Transsib. Dzień 15. Ułanbator – Erlian – Pekin

PODRÓŻ ŻYCIA. Transsib. Erenhot

Tutaj (klik) znajdziecie poprzedni odcinek niniejszej opowieści. O jeździe jeepem przez kawałek Mongolii, gonieniu dzikich koni, piciu wódki przepijanej kumysem i zabawie w zaganiaczy owiec na wielbłądach.

Mongolia, pociąg relacji Ułanbator – Zamyn-Uud

Poczułem się jak w trumnie. Po raz pierwszy jechałem nogami do przodu :)
Pomoc koleżanki Odny skończyła się tym, że dostaliśmy boczne miejsca w wagonie. A, że wagon był plackartny, to miejsca średnio fajne. Przy głównym ciągu komunikacyjnym, czyli non stop ktoś przechodził obok; miejsca bardzo wąskie, czyli jak chciałem usiąść po turecku, to kolano wystawało i ciągle ktoś o nie zahaczał idąc korytarzem; stolika nie było, bo był częścią miejsca do leżenia. No i fantastyczna długość łóżka, całe 1,80 m. Niby dla mnie prawie co do centymetra, ale jak chciałem ręce pod głowę założyć, to łokcie uderzały o ściankę. Nic, może przeżyję, to tylko jedna noc.

A, za oknem górki. I pniemy się coraz wyżej. Maksymalnie dobiliśmy do 1,6 z kawałkiem km n.p.m. Uszy zatkane, standard.
Górki, lasy, gdzieniegdzie stada trzody, czasem pojawiał się mongolski kowboj. Oni fajnie jeżdżą na tych swoich zwierzakach, cały czas na jednym półdupku. Nie wiem, czy cały czas na tym samym, ale ten styl jazdy, w połączeniu z ich małymi końmi i niemalże niewidocznym trzymaniem uzdy, wygląda bardzo rasowo. W lewo, w prawo, co raz słychać głośne „czu, czu” i popierdzielają, jak małe samochodziki. A bydło trzyma poważanie i ładnie słucha.

Pociąg długi, jak cholera. Ponad 20 wagonów. Zobaczyłem to raz, w całej okazałości, jak robiliśmy zakręt ponad 180 stopni.
I znów brak trakcji elektrycznej nad pociągiem. A sama lokomotywa to na spalinówkę nie wyglądała. Hmm..
Udało mi się wygrać w karty, w końcu! A pani prowadnica, to coś się krzywo patrzyła na moje palenie pomiędzy wagonami, czy jak wystawiałem głowę z wagonu przez drzwi wejściowe, na postoju. Byłem niekulturalny i zignorowałem jej dziamdzianie, z sukcesem, bo się odczepiła.

W nocy poczułem zew kiszek, co było preludium do późniejszej wizyty w bardzo specyficznym miejscu. Na tę, natomiast, nocną chwilę miałem jednak szczęście skorzystać z najlepszego momentu na wizytę w pociągowej toalecie: wysprzątanej na noc i przez nikogo nie odwiedzanej, bo wszyscy śpią. Luksus ten znają Ci, którzy uczęszczają na festiwale typu open air: dźwięk pojazdu czyszczącego toy-toje w nocy, jest sygnałem do kończenia piwa, przeproszenia towarzystwa i udania się w kierunku kibla z papierem w ręce.

Rano, za oknem pustynia i… deszcz. Na Gobi dzisiaj wilgotno, coś nieprawdopodobnego. W centralnej Mongolii podobno ostatnio padało w sierpniu, a tu taka niespodzianka.

Zamin-Uud
Zamin-Uud

Witamy w Zamin-Uud.

Granica

Pod dworcem miliard ludzi. Co drugi krzyczy „taxi”, a połowa pyta „China?”.
No to powiedz, kochaniutki, ile tiket do Bejdżin?
220 yuanów, czyli 120 zł.
Hem, hem, drogo. My tu mamy gdzieś autobus, co nas przez granicę przewiezie za 3,5€. Więc tak pojedziemy, a tam będziemy myśleć.

Jest i nasz autobus, pełny, ale mamy numerowane miejsca.
Pytam pani biletowej, na migi, za ile odjazd. Pani mówi, na migi, że za 5 min. No, to lecę do sklepu obok wydać resztę tugrików na jakieś ciastka, bo mongolska waluta już mi raczej nie będzie potrzebna. Po 4 minutach wychodzę ze sklepu, patrzę, a autobus już jedzie! O, dziad!
Szczęściem, jechał w moim kierunku, więc, jak w starych filmach, wskoczyłem w biegu, przez otwarte drzwi.

