Transsib. Dzień 16. – 20. Pekin

PODRÓŻ ŻYCIA. Transsib. Wielki Mur

W końcu jest spanie w normalnym łóżku. Swój pokój, nikt nie przeszkadza.

Kolega Nirel mieszka sam. I to było widać w mieszkaniu. Niestety, warunki sanitarne były dalece odbiegające od norm, do których jesteśmy przyzwyczajeni, na dodatek mieszkanie było dość mocno zapuszczone.
Ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Szczególnie dlatego, że dostaliśmy klucze, pokój był tylko dla nas, był Internet, dwa łóżka, nawet telewizor z 50 chińskimi kanałami! Dodatkowo, potem mieliśmy jeszcze pralkę do dyspozycji. Wypas. Inne niedogodności dało się przeskoczyć.
Pekin

Ten dzień przeznaczaliśmy na spanie, odpoczynek. Nie było żadnej dyskusji, nie rozważaliśmy żadnej innej opcji, po prostu czułem w kościach, że tak trzeba. Tym bardziej, że cały czas lało. Na wieczór byliśmy umówieni z koleżanką Werką, która bawiła od tygodnia na delegacji w Pekinie, także na spokojnie wstaliśmy sobie po 15., zrobiliśmy prysznic, jakieś małe papu i myk, do centrum.

Pekin
Przed Zakazanym Pałacem

Tego centrum za wiele to nie pooglądaliśmy, w sumie to i tak nie było naszym celem. Tyle, co odmeldowaliśmy się przed obrazkiem Mao i poszliśmy połazić po pobliskich hutongach. Po zmroku, to ciekawe uczucie, łażenie po tamtejszych małych uliczkach..

Pekin
Pekińskie hutongi. Niemal ścisłe centrum miasta

I, przy okazji, zjedliśmy coś lokalnego, w jakiejś małej, zapyziałej jadłodajni.

Jedzenie, mimo ogólnie panującego syfu, bardzo fajne. Na pewno, na dzień dobry, człowiek czuje się mocno zdezorientowany: niby duży wybór, wszystko opisane szlaczkami, więc je się w ciemno. Natomiast, jak się już rozezna, to większość potraw, to miks tych samych składników, w różnych wariacjach.
Podobnie, jak wytestowałem swego czasu w Tajlandii, najlepsze i najtańsze jedzenie jest na ulicy, z budek, rowerów i innych przenośnych urządzeń oraz ze zwykłych jadłodajni. Nie ważne jak wygląda i że nie jest czysto, ważne, żeby inni z tego też jedli, najlepiej lokalni. Mieliśmy dwa sposoby na jedzenie: chwilę asystowaliśmy przy budkach i patrzyliśmy co się z czego robi i jak
Pekin

Pekin foodporn

Pekin foodporn
Pełna rozpusta

albo zamawialiśmy na oko kilka potraw i próbowaliśmy po kolei.

Wszyscy ostrzegali, że po dobrej chińszczyźnie piecze dwa razy. Nadal nie wiem dlaczego.

Następny dzień przeznaczyliśmy na odwiedziny Zakazanego Pałacu.
Zakazany Pałac

Zakazany Pałac

Zakazany Pałac

Ludzi, jak to w Chinach, miliard. Nie ważne, czy środa, czy sobota. Drą się, przepychają, atakują zewsząd. Strasznie mnie to męczy i dość skutecznie odbiera przyjemność oglądania czegokolwiek. Do tego nachalni przewodnicy, ich megafony, strasznie duży harmider. Oto główne wrażenie.

Weronika mówiła, że sam kompleks jest ogromny, trzeba iść ze 4 godziny, żeby ogarnąć cały. Miała rację, jest to spore, ale nam, z racji powyższego zgiełku, udało się przejść całość w 1,5h. Po łebkach, nie latałem za tłuszczą, nie robiłem miliarda zdjęć i wcale mi nie jest szkoda, że nie odwiedziłem jakiejś tam krypty, czy czegoś.
Jeszcze jedna, ciekawa rzecz, która opowiadała Werka, a która przyuważyłem. Chińscy przewodnicy, w trakcie swojej pracy, polegają też na wyobraźni turystów. To znaczy, wchodzi grupa do pustego pomieszczenia i przewodnik mówi: w tym rogu było krzesło na którym lubiał przesiadywać cesarz Yao piętnasty, a w tym miejscu było palenisko, które pozwalało mu się ogrzać w zimne dni. I wszyscy cykają zdjęcia „krzesła” i „paleniska”…
(Z tym cykaniem zdjęć, to dodałem od siebie – wczułem się w klimat i puściłem wodze wyobraźni, jak banda rozwrzeszczanych Chińczyków robi foty pustych miejsc, a potem opowiada o nich w domu, z mega przejęciem:)

