

Podróż Życia, Wilno, Užupis

Niestety, zimno, to było jedno z najczęściej przewijających się słów w naszych szczątkowych rozmowach. O dziwo, słońce niemalże nic nie pomagało. Nie wiem dlaczego aż tak to przejmująco odczuwałem, bo podobnie ciepło ubieram się jeżdżąc motocyklem po mieście, jak temperatura jest rzędu 5 stopni na plusie – wtedy nie ma najmniejszego problemu. A tu mnie telepie. Brak snu, czy co??

Odliczaliśmy czas do 12., żeby przyjść i zrzucić wszystkie bety, coś zjeść i może drzemnąć parę chwil.

W międzyczasie zahaczyliśmy też o wileńską Halę Targową. To, co zobaczyłem tam spowodowało, że zakomunikowałem Oldze, że przed odjazdem wracamy tu na zakupy: całe stragany wędlin. Po raz pierwszy zobaczyłem miejsce, poza Polską, gdzie wędliny są co najmniej tak samo ładnie wyglądające jak u nas i… są tańsze! Kiełbasy, kindziuki, salami, konina (tak, tak!), polędwice, wołowina suszona, wypas! Oldze się momentalnie oczy zaświeciły: tak, wracamy tu jutro.

Jednocześnie do lamusa przeszedł mit, który wyczytaliśmy gdzieś, przed przyjazdem do Wilna: lepiej nie mówić po rosyjsku w Wilnie, bo tego nie lubią. Bzdura totalna, a temu, co tak pisał należy się karny jeżyk za pisanie bzdur, które wprowadzają nieświadomych ludzi w jakieś obawy. Porozumiewać z lokalnymi musieliśmy się więcej właśnie w tej hali i czyniliśmy to przede wszystkim po rosyjsku i po polsku. A jak mówiliśmy potem o tym, co wyczytaliśmy ludziom, z którymi spotkaliśmy się wieczorem, to pukali się w czoło.

Do Hali wróciliśmy oczywiście następnego dnia, z takim oto efektem:Podróż Życia, Wilno, Papu litewskie

Kolega z Francji, Valentin, okazał się nader sympatycznym człowiekiem. Powitał nas obiadkiem, pozwolił się zdrzemnąć ze dwie godziny i postanowił nam pokazać miasto po swojemu (mieszkał w Wilnie od dwóch miesięcy).

Zaczęliśmy od Góry Giedymina i panoramy Wilna,Podróż Życia, Wilno, Wilno, Góra Giedymina

Podróż Życia, Wilno, Wilno

po czym, po chwilowej kontemplacji na jej szczyciePodróż Życia, Wilno, Wilno, Góra Giedymina

i kolejnym błyśnięciu wiedzą historyczną na temat historii polsko-litewskiej (w końcu, w podstawówce byłem na olimpiadzie historycznej z tego okresu, coś mi tam w głowie zostało, hehe) gładko przeszliśmy pod katedrę wileńską,Podróż Życia, Wilno, katedra wileńska

minąwszy imć Giedymina,Podróż Życia, Wilno, Giedymin

gdzie mieliśmy zaplanowane spotkanie z dwiema białogłowami, w celu uświadczenia rozrywek dużo bardziej przyziemnych i bliższych ciału.

Pierwszą z rozrywek była próba znalezienia restauracji z litewskim jedzeniem. Sobota wieczór, zapomnij. Miejsc wolnych jak na lekarstwo. Połaziliśmy trochę tu, trochę tam, w końcu w jednej z odwiedzonych jadłodajni się nad nami ulitowano i wciśnięto naszą piątkę do czteroosobowego stolika. Nasze szczęście, zdążyliśmy tylko zamówić w ścisku, zaraz potem zwolnił się stolik niedaleko, co skrzętnie wykorzystaliśmy.

Co jedliśmy? Zupę grzybową podawaną w wydrążonym chlebie (tak jak u nas żurek) i wielkie pyzy ziemniaczane, z mięsem w środku, podawane z boczkiem i śmietaną. Zdecydowanie dieta nie fit. Ale bardzo podobna do tej polskiej. Zjadłem, smaczne było, najadłem się, ale typowo polskiego „zajebi…” nie było. Natomiast bardzo posmakowało mi litewskie białe piwo. Lekkie, z dość owocowym posmakiem, stało trochę w opozycji do średnio miłych doświadczeń, jakie miałem wcześniej z weissbier.

Na drugi rzut poszliśmy weryfikować wileńskie życie nocne. Na początku trafiliśmy do koktail baru Alchemikas – knajpa serwująca tylko drinki. Nic innego tam nie ma i wszystkie drinki są mniej więcej w tej samej kwocie. Co jest specyficznego w tym przybytku, to to, że ludzie nie przychodzą tam, żeby się zwyczajnie nachlać, tylko po smak. A smaki potrafią być mega zaskakujące! U nas hitem był drink Olgi, o smaku… sushi! I to faktycznie smakowało jak sushi! I miało alkohol! Mały łyk i można było wyczuć smak imbiru i sosu sojowego i ryżu i wasabi. Bomba!