W autobusie ścisk. Jak cholera. Mam wrażenie, że jestem blisko Chin, bo tam ich chyba dużo i w ścisku żyją. Miejsca w autobusie jest akurat dla przeciętnych Azjatów – nas dwóch, niewielkich w sumie Europejczyków, to jakby ich trzech, więc głośno, w myślach, krzyczę „uwolnić ryby z puszek!”.

Ale nie, nie mam racji, to nie Chińczycy. Prawie cały autobus dzierży w rękach mongolskie paszporty. Mrówki!

Gonitwa mrówek

Przejście przez granice, czyli kontrole celne, skanowanie bagaży, to jedna wielka gonitwa mrówek. Było blisko rękoczynów, bo pchają się, gonią, jak idioci, a my nieprzyzwyczajeni, mimo wielokrotnego przekraczania granicy w Medyce. Sęk w tym, że zielonego pojęcia nie mam, po co Ci ludzie tak gonili. Przejście przez granicę wyglądało tak, że autobus ze wszystkimi jechał pod punkt kontroli celnej/paszportowej, wszyscy się wylewali, odprawiali co trzeba i wsiadali z powrotem do czekającego autobusu. Bez wszystkich nie ruszył, więc czy byłem na początku, czy na końcu kolejki, to albo stałem dłużej przed celnikiem, albo przed pojazdem. Czasowo, zero różnicy.
Może po prostu oni tak lubią?

Sama kontrola graniczna niewarta wzmianki. Ot, standardowo, celnicy nieprzyjemni, bagaże prześwietlane, otwierać, na szczęście, nie trzeba było. Normalka.

Od kontroli mongolskiej do chińskiej trzeba było przejechać autobusem. Na nogach nie wolno.

Erenhot
Erlian/Erenhot

Erenhot/Erlian, to jakby inny świat. Z zapyziałego pomieszczenia z mongolskimi celnikami weszliśmy do hali, której nie powstydziłby się taki Modlin, na swoim lotnisku. Wszystko duże, błyszczy, oznaczenia jak na lotnisku, no ładnie!
Trochę zaskakuje wrażenie policyjności, bo dużo mundurowych dookoła, ale kontrola paszportowa idzie szybko. Wizy są ok.
Witamy w Chinach!

Rzeczy przyziemne

Znów zaczyna mi się w kiszkach przewalać, teraz już coraz mocniej. Nie wiem czemu, bo nic niepewnego nie jadłem. No nic, może wytrzymam. Tylko do czego?

Zajechaliśmy na dworzec autobusowy. Lece szukać kibla.
To, co zobaczyłem, przeszło moje najśmielsze koszmary.
Erenhot

Tak obsyfiony kibel widziałem tylko raz w życiu, była to toaleta publiczna niedaleko stadionu Dynama, w Kijowe. Tam nawet na bezdechu nie dało rady zrobić krótkiego sika. Dramat.

Niestety, mam już tak podbramkową sytuację, że nie było alternatywy. Co mi się udało uzyskać, to to, że znalazłem damską „toaletę”, do której wejście nie powodowało automatycznych odruchów wymiotnych.
Tak, są takie momenty w życiu każdego człowieka, że wszystkie rzeczy, na codzień istotne, stają się malutkie, wobec nagłej, niesłychanie przyziemnej potrzeby.
Ale znów wygrałem. :)

Transport i język obrazkowy

Szukamy zatem transportu do Pekinu. A, nie! Próbujemy szukać! Weź i się dogadaj. Angielski – niet. Ruski – niet. Na migi, to cię w dupie mają.

Oj nie, moi mili, mnie nie zbyjecie. Jak na migi nie, to dawać kartkę, mam długopis, będziemy rysować.
O, i nagle są autobusy. Kali nie migać, Kali rysować. Autobus np. o 16. W Pekinie koło 6-7 rano. Pasuje. Ale bilet kosztuje 200¥. Drogo.

Jest jeszcze połączenie kolejowe, trzeba sprawdzić pociągi. Dworzec ichniego PKP to jakieś 20 minut iścia na nogach.

Dotarłem, jest też i kasa. I znów na migi:

— Psze pani, po ile bilety do Pekinu na dzisiaj?
— Uuu, panie kochany, po 130¥, ale mamy tylko na popojutrze.