W następny dzień planowaliśmy pojechać na Wielki Mur.
Zanim to nastąpiło, musieliśmy powrócić do naszej prozy podróżowania: trzeba było kupić bilety na dalszą podróż, czyli z Pekinu do Władywostoku. Zaczęły się delikatne schody.
Otóż, od początku października, w Chinach zaczynają się jakieś ichnie ogólnokrajowe święta. Wiąże się to z tym, że wszyscy mają tydzień wolnego i wszyscy gdzieś jadą. Jaki jest tego efekt, nietrudno się domyśleć. Zapomnij o biletach na dobre miejsca w pociągu, ba! zapomnij nawet o biletach!
Plan na dojazd do Kraju Nadmorskiego mieliśmy taki: w sobotę wieczór pojechać nocnym pociągiem do Harbinu. W Harbinie były dwie opcje: bezpośredni autobus do Władywostoku (wyjeżdżał o 7. rano), albo pociągiem do Suifenhe, czyli miasta na granicy z Rosja i stamtąd, w jakiś sposób, przebijać się do Władywostoku.
Plany szybko zostały zweryfikowane przy kasie. Abstrahując od tego, że na dworcu dzikie tłumy, wszędzie bramki bezpieczeństwa, harmider, tłok, to okazało się, że biletów nie ma. Na sobotę wieczór, do Harbinu zostały tylko miejsca siedzące i stojące, a pociąg, to taki zwykły, nie szybki. I zamiast 12h będzie jechał 20h. Grubo. Ale nie ma co dyskutować, bierzemy. Wyjazd sobota 20:43, na miejscu, czyli 1200 km dalej jesteśmy ok. 16:30.
Pytamy: a jak dalej? Z Harbinu do Suifenhe? No nie ma biletów, są tylko miejsca stojace. To my się zastanowimy, w takim razie.
Rozważam inną opcję: nocleg w Harbinie i przejazd do Rosji bezpośrednim autobusem. Z tym, że nie mam noclegu ogarniętego (co w sumie nie jest problemem), nie wiem skąd autobusy odjeżdżają, nie wiem, czy będą bilety i podobno to kosztuje ponad 200 zł od osoby. Czyli drogo.
Z pomocą przychodzi niezastąpiona Weronika, która zaprzęga do pracy menadżerkę jej hotelu – ta weryfikuje dostępność biletów i pozwala nam znaleźć „dogodne” połączenie; Werka kontaktuje nas też ze swoim kolegą w PL, który robił kiedyś tę trasę i, który, ostatecznie utwierdza nas w przekonaniu, że trzeba jechać pociągiem. Dodatkowo, bilet z Harbinu do Suifenhe to koszt 40 zł. 
Celowo napisałem „dogodne”, gdyż to połączenie było jedyne sensowne, które było dostępne. Czyli czekał nas 6h postój w Harbinie i potem kolejne 10h jazdy na miejscach siedzących. Sumarycznie, do samej granicy będziemy jechali jakieś 36h. Zaczynam się już mentalnie nastawiać……

No, to teraz, na spokojnie jedziemy na Wielki Mur.
Spokojnie było do momentu dojechania na miejsce, skąd podobno odjeżdżał autobus do Badaling (czyli do miejscówki z Murem). Oczywiście, wszystkie napisy w krzaczkach, tyle co zauważyliśmy napisanego po ludzku, to „877 and 919 6:00-12:00”. Czyli nasze autobusy. Patrzę na zegarek – 11:55. Autobusów nie ma (tzn. jest milion innych, ale nie nasze). W końcu jakiś koleś podchodzi i mówi „autobusów dzisiaj niet, już wszystkie pojechały, następne dopiero jutro”. Ale jak to, przecież jeszcze 5 minut! No tak to, nie będzie autobusów – mówi. Kur.. mać. Zły jestem już. Zaczynają mi ci Chińczycy wychodzić bokiem już, to ich ogarnięcie, brak najprostszych informacji turystom, o bądź, co bądź, bardzo turystycznym miejscu.
Co zrobić, trzeba iść zwiedzać co innego. A, że pierwsze oznaki braku chęci do czegokolwiek powoli nadchodziły, to wybór padł na zwiedzanie Świątyni Nieba i przejście potem w stronę Tienanmen. Jedynie. Potem dom i spanie. Wielki Mur jutro.

Świątynia Nieba
Świątynia Nieba

W następny dzień, tym razem dużo wcześniej jesteśmy na przystanku. I dalej nie ma autobusu. Już wkurzony, pytam na migi jakichś Chinek, o co chodzi? Pokazują, że ok, żeby iść dalej. I co się okazało? Że dochodzimy do przystanku na którym jest milion autobusów i WSZYSTKIE nasze. Co 5 minut jakiś odjeżdża. Noż pieprzony, wczorajszy szmaciarz! Gnój nas najnormalniej w świecie wczoraj zrobił w konia, z pełną premedytacją. Wystarczylo przejść 500 m dalej. W myślach sprzedaję typowi taką wiązanę, że jakby uslyszał ją na żywo, nawet po polsku, to dźwięczałaby mu w uszach przez następny rok chiński.

Do Badaling jest jakieś 30 km. Okazuje się, że zaraz za Pekinem są górki. O ile stolica Chin leży na ok. 50 m.n.p.m., tak parking pod Murem jest już na wysokości 650 m.
Wychodzimy na Mur. Pogoda jest taka, że klnę kolesia po raz kolejny: widoczność 10m, taka mgła. Właściwie, to nic nie widać.
Wielki Mur

A wczoraj było słońce…..