Podróż Życia, Wilno, Alchemikas, Wilno

Dalej poszło jak z płatka: jedne drink, drugi drink, zmiana knajpy, kolejne drinki, potem multinacjonalne rozmowy na różne tematy, każdy z nas miał sporo doświadczenia i obserwacji wyniesionych z bywania tu i tam, aż w końcu miejscowe dziewczyny się wykruszyły, a my, we troje, poszliśmy na kolejne piwo, lokalne zagrychy i inne drinki:Podróż Życia, Wilno, świńskie uszy

Powyższe zdjęcie trzeba opisać z trzech powodów. Po pierwsze, na samej górze, widać kawałek ciemnego piwa. Robili to piwo w knajpie, w której siedzieliśmy. Piwo było ciemne, ale jakby ktoś szukał smaku Guinnesa, czy innych ciemnych, ciężkich piw, to by się zdziwił. To piwo, pomimo kawowego posmaku było nadzwyczaj lekkie. W zasadzie wchodziło jak zwykłe, zimne jasne pełne i to była ta ciekawa odmiana.
To coś trochę poniżej, z sosem obok, to litewski specyficzny chleb, przyprawiony z wierzchu i smażony na, strzelam, patelni z dużą ilością oleju/oliwy. Tak samo niezdrowie, jak smaczne, sam zjadłem chyba z połowę :))
Trzecia rzecz, najciekawsza, to te cieniutkie paseczki pomiędzy oliwkami. Konia z rzędem daje temu, kto zgadnie w tym momencie, co to jest. Nie, to nie jest boczek, to nie jest cienko krojone sało, to są…. świńskie uszy. Tak, nie mylicie się. Świńskie uszy. Uwędzone, pokrojone na cienko. Cały dzień nam o tym wspominano, że to taka specyficzna dla Litwy przekąska, więc, jak zobaczyłem, że oferują to w knajpie, to nie zastanawialiśmy się długo: suszonymi chrząszczami w Tajlandii i mózgiem cielęcym w Ukrainie rozdziewiczyłem mój żołądek na tego typu specyfiki; Oldze nie trzeba było dwa razy powtarzać, jej na samą myśl o takich frykasach, to się oczy świecą. I delikatne rozczarowanie przeżyliśmy. Smakuje to jak.. świńskie uszy. Jak kawałek zimnego, gumowatego i niedoprawionego boczku. Nie jestem w stanie powiedzieć, czym tu się ludzie zachwycają.

Kolega Valentin za kołnierz nie wylewał.
Podróż Życia, Wilno, Wilno

a białe piwo naprawdę rządziło.

Co ciekawe, sobota wieczór, a na ulicach było mega spokojnie! Nikt się nie wadził, nikt nie krzyczał, nikt się z nikim nie bił, nikt nie kurwował, nie wyzywał, normalnie bardzo fajnie! Może to dlatego, że Litwini są ponoć bardzo smutni? Z tego, co nam lokalni mówili, to tu jest najwyższy współczynnik samobójstw w Europie, może to jest przyczyna?\

Jest jeden, bardzo duży minus tego kraju. Po 22. nie można kupić w sklepach alkoholu. Wcześniej jeszcze, chcieliśmy przenieść imprezę do Valentina chaty, niestety, z w/w powodu pomysł szybko upadł.

W drodze do domu, zahaczyliśmy jeszcze o nocny, trzeba było kupić wodę, żeby kaca nie było na drugi dzień. Wziąłem pierwszą z brzegu; w sumie szukałem najtańszej, gazowanej. I, zupełnie nieświadomie, kupiłem coś takiego.

Podróż Życia, Wilno, Vytautas

Kto jeszcze nie wie co to za woda, niech bardzo szybko zapozna się z filmem poniżej.

I tak, całkowicie nieświadomie, stałem się częścią legendy. Bo trzeba być mistrzem świata, żeby tę wodę pić, zdecydowanie jest tylko dla twardzieli, którym nieobcy jest słony smak potu zalewającego oczy. Tak ta woda smakuje. Kiedyś była u nas taka jedna, podobna, mocno zmineralizowana woda Celestynka. Kto pamięta, tego informuję: słona Celestynka to pikuś.

Przez noc wypiłem ponad litr Vytautasa (dziękuję, dziękuję za oklaski, gratulacje zostawiajcie w komentarzach).

Na drugi dzień, okazało się, że w reklamie nie kłamią. Niemalże kaca nie miałem. Co, zważywszy na stopień zmieszania napitków i ilość wypalonych fajek jest niesamowitym sukcesem. I nawet pogoda tego dnia była przyjemniejsza.

Valentin okazał się cyborgiem. Pił równo z nami, nie pił Vytautasa i był jak młody bóg. Chyba mu zazdroszczę.

Podsumowując, drogi czytelniku, jak masz możliwość odwiedzenia Wilna i się nad tym zastanawiasz, to się nie zastanawiaj. Weekend wystarczy, myślę. Dwie rzeczy są istotne. W zasadzie trzy. Pierwsza, to zwracaj uwagę na prognozę pogody. Druga, to zabierz ze sobą dobrą ekipę. A trzecia, to nie przejmuj się kasą.

1 Comment