Mamy koniec września i jeszcze o tym nie wiemy, ale jesteśmy w przededniu ichniego tygodniowego święta narodowego, co oznacza masowe przemieszczanie się Chińczyków i w efekcie dramatycznie duże obłożenie wszelkich środków transportu, szczególnie pociągów

Lipa. Trza autobusem. Wracamy.

W Pekinie powinniśmy być wcześnie, przed 8. musimy dojechać do kolegi Nirela, u którego będziemy nocować, bo chłopak musi do pracy.
To skoro autobus z 16. będzie na miejscu o 6-7, to autobus o 15. będzie o 5-6, a to już pasuje, zdążymy wtedy do gospodarza dojechać.
Kupujemy.

Miejsca leżące

Autobus, który nas będzie wiózł, to autobus sypialny! Nie wiem, czy tak tu ogólnie jest, że na dalekie trasy akurat takie autobusy podstawiają, ale dla mnie spoko. W Europie tego nie ma. Jedziesz do Paryża i 30h na siedząco.
Mamy miejsca górne i przy oknie.

Chiny

Poszedłem się też dopytywać o nazwę dworca, na który przyjedziemy. Pojawiła się jakaś mała Chinka, co coś kąsała w chinangielszyźnie (taka moja nowomowa określająca mówienie po angielsku z chińskim nosowo-samogłoskowym wymawianiem), więc pomagała delikatnie. Okazało się, że autobus nie przyjeżdża o 5-6, a o… 2. do Pekinu.

Zajebiście, znaczy się, że w końcu będziemy mieli nockę na dworcu :(. Nie, wcale mnie to nie cieszyło.
Pytam, czy można zmienić godzinę, nie będziemy przecież spać po ławkach w poczekalni.
Nie da się.
Chinka coś pokazuje, taki znany gest z rękami pod policzkiem, jak przy spaniu. Że co, że można w autobusie spać? No tak, to już wiemy, przecież to sypialny autobus jest.

Autobus faktycznie sypialny

I znów jak w trumnie. Jadę nogami do przodu. A miejsca tyle, że dla większych ode mnie mam dobrą radę: nie jeździjcie w Chinach sypialnymi autobusami! W zasadzie można tylko na wznak, pod warunkiem, że nie masz więcej niż 180 cm.

Dojechaliśmy planowo do Pekinu. O 2. w nocy. Pojazd się zatrzymał i wysiadły z niego.. dwie osoby. A reszta śpi. WTF?
Chwila oczekiwania i eureka! Chinka nie pokazywała tego, że to sypialny autobus, ale to, że można w nim spać po przyjeździe! No, na to, to za Chiny bym nie wpadł! Super!
Zatem nastawiam budzik na rano i siup, na drugi bok, w kimę!
Wyszliśmy z autobusu o 5.30. :)

Przepraszam, gdzie znajdę…?

I pierwsza bomba „kulturowa” w twarz. Same krzaczki zamiast napisów. Kompletnie NIC nie rozumiem.
Mam wytyczne od Nirela: jechać autobusem tym i tym, z przystanku takiego i takiego, wysiąść tu i tam.
Bosko, to weź i znajdź przystanek. Mission, kur.., impossible. Zagaduję jedną osobę, druga, trzecią – nic. Tylko kręcenie głową, czasem jakieś ichnie „siałałhłał”, co, wnioskując po minie, oznacza „niśt fersztejen”. Normalnie czuję się jak głuchoniemy analfabeta. Zero opcji na jakąkolwiek komunikację.

Po godzinie łażenia i kombinowania poddaję się. Bierzemy taksę.

Odległość do naszego spania na mapie wyglądała na całkiem niedużą, przerzucając na Warszawę, to jakbym z dolnego Mokotowa jechał na Siekierki. A tu, na liczniku wyszło prawie 17 km, czas jazdy 1h15m. Ot, miasteczko.
A za taxi zabuliliśmy niemal 50 zł :/

Kolega Nirel i poczekał na nas i nawet śniadanie zrobił. Poszedł do pracy i klucze zostawił, jakbyśmy chcieli gdzieś iść, zwiedzać. Miło.

Ale dzisiaj bastujemy. Najpierw kima, potem będziemy myśleli czy wychodzić.

Ciąg dalszy opowieści, czyli odcinek o tym jak spędziliśmy niemal 5 dni w Pekinie znajdziecie tutaj (klik)!

4 komentarze