Mała dygresja, to słonce, to wczoraj „bylo”.
Pekiński smog

Czemu tak? Taka mgła była? Nie, to „zamglenie” to typowy pekiński smog. Jego normalnie widać. Jak jest jakaś większa przestrzeń, to wszystko dalsze jest za taką szarą mgiełką. Wygląda to, na pierwszy rzut, tak dosyć tajemniczo (jak ktoś oglądał kiedyś taki szmatławiec jak „Mgła”, to wie o czym mówię), ale, jak się chwilę pomyśli nad tym, co się wdycha tutaj, to już nie jest to takie zabawne.
Pekin

Wracając do Muru, myślałem, że to będzie takie zwykłe pitu pitu. Wejść, pospacerować, cyknąć fotę i out. A tu nie! Spacerować owszem, można, ale w górę i na dół! Przeszło się 500 m po murze, a to nagle wysokościomierz pokazuje 900 m.n.p.m.! Przypominam, parking był na wysokości 650 m.n.p.m, wejście na Mur jakieś 50 m. wyżej. Czyli na przestrzeni pół kilometra jest 200 metrów w górę! Pikawa bije w rytmie 180, co słabsi robią przystanki co 50 m. Przypomina mi się mój trening z bieganiem po schodach, myślę, że codzienna przebieżka półtora kilometra po Murze dałaby te same efekty, jeśli nie lepsze. Podoba mi się to!

No dobra, ale mgła jest taka, że nic nie widać. Piździ jak w Mongolii, ludzi kupa, na dodatek coś zaczyna grzmieć. Po przejściu tych pierwszych 500 m, zaczynam się zastanawiać czy jest sens dalej iść. Poza aspektem wysiłkowym, nie ma żadnych innych plusów, a nie na trening tu przecież przyszedłem. Wyrażam głośno swoje wątpliwości i słyszę „chodź, idziemy”. No to idziemy.
Zaczyna mocniej grzmieć. Tłumaczę sobie, że jesteśmy w górach, że duża mgła, więc będzie grzmiało, ale tylko grzmiało. Oj, naiwny. Najpierw kropi delikatnie, potem nagle „jebut” z góry. Na ostro. Otwarta przestrzeń, mega śliskie kamienie i schody, nie jest fajnie. O tyle dobrze, że co jakiś czas na Murze są strażnice z dachem. Ale zaraz, najbliższy dach za 300 metrów. A między mną, a nim jest jakieś 50 m w dół i 70 m w górę. Szybka decyzja – sprint i zaklinanie, żeby tylko się nie poślizgnąć i nóg nie połamać. A stromo jest, że hoho!
Udało się! Tyle co wbiegłem, zaczęło walić gradem. Co za pogoda!
Ale przecież, jak jest deszcz, to nie ma mgły! Efekt krótkiego prysznica był taki, że po 20 minutach lania i lanie i mleko zniknęły i Mur pokazał się w całej okazałości. I po raz kolejny zbieram szczękę z ziemi…
Wielki Mur

Wielki Mur

Wielki Mur

Wielki Mur

Tak. Teraz dopiero zaczęła się przyjemność ze zwiedzania. Ludzie niemalże znikli. Cała reszta była mniej istotna :)

Zabawiliśmy na Murze chyba jeszcze ze 2h. Nieźle, jak na raptem niecałe 2 km dostępne do spacerowania dla turystów. I wróciliśmy do domu.

I tyle. To był nasz cały plan na Pekin. Zostawał nam jeszcze jeden dzień – sobota. Przeznaczyliśmy ją na jakieś małe zakupy, poszliśmy do Pearl Market popatrzeć na „oryginalną” elektronikę, okulary i zegarki made in china. Proponowano mi kupienie dwuterabajtowego pendrive w niewiarygodnie niskiej cenie – aż zacząłem się zastanawiać, czy tak bardzo jestem w tyle, bo nie wiedziałem, że takowe już produkują :)
Ale zakupy poczyniłem. 64 GB pendrive „marki” SanDisk za jedyne 35¥ (mniej niż 20 zł) – sprawdzałem na miejscu, niby działa! Kolejny powerbank, 10400 mAh, za jedyne 40¥ – już sprawdziłem, fake, nawet telefonu w całości nie naładuje, czyli było 1:1.
Myślę, że jest tak, że gdy sprzedawca „nie umie” się targować i zejdzie np. ze 120¥ na 40, to sprzęt jest gównem. Czasem zdarzają się rzeczy dobrej jakości, ale wtedy nie ma aż tak dużej opcji na zbicie cen. Oczywiście i tu i tu można bawić się jak w Kole Fortuny, czyli bierzesz bramkę w ciemno, ale na końcu jest tak jak w kasynie, sprzedawca czasem straci, ale w końcowym rozrachunku zawsze musi być sporo na plus.
Następnym razem będę mądry.

Po zakupach. Przed nami teraz chyba najcięższa część wyprawy – podróż do Władywostoku.
Pekin Railway

3 komentarze